Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Szkoła, nauczyciele, uczniowie

Redakcja
- Od lat jestem w polskiej oświacie głosem wołającego na puszczy. Nauczyciele mnie nie lubią, bo myślą, że ja ich nie lubię. Częściowo jest to prawda, ponieważ takich nauczycieli, jakich jest u nas większość, nie lubię. Uważam, że nauczycielstwo to piekielnie ważny zawód. Edukacja - to podstawa trwania i rozwoju każdego narodu. Bez niej nie może być mowy o ciągłości, tradycji. Trzeba być ślepym i głuchym, żeby tego nie dostrzegać. Politycy mają pełne gęby frazesów, ale żaden nie stworzył konkretnej koncepcji systemu edukacji. Można powiedzieć, że mamy do czynienia z samobójstwem popełnianym na raty, a polscy politycy ze wszystkich obozów udają, że nic się nie dzieje.

Z ANDRZEJEM SAMSONEM rozmawia Józef Baran

 - Od wielu lat śledzi Pan krytycznie wszystko, co się dzieje w polskim systemie oświatowym i edukacyjnym. Czytając Pana liczne felietony i artykuły na ten temat, można wysnuć wniosek, że albo jest Pan malkontentem, albo mamy dramatyczną sytuację. Wysuwa Pan zarzuty wobec nauczycieli, programów nauczania, reformy itd...
 - Ciekaw jestem, jaki jest Pana ideał nauczyciela?
 - Nie lubię takich określeń, jak "ideał", bo one tworzą mitologię. Dobrym nauczycielem jest zawodowiec, który wykonuje swój zawód, a nie pełni "misję", "służbę" itd. Zawodowstwo oznacza, że ma się kompetencje, szerokie instrumentarium działania oraz - co najważniejsze - pozytywny stosunek do swojej pracy, czyli po prostu lubi się ją. Niech pan sobie wyobrazi, że większość polskich nauczycieli nie znosi dzieci. Często moi pacjenci na pytanie, czym się zajmują, odpowiadają: "Niestety, jestem nauczycielem". Dlaczego "niestety"? Przecież to wspaniały zawód.
 - Czy spotkał Pan wielu nauczycieli zawodowców?
 - Oczywiście. Jest ich wielu, tylko że oni mają bardzo mało do powiedzenia. Istnieje u nas powszechne zjawisko wykańczania dobrych nauczycieli przez tzw. grono pedagogiczne. Kiedy dobry nauczyciel przychodzi do szkoły, to oczywiście szybko staje się wśród młodzieży popularny...
 - Bo jest tolerancyjny, podlizuje się uczniom i udaje kumpla?
 - Absolutnie nie. Dobry nauczyciel, wbrew obiegowym opiniom, jest surowy, ale sprawiedliwy. Dzieci nie cierpią takich pseudokumpli, którzy na wycieczce mówią: - Chłopaki, napijmy się piwa. Szanują nauczyciela, który jest twardym gościem, ale ma jasne kryteria oceny. Młodzież potrzebuje autorytetów. Chce być poważnie traktowana. I taka powinna być przyjazna szkoła - traktująca swoich klientów partnersko, wchodząca z nimi w dialog. Na całym świecie zachęca się do dyskutowania, stawiania pytań. Tymczasem, kiedy u nas dziecko wypowiada swoje zdanie, jest to postrzegane jako złe zachowanie i stawianie się.
 - Ale przecież polskie szkoły zajmują często wysokie miejsca w rankingach europejskich?
 - Rankingi opierają się głównie na wynikach nauczania. Mogę wymienić kilka warszawskich szkół, które od lat przysparzają mi pacjentów. Nie posłałbym tam nawet swojego psa, choć są to placówki z najwyższych miejsc. Panuje tam tak potworna atmosfera terroru, że często zdarzają się próby samobójcze. Ale wyniki w rankingach mają świetne...
 - Ja sam uczyłem w szkole podstawowej przez sześć lat i dobrze pamiętam, że to był ciężki kawałek chleba. Klasy przeładowane, jest kilku zdolnych, ale i cała plejada dzieci sprawiających duże problemy wychowawcze. Uczniowie w polskich szkołach są znerwicowani, ale nauczyciele chyba nie mniej.
 - Jeśli tak jest, to znaczy, że powinni zmienić zawód. Kiedy przychodzi do pana hydraulik naprawić rurę, to przecież pan nie pyta go o samopoczucie, tylko oczekuje dobrze wykonanej pracy, za którą hydraulik dostaje pieniądze. Tymczasem często przyjmujemy, że za marne pieniądze musi być marna edukacja.
 Wraz z grupą kolegów założyłem kiedyś szkołę społeczną, bo nie chcieliśmy posłać naszych dzieci do normalnych szkół. Dzisiaj jest to jedna z najlepszych warszawskich podstawówek (XIV Szkoła Podstawowa im. Dzieci Zjednoczonej Europy). Stworzyliśmy statut szkoły i w ciągu pierwszego półrocza przeszło przez nią 76 nauczycieli. Klasy liczyły po 12 dzieci. Większość nauczycieli, którzy mówili, że nie mogą się wykazać ze względu na trudne warunki i przeładowane klasy, nie potrafiła się również wykazać w klasie 12-osobowej. Brakiem pieniędzy nie można wytłumaczyć wszystkiego. Kiedyś w Nowym Jorku poprosiłem, żeby mnie zaprowadzono do najgorszej szkoły. Trafiłem do portorykańskiej. Tam jest normalne, że rano przyjeżdża policja i odbiera uczniom narkotyki. I proszę sobie wyobrazić, że widziałem tam fantastyczne lekcje. Po zajęciach z ruchliwymi ośmiolatkami, których nauczycielka potrafiła zmusić do skupienia i nauczyć tego, co trzeba, podszedłem do niej z gratulacjami. Mówię: szkoła ma szczęście, że ma takich pedagogów. W odpowiedzi usłyszałem, że to przecież była całkiem normalna lekcja, że w tej szkole nie można sobie pozwolić na fuszerkę, bo na złe zajęcia po prostu nikt nie przyjdzie.
 - Jednak nie sposób pominąć kwestii pieniądza. To drażliwy problem naszej edukacji. Pensje nauczycieli są przecież żałosne. Większości wystarcza tylko na opłacenie rachunków, a co tu dopiero mówić o godnym życiu.
 - Obserwując środowisko nauczycieli, myślę czasem, że to jest poniekąd wina ich samych. We Francji np. kiedy dwa lata temu ministerstwo postanowiło obciąć dotacje na szkoły publiczne, na ulice samego Paryża wyszło ponad 70 tys. nauczycieli, uczniów i rodziców. Następnego dnia dołączyli do nich górnicy, transportowcy... Kraj stanął na granicy paraliżu. I wywalczyli swoje.
 - U nas też przecież dochodziło do strajków.
 - Z warszawskiej perspektywy wygląda to tak, że np. 200-osobowa grupka zdyszanych nauczycieli z ZNP leci pod Urząd Rady Ministrów i tam protestuje, a druga grupa z "Solidarności" w tym samym czasie leci pod inny urząd, aby popierać. Pięciu nauczycieli i pięć różnych związków... Do tego dochodzi brak poparcia społecznego. Kiedyś zawód nauczyciela cieszył się wysokim uznaniem, ale to się już dawno zmieniło. Nawet rodziców mało obchodzi to, co się dzieje w szkolnictwie...
 - Sądzi Pan, że polska szkoła nie bardzo dopuszcza rodziców do swoich spraw? To się przecież zmienia...
 - Próbuję nauczycielom tłumaczyć, że to się na nich później odbija, m.in. brakiem poparcia w społeczeństwie. Dlatego tak ważne są wszelkie rodzicielskie inicjatywy. W ostatnich latach zmienia się na lepsze. Np. w Katowicach powstała Międzyszkolna Rada Rodziców. Co ciekawe, prezydent miasta wystąpił do sądu z apelacją o odrzucenie rejestracji tej organizacji. To jakiś absurd, bo przecież w ich statucie jest mowa o budowaniu ruchu rodzicielskiego w celu współdziałania ze szkołą i kadrą pedagogiczną.
 - Co w takim razie z reformą? Czy nie zmieniła nic na lepsze?
 - Absolutnie nic. Twierdzę, że akurat w polskiej szkole struktura, którą zniszczył Handke, była najlepiej funkcjonującą rzeczą. Zmiany nastąpiły bez koncepcji programowych, bez przygotowanej kadry. Reforma jest czysto urzędnicza, nie dotyczy w żaden sposób ani uczniów, ani nauczycieli. Byłem np. niedawno w Wyszkowie, w szkole, z której wydzielono dużą część i utworzono gimnazjum. Jedyna zmiana polega na tym, że teraz jest dyrektor gimnazjum, dwóch zastępców, sekretarki itp. A dzieci chodzą do tych samych klas, uczą ich ci sami nauczyciele. Cała akcja likwidowania małych szkół wiejskich jest nie do przyjęcia. Na całym świecie przeważa tendencja do tworzenia małych, kameralnych szkół, a u nas odwrotnie. Inny skandal to gimbusy. Pokazują np. w telewizji, że kolejne 300 gimbusów trafiło do szkół. W tamtym roku 190, teraz 300. A przecież na starcie obiecywano 1000 na 2000 gmin, co i tak jest kroplą w morzu potrzeb...
 - Reforma uderzyła więc przede wszystkim w wiejskie dzieci.
 - To jest dramat. Większość dzieci na wsi będzie teraz kończyć edukację na szóstej klasie. Koniec, kropka. Reforma szkolnictwa nie miała żadnego uzasadnienia. Nawet tłumaczenie się Unią Europejska jest bzdurą, bo akurat w tej kwestii Unia pozostawia bardzo wiele swobody. Inny absurd to programy nauczania...
 - Ale mamy teraz przecież różne programy autorskie, wybór podręczników, różnorodność, o którą nam chodziło...
 - Różnorodność, która nie została poddana pewnej ogólnej koncepcji, jest po prostu chaosem. Nie wiadomo, co jest niezbędne, a co nie. Nie ustalono tzw. minimum programowego, które stanowi np. podstawę funkcjonowania systemu amerykańskiego. Druga sprawa to fakt, iż programy są absolutnie niedostosowane do właściwości rozwojowych dzieci. Prosty przykład - u nas szkoła zaczyna się w wieku 7 lat. A najkorzystniejszy jest wiek 5 - 6 lat. Następna rzecz - w wieku 15 lat, a więc w krytycznej dla rozwoju człowieka fazie, kiedy stosunki z rodzicami, nauczycielami i w ogóle całym światem są możliwie najgorsze - u nas przechodzi się zmianę poziomu edukacji, ze szkoły podstawowej do gimnazjum.
 - A jak to wygląda gdzie indziej?
 - W Ameryce w tym czasie dzieci chodzą sobie spokojnie do high school. Ma się tam obowiązkowo angielski i matematykę oraz wiele kursów do wyboru. Tym samym przyzwyczaja się młodzież do różnych możliwości. Można się uczyć angielskiego, matematyki, rzeźby w drewnie, prowadzenia domu, gospodarstwa, tańca klasycznego, astronomii, czego się zechce. W Polsce uczeń musi wryć wszystko: chemię, geografię, biologię itp. Polska szkoła zajmuje się wyłącznie dydaktyką, wbijaniem do głowy bezmiernych obszarów martwej wiedzy. Statystyki są takie, że w Polsce 40 proc. uczniów uważa się za znerwicowanych i to są tylko dane z poradni zdrowia psychicznego. W innych krajach, np. w Szwecji to zaledwie kilka procent. U nas 40 proc. dzieci ma problemy z matematyką.
 - Byłem wielokrotnie w Szwecji i znam wielu, którzy twierdzą, że kiedy przyjedzie dziecko z polskiej szkoły, okazuje się o wiele lepsze od miejscowych uczniów.
 - Odpowiem panu przykładem mojej córki, która pojechała w IV klasie z matką na roczne stypendium do Anglii. Na początku Anglicy stwierdzili, że jest tak świetna, iż przeniosą ją dwie klasy wyżej, na co z żoną się nie zgodziliśmy... W angielskim systemie jest taki zwyczaj, że nie zadaje się lekcji do domu. Jeśli jednak uczeń jest wybitnie zdolny, to dostaje ekstrazadania w nagrodę. Czyli odwrotnie niż u nas. To, co tu jest zmorą - tam jest nagrodą. Moja córka, która błyszczała z biologii, została dostrzeżona przez nauczycielkę i powierzono jej specjalne zadanie. Pani wręczyła jej klucz do laboratorium biologicznego ze słowami: - Przeprowadzisz taki to a taki eksperyment, który jest opisany na takiej stronie, następnie zrobisz protokół z przebiegu i zademonstrujesz nam na lekcji. Jak ci coś będzie potrzeba, to zwróć się do pana Johnsa. Efekt był taki, że moja córka przybiegła z płaczem do domu: "Co ja mam robić?". Skończyła się jej wiedza. Tu trzeba było wykazać się praktyką, nie teoriami. Kiedyś, będąc w Ameryce, opowiedziałem moim znajomym, że w Polsce dzieci zaczynają naukę matematyki od teorii zbiorów. Pierwsze stwierdzenie, z którym spotyka się siedmiolatek, brzmi: "Świat składa się z grzybków i niegrzybków". Pierwsze zadanie - to równanie. W związku z tym polskie dziecko nie umie policzyć, ile ma cukierków, ale rozwiąże równanie z jedną niewiadomą. To jest coś kompletnie nieprzydatnego i do tego trudnego.
 - No dobrze, czy Pan jest wobec tego zwolennikiem takiej szkoły i takich metod, jakie są np. w Ameryce? Tam część uczniów kończy szkoły nie umiejąc nawet czytać.
 - To nie chodzi o to, czy ja jestem za systemem amerykańskim czy nie. U nich niektóre rozwiązania są świetne, a niektóre fatalne. Np. maniackie przekonanie Amerykanów, że szkoła ma być przyjemna, odbiera im siłę ich dobrego systemu edukacyjnego. Ja nie chcę, żeby w Polsce były takie szkoły, jak w Ameryce, ale żeby można było zobaczyć u nas takie sceny, jakie widziałem często tam. Nauczycielka rozdaje poprawione prace i dla każdego ma uśmiech, dla każdego jakąś tam uwagę, w końcu jednemu chłopcu wręcza pracę i mówi: "Jestem dumna, że mogę cię uczyć. Napisałeś świetny esej". Pomyślałem sobie wtedy: żeby polski uczeń słyszał coś takiego, zamiast wiecznego komentarza: "Nieźle Kowalski, ale mogłoby być lepiej"... Ciągle spotykam się z dziećmi przeżywającymi patologiczne stany lękowe przed pójściem do szkoły. Nie boją się dostać dwójki, tylko tego, co im pani powie oddając klasówkę.
 - Chodzi Panu o krytykę sposobów wychowania, kształtowania młodego człowieka, z którego wyrośnie kiedyś dorosły Polak. Wychowania, które niejednokrotnie wyposaża człowieka już na starcie w kompleksy i niewiarę w siebie?
 - W sumie tak. Problem w tym, że polska szkoła w ogóle nie prowadzi żadnej działalności wychowawczej. Od wielu lat wyzbyła się tego zupełnie. Zajmuje się wyłącznie dydaktyką. Poza tym niech pan sobie wyobrazi, że w ciągu ostatnich lat największe trudności sprawiają uczniom takie przedmioty, jak geografia, biologia, plastyka, muzyka itd. Nie matematyka czy polski. Kiedyś, za naszych czasów, w szkole liczył się polonista, historyk, matematyk. To były postacie. Wiadomo było, że jak ktoś z tych przedmiotów jest dobry, to zda do następnej klasy. Teraz każdy jest równie ważny. Np. geograf chodzi po szkole budząc potworny strach, bo robi klasówkę z map sztabowych (to jest autentyczny przykład!), do których on akurat ma dostęp. Twierdzi, że nauka na tym polega, że trzeba poszukać, dotrzeć do nich.
 - Polska szkoła coraz bardziej się różnicuje. Powstają szkoły prywatne i społeczne. Czy za kilka lat będą szkoły dla biednych i bogatych?
 - Trzeba być realistą. Mamy kapitalizm, a w tym systemie usługi edukacyjne są towarem, który jak każdy inny można sobie kupić. Jak każdy towar powinien on mieć kilka wersji. Wersja popularna dla biednych, wersja luksusowa, wersja superluksusowa itd. I tak się stanie. Ten proces jest nieuchronny. Posiadacze dużych pieniędzy będą sobie mogli kupić edukację na najwyższym poziomie. Ale jak się tak statystycznie popatrzy, to się okazuje, że do tych wszystkich prywatnych szkół chodzi tak naprawdę ułamek dzieci. A bazą są nadal szkoły publiczne i wyznaniowe, prowadzone przez księży.
 - Mimo wszystko można w ostatnich latach zaobserwować pęd**ku nauce, coraz więcej osób chce studiować.
 - W systemie kapitalistycznym dla większości ludzi wykształcenie jest jedynym możliwym do osiągnięcia kapitałem. Dlatego większość młodych ludzi chce go zdobyć. To logiczne. Ta tendencja na pewno się utrzyma.
 
- Na koniec naszej rozmowy proszę powiedzieć, czego by Pan życzył nauczycielom i polskiej szkole.**
 - Chciałbym, żeby polska szkoła była dobra i skuteczna, tzn. dobrze przygotowywała do życia. Uważam też, że nauczyciele powinni uprawiać swój zawód bez trosk materialnych, tak, aby mogli skupić się bez przeszkód na swej arcyważnej pracy. W związku z tym życzę im uporu i odwagi w walce o swoje prawa, które im się należą i lepszego zorganizowania w przyszłości.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski