Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tajemnica brylantowej kolii

Redakcja
W sierpniowy upał nie mam sumienia kogokolwiek, a już najmniej siebie, katować poważnymi problemami. Wymądrzanie się, stawianie pytań, na które zresztą najczęściej brak sensownej odpowiedzi, zostawmy sobie na długie jesienne wieczory. Tymczasem, korzystając z wakacyjnej taryfy ulgowej, zagłębmy się w klasyczną kryminalną zagadkę w stylu Artura Conan Doyle’a czy Agaty Christie. Nasza historia dzieje się wprawdzie nie w Anglii, lecz w Rosji, ale nad brytyjskim wzorcem ma tę przewagę, iż zdarzyła się naprawdę. A jej bohaterem jest przedstawiany już na tych łamach słynny szef rosyjskiej policji śledczej Arkadij Francewicz Koszko.

Prawdziwy kryminał w angielskim stylu

 Pewnego jesiennego dnia 1910 roku na dworcu Kurskim, w przedziale sypialnym pierwszej klasy ekspresu Rostow - Moskwa znaleziono ciało mężczyzny lat około 40. Został zabity uderzeniem sztyletu w serce. Wszystko w przedziale zdawało się nienaruszone, żadnych śladów walki. W siatce nad łóżkiem spoczywały zamknięte dwie walizki. Na stole stało otwarte pudełko tulskich pierników, co zdawało się wskazywać, iż zabójstwa dokonano między Tułą a Moskwą. W kieszeni marynarki zabitego znaleziono nowiutki pugilares oznaczony monogramem "K", zawierający 275 rubli. W lewej kieszeni spodni znajdowała się zmięta, zupełnie świeża, chusteczka do nosa, znaczona czerwoną literą "K", w prawej srebrna papierośnica z wielkim, złotym monogramem, wciąż z tym samym "K" i dwoma złotymi ozdobami: figurką nagiej kobiety i kotkiem, z małymi szmaragdzikami w miejsce oczu. Na gładkiej powierzchni papierośnicy wyraźnie widoczne były odciski palców i dwie niewielkie krwawe plamki. Na rękach ofiary nie było śladu najmniejszego nawet zadrapania; mimo woli nasuwało się więc podejrzenie, iż papierośnica została podrzucona. Badania daktyloskopijne utwierdziły śledczych w tym podejrzeniu, bowiem odciski palców na papierośnicy nie należały do zabitego.
 Ponieważ w przedziale nie znaleziono żadnych dokumentów, więc, by ustalić tożsamość zabitego, policja ogłosiła w gazetach jego rysopis i opis znalezionych przy nim przedmiotów. Nazajutrz do Koszki zgłosiła się pewna dama, Wiera K. Pełna niepokoju oznajmiła, iż jej małżonek tydzień temu wyjechał na kilka dni, w interesach do Rostowa i dotąd nie zjawił się, ani nie powiadomił o zmianie planów, co nie leżało w jego zwyczajach. Pani K., ku swej rozpaczy, rozpoznała papierośnicę jako własność męża, prezent, który sprawiła mu przed rokiem. Nie miała żadnej wątpliwości, tym bardziej gdy na wewnętrznej stronie pokrywy odnalazła wygrawerowane swoje imię.
 Zarazem jednak oświadczyła, iż kilka dni przed wyjazdem mąż zgubił papierośnicę. Wypadła mu ponoć na ulicy przez nadprutą kieszeń surduta. Jakim więc sposobem znalazła się w przedziale, przy zwłokach? Pozostawiając na później rozwikłanie tej zagadki, Koszko zaprowadził Wierę K. do kostnicy. Było to dla niej przeżycie dramatyczne, ale wyszła stamtąd ku zdumieniu Koszki - uszczęśliwiona. Okazany denat był obcym, nie znanym jej mężczyzną.
 Tego samego dnia wieczorem zgłosiła się na policję jeszcze jedna osoba, niejaki Strydman, współwłaściciel sklepu jubilerskiego przy Kuznieckim Moście. Chciał podzielić się z Koszką swoimi obawami. Otóż jego wspólnik, Ozolin, powinien był poprzedniego dnia powrócić z Rostowa, dokąd pojechał po zakup brylantowej kolii. Starali się o jej zakup od roku, ale właścicielka żądała zbyt wiele. Ostatecznie doszli do zgody i Ozolin pojechał dokonać transakcji. Potem wysłał depeszę, podając datę powrotu, ale jak dotąd się nie pojawił. Wprawdzie Strydman czytał w gazecie, iż rzeczy trupa oznakowane były literą "K", niemniej prosi, by mógł go obejrzeć. Koszko zezwolił. Okazało się, iż istotnie nieboszczyk to Ozolin.
 Identyfikacja ofiary nie posunęła jednak śledztwa naprzód. Odciski palców na papierośnicy nie należały ani do Strydmana, ani do subiekta ich firmy niejakiego Aronowa, który dla porządku został przesłuchany, ale nie wniósł nic nowego do sprawy. Trop się urwał. W tej sytuacji z braku lepszego pomysłu Koszko postanowił dać ogłoszenie do wszystkich moskiewskich gazet: "1000 rubli nagrody otrzyma ten, kto zwróci lub wskaże miejsce, gdzie znajduje się zgubiona przeze mnie cenna rodzinna pamiątka, srebrna papierośnica, ze złotym monogramem "K". Artystka, Wiera Aleksandrowna Nieznamowa".
 Pod wskazanym w ogłoszeniu adresem od następnego dnia oczekiwali, w nadziei, iż ktoś złapie przynętę, agenci Koszki. Po dwóch dniach zjawił się młody człowiek, wyrecytował dokładny opis papierośnicy i zażądał nagrody. Miast jednak oczekiwanej wdzięczności, oberwał kilka kuksańców, został zakuty w kajdanki i odstawiony do cyrkułu przed oblicze Koszki. Przerażony perspektywą oskarżenia o zabójstwo Siemion Szmulewicz, bo tak nazywał się zatrzymany, uczeń w sklepiku zegarmistrza Fiedorowa na Wozdwiżence, złożył następujące zaznanie:
 "Przeczytałem ja kiedyś raniutko panie naczelniku, o morderstwie w rostowskim pociągu i kiedy doczytałem do tego miejsca, w którym opisywano papierośnicę, poczułem, że mnie brzuch boli ze strachu. Akurat taki sam portcygar był tydzień przedtem kupiony przez mojego gospodarza Fiedorowa za 24 ruble od jakiegoś żołnierza. Bardzo mi się ta papierośnica podobała, długo ją oglądałem, pamiętam każdy szczegół. Po paru dniach Fiedorow gdzieś ją odniósł. A wczoraj czytam ogłoszenie tej artystki. I pomyślałem sobie - uważaj, Siemion, możesz dobrze zarobić. 1000 rubli - nie byle co! Naturalnie, papierośnicę znaleziono przy zabitym, ale czy to moja wina? Ta paniusia obiecała 1000 rubli, to ja jej chciałem pokazać, że portcygar jest teraz na policji i ten tysiączek zarobić. Czemu nie?".
 Na razie Szmulewicz powędrował do aresztu, a na spytki wzięto jego pryncypała. Odciski palców Fiedorowa okazały się identyczne ze zdjętymi z wieczka papierośnicy. Ale tym się Fiedorow nie przejął, najprawdopodobniej nie zdawał sobie sprawy z bezapelacyjności tego dowodu. Przyznał tylko, iż istotnie kupił papierośnicę od jakiegoś żołnierza, a kilka dni potem sprzedał nieznajomemu klientowi. Nic więcej od niego nie można było wydobyć. Bardziej rozmowny był Szmulewicz. Od niego Koszko dowiedział się, że interes Fiedorowa szedł raczej marnie, on sam żył skromnie, nie przyjaźnił się z nikim, jedynie odwiedzał regularnie matkę, mieszkającą na dalekim przedmieściu. Ostatni raz był u niej nazajutrz po dłuższej nieobecności w sklepie; Siemion zapamiętał to, bo pryncypał niezmiernie rzadko w ciągu dnia opuszczał warsztat. Było to w poniedziałek; wyszedł zaraz po zamknięciu, wrócił we wtorek późnym popołudniem.
 Właśnie w ten wtorek na bocznicy Kurskiego dworca odkryto ciało Ozolina. Fakty układały się Koszce w logiczny ciąg, brakowało jednak dowodów. Zdecydował się więc na jeszcze jeden niezbyt wyrafinowany fortel. Jeśli udał się podstęp z anonsem prasowym, na który złapał się Szmulewicz, może i ten się powiedzie?
 - Słuchaj, Siemion - zwrócił się Koszko do Szmulewicza - twój gospodarz zabił człowieka, pójdzie jak nic na katorgę, sklepik zamkną, ty zostaniesz bez pracy, może nawet i ciebie pociągną do współwiny. Muszę mieć tę kolię. W rewizji jej nie znajdę, bo ją najpewniej gdzieś zakopali. Dam ci 100 rubli i jakoś cię urządzę, ale przedtem... Weź ten węzełek, są w nim fałszywe brylanty, idź do matki Fiedorowa i powiedz: "Przysyła mnie gospodarz, kazał to wręczyć i schować tam, gdzie on we wtorek schował brylanty. Sam nie przyszedł, bo śledzi go policja".
 Nazajutrz agent Muratow położył na biurku Koszki sznur pięknych dużych brylantów z antycznym zatrzaskiem. Szedł w pewnym oddaleniu za Siemionem, a potem z ukrycia obserwował jak o zmroku Fiodorowa, spełniając rzekome polecenie syna, z łopatą w ręku podążyła za studnię na koniec podwórza, wykopała blaszane pudełko po biszkoptach i włożyła do niego świecidełka otrzymane od Siemiona. Rankiem Muratow w obecności świadków odkopał puszkę, a w niej kolię.
 Pokazano ją Fiedorowowi. Wypierać się nie było już sensu. Opowiedział jak było: "Moje zegarmistrzostwo nic nie dawało, ledwie wiązałem koniec z końcem, a chciało się ludzkiego życia. Spotkałem na Twerskim Bulwarze znajomka, Aronowa, subiekta u Strydmana i Ozolina. Aronow zaczął się chwalić, w jakim to on interesie pracuje. Ja mu na to, żeby nie blagował, że jego pryncypałowie mają zwyczajny sklepik. A on mi na to: `Ładny sklepik! - kiedy Ozolin właśnie przysłał depeszę, że jutro z Rostowa przywozi sprawuneczek. A jaki sprawuneczek? Za 58 tysięcy rubli! Ot tobie, sklepik!`
 Głęboko utkwiły mi w myśli te słowa. Ot - myślę - zdarza się okazja zostać bogatym człowiekiem.
 Tej samej nocy wyjechałem do Tuły. Czekałem na pociąg z Rostowa do Moskwy. Znałem Ozolina z widzenia. Wysiadł, kupił w bufecie paczkę pierników, spacerował po peronie. Potem wsiadł do wagonu, ja za nim. Jechał tak, jak mówił Aronow, osobnym przedziałem pierwszej klasy. Gdy uznałem, że zasnął, otworzyłem drzwi przygotowanym zawczasu kluczem kolejowym. Leżał na wznak, spał mocno. Mocnym uderzeniem wbiłem mu sztylet w serce. Nawet nie westchnął. Podmieniłem portfel na wcześniej kupiony pugilares z monogramem "K", takim samym jak na chustce i papierośnicy, które podrzuciłem, by utrudnić ustalenie tożsamości Ozolina. Nie zabrałem nic prócz kolii, którą miał w kamizelce, by zabójstwo nie wyglądało na rabunkowe".
 Sąd skazał Fiedorowa na osiem lat ciężkich robót na zabójstwo z premedytacją. Jego ucznia Szmulewicza, zgodnie z obietnicą, Koszko usiłował zaprotegować do innego zegarmistrza. Ale Siemion po przygodzie z kolią tak nabrał apetytu do służby śledczej, że uprosił, by zaliczyć go w poczet agentów. Był jednak za nerwowy do poważniejszych akcji. Wyspecjalizował się więc w odszukiwaniu zaginionych psów i kotów. I w tym był niedościgniony.

Jan Rogóż

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski