Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tatende znaczy dziękuję

Redakcja
- Stale Pan podróżuje, chodzi po górach, nurkuje, uprawia narciarstwo freestylowe i rafting. Pisze Pan książki, pracuje w radiu... Zna Pan angielski, trochę francuski i rosyjski. Wszystko w wieku 29 lat...

Rozmowa z TOMASZEM MICHNIEWICZEM, beckpakerem, gościem krakowskich TRAVENALIÓW, o stanie na granicy wyczerpania

- Wcześnie zacząłem. Rodzice wspierali moje pomysły nawet te z pozoru głupie. Potem okazało się, że przydały się w życiu zawodowym.

- Czym zajmują się rodzice?

- Tata - Andrzej - jest z wykształcenia informatykiem, a z zamiłowania blusmanem i filozofem oraz fanem kultury Dalekiego Wschodu. Mama Elżbieta - ekonomistka - co kilka miesięcy eksploruje jakiś fragment rzeczywistości. Jest bardzo kreatywną osobą. W domu bywali ludzie z różnych środowisk. Wiele się od nich dowiedziałem. To rozbudziło we mnie ciekawość świata.

- Właśnie ukazała się "Gorączka. W świecie poszukiwaczy skarbów", druga Pana książka. Dedykacja, którą Pan w niej zamieścił brzmi: "Dla moich przyjaciół Indiany Jonesa, Tomka Wilmowskiego i Pana Samochodzika".

- To trochę żart, z drugiej strony wszyscy trzej mieli wielki wpływ na to, jakim dziś jestem człowiekiem.

- No właśnie. Jakim jest Pan człowiekiem i kto Panu finansuje podróże?

- Nie piję alkoholu, nie palę papierosów, nie imprezuję, nie mam samochodu, nie kupuję, jak wielu moich rówieśników, co sezon nowej garderoby. Zamiast oddawać się szeroko pojętej rozrywce zbieram pieniądze na podróże. Jestem pewien, że każdy może przez rok odłożyć dwa tysiące złotych. A za tyle można pojechać naprawdę daleko i przeżyć tam miesiąc.

- Jeździ Pan czasami w dziewicze miejsca. Czy rodzice denerwują się, gdy pakuje Pan plecak?

- Myślą tylko o tym, żebym wrócił cały. Czasami oszczędzam im stresu i nie mówię o krótszych wyjazdach. Kiedyś zadzwoniła mama z zaproszeniem na pierogi, a ja byłem akurat w Jerozolimie.

- "Gorączka" opowiada o rzeczach wręcz nieprawdopodobnych, a są w niej tylko autentyczne historie; sprawdzone i udokumentowane. Jak Pan zbiera materiał?

- Podczas podróży notuję wszystko, co się wydarzyło. Spisuję dialogi, ceny, adresy, opisuję okolice oraz ludzi. Z każdej wyprawy przywożę dziesiątki notesów z zapiskami i setki zdjęć. Zawsze mam przy sobie dyktafon. Nagrywam nie tylko rozmowy z ludźmi, ale też swoje przemyślenia i spostrzeżenia.

- Kto Panu pomagał w weryfikowaniu fascynującej historii Corka Grahama i Richarda Knighta, poszukiwaczy skarbów, która podobno została sprawdzona na tyle sposobów, że podanie tego zajęłoby całą stronę książki.

- Sam weryfikuję wszystko. Dlatego "Gorączka" powstawała dwa lata.

- Trudno mi jednak uwierzyć, że bez problemu wkupił się Pan w łaski największej na świecie kompanii poszukiwaczy skarbów Mel Fishers Treasures albo, że zaskarbił Pan sobie ot tak, zaufanie szulerów z kasyn w Las Vegas...

- Nie mówię, że bez problemu. Mam wielu znajomych. Moi znajomi mają swoich znajomych, tamci jeszcze swoich. I tak, gdy postanowiłem napisać o gorączce złota przypomniałem sobie Corka Grahama i to, że kiedyś był poszukiwaczem skarbów, więc najpierw zadzwoniłem do niego. Dał mi parę telefonów, trochę adresów mailowych. Napisałem tu i tam. Jedni odpowiedzieli, inni dali do zrozumienia, że nie życzą sobie kontaktów. Zdarzyło się, że miałem już bilety do Portoryko, a poszukiwacz, z którym byłem umówiony zadzwonił do mnie na tydzień przed wylotem, że się rozmyślił. Wiele osób, z którymi pracowałem nie znalazło się w książce, bo nie chciały. Mogłem im jednak towarzyszyć na wyprawach, podglądać co robią. Poznałem metody ich pracy, sposób myślenia, motywacje i to, jak traktują ryzyko, jak się bronią przed konkurencją.
- Poszukiwanie skarbów, to nie tylko pogoń za klejnotami utopionym w morzach i oceanach, to nie tylko miliony, które są do wygrania w kasynach, ale też polowanie na zwierzęta, które mają cenne skóry, rogi, kły. Wstrząsnęła mną opisana w "Gorączce" historia o rezerwacie Imire, w którym kłusownicy wymordowali czarne nosorożce. Co Pan czuł, gdy na miejscu rzezi odnaleźliście państwo małego, czarnego nosorożca Tatende, który cudem uniknął losu swojej mamy i krewniaków?

- Wypłakałem oczy. Po tym jak zobaczyliśmy skutki masakry przez cztery kolejne dni nie zamieniliśmy z moim przyjacielem Łukaszem ani jednego słowa. Bo widzi pani z naszej europejskiej perspektywy problem kłusownictwa oraz ryzyko, na które narażają się strażnicy rezerwatów to jest jakiś abstrakt, tak jak gorączka złota. Tymczasem i jedno, i drugie to rzeczywistość.

Każdy strażnik przynajmniej raz był pobity do nieprzytomności, przynajmniej raz ostrzelali go doskonale uzbrojeni kłusownicy, przynajmniej połowa strażników straciła - chroniąc zwierzęta - kogoś bliskiego. Strażnicy rezerwatów żyją w Afryce jak na wojnie. Zarabiają grosze, ale pracują, bo tak trzeba.

Masakra w Imire nie była pierwszą z jaką spotkaliśmy się w Afryce, jednak to zdarzenie przepełniło szalę goryczy w moim sercu.

- W Lusace zawiadomiliście policję o możliwości popełnienie przestępstwa; chodziło o handel kością słoniową. Jak trafiliście na handlarzy?

- Wbrew pozorom zdobycie kontaktu do ludzi, którzy zajmują się nielegalnymi procederami jest banalnie proste w każdym miejscu na świecie, w Polsce również. Jeśli bym potrzebował narkotyków to zajmie mi kilka minut znalezienie dilera.

Tak samo jest w Afryce. Byliśmy dla handlarzy kością słoniową chodzącymi bankomatami, z których chcieli wyjąć kilkadziesiąt tysięcy dolarów (kilogram rogów nosorożca kosztuje 60 tysięcy dolarów - przyp. MLK).

Jednak pójście na policję było głupie. Nie pomyśleliśmy o tym, że policjanci mogą być nieuczciwi. Zastanawialiśmy się tylko co będzie, jeśli na spotkanie, które było z naszej strony prowokacją - to oni przyprowadzą policję. Wtedy bylibyśmy pierwszymi podejrzanymi. Tymczasem handlarz przyjechał w obstawie czterech uzbrojonych po zęby ochroniarzy. Rozmawialiśmy na małym dziedzińcu. Gdyby zjawił się tam zawiadomiony przez nas policjant ochroniarze pozabijaliby nas wszystkich. Mieliśmy szczęście.

- Podróżuje Pan autostopem, z plecakiem. Co w nim jest?

- Niewiele rzeczy. Zawsze mam miejsce na notatniki, aparat i dyktafon - bardzo dobrze zabezpieczone, bo one są dla mnie najcenniejsze. Jeden komplet ciuchów zakładam na siebie, a drugi, nie taki sam, jest w plecaku na zmianę. Poza tym kompas, światło chemiczne, nóż, nitka dentystyczna, która jest lekka i mocna. Kiedyś dzięki niej naprawiłem tłumik w samochodzie, przydaje się też do reperacji butów. Jest tam także próbka pasty i szczoteczka do zębów oraz kilka par bardzo dobrych skarpet.
- W jednym z rozdziałów opisuje Pan podróż autobusem; siedzi Pan wciśnięty między zażywną kobietę i przyjaciela. Obok gdaczą kury, kwiczą prosiaki. Jak sobie Pan radzi z niezbyt miłymi zapachami, z dziwnymi smakami?

- Dla wielu osób te zapachy lub smaki są uciążliwe, dla mnie - fascynujące. Spotkania z ludźmi traktuję jako okazję do poznania ich kultury i zwyczajów. Są jednak wyjątki...

- Na przykład?

- Nigdy nie zjadłem kurzych łapek z pazurami, które podaje się w Chinach. Nie byłem też w stanie przełknąć świńskich jąder z nasieniowodami, które się kroi i smaży w curry.

- Jakie wydarzenie - biorąc pod uwagę wszystkie pańskie podróże - od razu przychodzi Panu do głowy?

- W Etiopii wypiłem wodę, a po chwili okazało się, że nie była gotowana i pochodziła z miejscowej rzeki. Serce spadło mi na wysokość kolan i pierwszy raz w życiu zrozumiałem, co to znaczy być przerażonym. Lista śmiertelnych chorób, które się łapie wchodząc do afrykańskiej rzeki wypełnia kartkę A-4. A chorób, które człowieka zabiją, jeśli się on takiej wody napije - jeszcze więcej. Byłem wtedy dwa dni drogi od źródła prądu, nie mówiąc o lekarzu czy aptece. Nie miałem złudzeń, że nadszedł ostatni dzień w moim życiu. Tydzień później spotkałem naukowca, który pracował w Etiopii, opowiedziałem mu tę historię, a on stwierdził, że wyczerpałem właśnie limit szczęścia na całe życie.

- Opisuje Pan w książce swoje podekscytowanie, gdy trzymał Pan w dłoni wydobyty z morza skarb sprzed kilkuset lat.

- Wrażenie jest niesamowite, włącza się wyobraźnia i człowiek staje się z tą chwilą zupełnie kimś innym. Powiem pani, że nurkowie się topią ponieważ wyczerpują cały tlen z butli, choć wiadomo, że praktycznie nie można się udusić pod wodą z butlą nurkową na plecach. A oni potrafią. Jeśli znajdą skarb pływają w kółko jak szaleni. Śpiewają, krzyczą, fikają koziołki. Nie wiedzą kiedy toną.

- Dał się Pan takiej gorączce ponieść?

- Niestety, tak, choć wiedziałem od początku z czym to się je i jak kończą ludzie, którzy ulegają gorączce złota. Wiedziałem jak ona się objawia, jakie są kolejne etapy. Ale gdy pierwszy raz weźmie się do ręki prawdziwy skarb, nie chce się już robić w życiu nic innego. Gdybym teraz dostał telefon, że na Karaibach znaleźli fregatę, i że w godzinę mam być na Balicach - byłbym tam w czterdzieści minut. Zostawiłbym tu panią z rachunkiem, rzeczy bym też pewnie zostawił. W takiej chwili liczy się tylko skarb.

- Co na to żona? Zwłaszcza na rachunki, z którymi by ją Pan zostawił?

- Marianna wie, że gorączce złota nie można się tak po prostu przeciwstawić. Mój znajomy Cork, o którym tu już wspomniałem, jest specjalistą od psychologicznych efektów wojny. Wie, co dzieje się w głowie człowieka pod wpływem silnych emocji. I on mówi, że coś musi być w tych skarbach, skoro ludzie przestają myśleć logicznie i poświęcają życie na poszukiwanie czegoś, co może wcale nie istnieć. Uważa, że aby opanować gorączkę trzeba postawić na szali własne życie. I wydaje mi się, że może mieć dużo racji. Dla niego otrzeźwieniem był moment, gdy miał być rozstrzelany w wietnamskim więzieniu. Stał już przed plutonem egzekucyjnym, padły strzały... Nie zawsze to działa, bo przecież Mel Fischer stracił syna w trakcie poszukiwania skarbów i to go nie zatrzymało.
- Kiedy odczuwa Pan strach?

- Niebezpieczeństwo osacza nas błyskawicznie. Kiedyś robiłem rafting na Zambezi, najtrudniejszej rzece na świecie. Wpadłem do wody, a w takiej sytuacji jest 10, może 15 sekund na to, żeby wejść na ponton z powrotem. Nie myśli się wtedy, że obok są krokodyle albo wiry, które mogą człowieka wciągnąć. Strach dochodzi do głosu, gdy sytuacja się normuje. Wtedy przez głowę przelatuje myśl: - ależ mało brakowało.

- Co ma Pan teraz w planie?

- Będę pomagał. Gotowy jest już projekt "Tatende". Wspólnie z Wydawnictwem Otwartym założyliśmy komitet, dzięki któremu możemy zebrać fundusze na pomoc Imire. Pieniądze, wraz z odsetkami, zostaną przeznaczone na: budowę porządnego ogrodzenia wokół rezerwatu; suplementy diety i leki dla nosorożców; system monitoringu. To nasz wkład w naprawę świata. Zapraszamy, przyłączcie się!

MAJKA LISIŃSKA-KOZIOŁ

Tomek Michniewicz - dziennikarz, backpacker, fotograf i radiowiec, miłośnik stanu na granicy wyczerpania. Z plecakiem przejechał 37 krajów. W podróży spędza często połowę roku. Najlepiej czuje się w dżungli i na pustyni, nie wyobraża sobie życia bez muzyki.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski