Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tatry. Ratownicy ostrzegają przed lawinami

Redakcja
Przed laty sporo szczęścia miał Artur Hajzer. Znany himalaista został porwany przez lawinę w Tatrach. Przeżył dzięki doświadczeniu. Fot. archiwum Artura Hajzera
Przed laty sporo szczęścia miał Artur Hajzer. Znany himalaista został porwany przez lawinę w Tatrach. Przeżył dzięki doświadczeniu. Fot. archiwum Artura Hajzera
TATRY. Pierwszy tej zimy śmiertelny wypadek lawinowy przypomniał starą prawdę, że w Tatrach nie można lekceważyć nawet niewielkich ilości śniegu

Przed laty sporo szczęścia miał Artur Hajzer. Znany himalaista został porwany przez lawinę w Tatrach. Przeżył dzięki doświadczeniu. Fot. archiwum Artura Hajzera

Był zaledwie drugi stopień zagrożenia, a jednak...

Nie należy o tym zapominać także podczas świąteczno-noworocznych wypadów w góry, kiedy myśli się o wszystkim, tylko nie o tym, że może się nam coś stać. O tej potrzebie ciągłej czujności zawsze przypominał zmarły niespełna trzy i pół roku temu Lesław Riemen, wieloletni ratownik TOPR, jeden z najlepszych w Polsce specjalistów od lawin. W czasie zimowego wypoczynku warto wspomnieć i jego, i jego przestrogi.

W białej pułapce

Nawet nieznajomi nazywali go po prostu Sławkiem. Nie wszyscy wiedzieli, jak naprawdę miał na imię. Niektóre doniesienia medialne po jego odejściu mówiły o śmierci Sławomira Rie-mena. Był przyjacielski, życzliwy ludziom, jak najdalszy od potępiania tych, którzy mieli w górach pecha.

Pamiętam jedną z naszych rozmów w styczniu 2003 roku, tuż po największej tatrzańskiej tragedii ostatnich lat, kiedy pod Rysami lawina porwała licealistów z Tychów, pochłaniając siedem śmiertelnych ofiar. Już następnego dnia przez media przetaczała się druga lawina - lawina oskarżeń, spekulacji i łatwych wyroków. Zakopane przeżywało istny najazd dziennikarzy, obok siedziby TOPR przy ulicy Piłsudskiego natknąłem się na zaparkowane wozy transmisyjne trzech telewizji. Gazety, programy radiowe i dzienniki telewizyjne były pełne komentarzy nie tylko fachowców, ale i przypadkowych osób, mających niewielkie pojęcie o tym, co się stało. Zanotowałem wtedy słowa Riemena: - Nie można nikogo pochopnie oskarżać. Przekonałem się nieraz, że informacje, jakie po takich wypadkach pojawia się w mediach, często mają niewiele wspólnego z rzeczywistością.

Wówczas TOPR także ogłosił zaledwie drugi stopień zagrożenia. Śniegu w górach nie było wiele, wbrew medialnym oskarżeniom, że opiekunowie wyruszyli z licealistami na Rysy, mimo że już od trzech dni szalała w Tatrach śnieżyca. Nie było śnieżycy. Poprzedniego dnia inna grupa uczniów z tego samego liceum weszła na Rysy bez problemów i bezpiecznie wróciła. Riemen, który przed tragedią był akurat w Morskim Oku, mówił mi wtedy.

- Jeszcze poprzedniego dnia rozmawiałem z uczestnikami tego pierwszego wejścia. Specjalnie pytałem: Słuchajcie, jak było, czy w kotle, w miarę podchodzenia, czuliście coraz więcej śniegu? Opowiadali, że nie, na całej trasie leżało go mniej więcej po kostki. Myślę, że właśnie to zmyliło czujność tej drugiej grupy. Problem w tym, że groźba zejścia lawiny, zwłaszcza w początkach zimy, zależy nie tylko od tego, ile śniegu spadło. Warunki mogą zmienić się bardzo szybko, zmieniając stosunkowo bezpieczny teren w pułapkę.

Nie ma mocnych

Lesław Riemen badał lawiny teoretycznie, doświadczał ich także na własnej skórze. Był członkiem komisji lawinowej TOPR i stałym delegat w międzynarodowej organizacji ratow-nickiej IKAR. Wyszkolił lawinowego psa Pioruna, razem brali udział w akcjach. Było to tym bardziej godne podziwu, że przez kilkanaście lat przed śmiercią ciężko chorował, kiedy go spotykałem, poruszał się o kuli. A jednak, kiedy tylko zdrowie się poprawiało, ruszał w góry.
Wiedział więc co mówi, kiedy przekonywał, że tak samo groźny, jak śnieg, jest wiatr. Może nawet groźniejszy, bo w ciągu jednej nocy może nanieść ogromne ilości śniegu do miejsc, które stają się wtedy skrajnie niebezpieczne, choć zagrożenie w całych górach może być niewielkie. To właśnie mogło być przyczyną tragedii licealistów po Rysami. Być może także ostatniego wypadku pod Świ-nicką Przełęczą.

- Nigdy nikogo nie osądzam - mówił.

Kilka lat wcześniej, mimo że nie można mu zarzucić braku górskiego doświadczenia, sam został porwany przez lawinę i to w miejscu, wydawałoby się, najbardziej banalnym z możliwych, niedaleko wierzchołka Kasprowego Wierchu, zaledwie kilkaset metrów od ubitego przez ratraki stoku narciarskiego w Kotle Gąsienicowym.

- Jeździłem tam dzień wcześniej - opowiadał. - Warunki były idealne. Fajny, twardy, dziki śnieg. Nazajutrz była mgła i nie zorientowałem się, że przez noc nawiało dużo nowego. Nagle poczułem, jak wszystko się naokoło mnie łamie i już leciałem. Czułem, jak narty wciągają mnie pod śnieg, niby kotwice. Na szczęście, wiązania w porę puściły i ruchami ramion zdołałem utrzymać się na powierzchni. Narty znalazły się dopiero w czerwcu. To jest chwila. Człowiek uczy się całe życie, a na lawiny i tak nie ma mądrych.

Myślę, że nie osądzałby także tych dwóch, którzy poszli na Świnicką Przełęcz. Na pewno nie pytałby, jak internauci na forach: "Po cholerę tam leźli?". Wiedział, po co się chodzi w góry. Najwyżej powiedziałby: "Mamy XXI wiek. Powinni zabrać z sobą przynajmniej pipsy". O szansach przeżycia pod lawiną decyduje czas. A "pips", czyli detektor lawinowy, pozwalający błyskawicznie zlokalizować ofiarę pod śniegiem, można dziś wypożyczyć dosłownie za parę złotych.

Marek Lubaś-Harny

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski