MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Test politycznych umiejĘtnoŚci

Redakcja
To nieprawda, że politycy zajmują się wyłącznie samymi sobą. Problem polega jednak na tym, że potrafią wszystkie problemy podporządkować jakiejś doraźnej politycznej bitwie, równie bezceremonialnie traktując sprawy małe, jak i duże. W codziennych zmaganiach premiera z prezydentem, koalicji z opozycją, PO z PiS - słowem tych samych aktorów obsadzanych w coraz to innych rolach - gubi się zarówno hierarchia spraw, jak też kryteria ich rozstrzygania.

RAFAŁ MATYJA\*

Gdybyśmy jako społeczeństwo mogli poczekać, wyjechać na trzydzieści dwa miesiące, jakie dzielą nas od kampanii prezydenckiej do Irlandii czy Wielkiej Brytanii - może wszystko by się jakoś wypaliło i poukładało. Rzecz w tym, że mało kto z nas może sobie pozwolić na taki luksus. Po miesiącach wojny na bańki mydlane, różni społeczni aktorzy chcą wreszcie odzyskać pole do wygłaszania istotnych kwestii. Obok stałych fragmentów gry - takich jak permanentny, strukturalny wręcz protest służby zdrowia czy coraz bardziej stanowcze żądania nauczycieli - pojawiają się wątki nowe.
Jeden z ważniejszych i trudniejszych dla każdej władzy - to kwestia szkolnictwa wyższego. Z punktu widzenia strategii dwóch rywalizujących partii, rzecz absolutnie bezużyteczna - chyba że konkurent zdecyduje się na jakikolwiek wyraźny ruch i tym samym podłoży się w wyścigu bezlitosnych populizmów. Populizmów, które potrafią grać tylko znaczonymi kartami i pozostają niezdolne do rzeczywistych zmian, niosących za sobą ryzyko społecznej zmiany.
A ryzyko w tej sprawie jest poważne. Jeżeli bowiem zmiany mają być dostrzegalne, rząd musi zaryzykować zmianę kilku istotnych elementów systemu. Może to uczynić nie tracąc popularności tylko wtedy, gdy uzna szkolnictwo wyższe za sferę wysoce opłacalnych inwestycji, a nie pole dalszych oszczędności lub przekładania z kieszeni do kieszeni.
Pierwszy zespół problemów dotyczy kwestii finansowania studiów: po pierwsze - zapisu o prawie do bezpłatnego studiowania, po drugie - rozważanych planów minister Kudryckiej wspierania z kasy państwa także studiów w szkołach prywatnych. Oba te zjawiska stanowią dwa oblicza tego samego problemu, jakim jest zaklęte w system studiów wyższych socjalistyczne kłamstwo o dostępie do bezpłatnych studiów. Jest on jednak zagwarantowany tylko dla grupy najlepszych absolwentów szkół średnich. Studia pozostałej grupy traktuje się jako mało uzasadniony luksus i każe się płacić rodzicom pełne koszty nauki. Co więcej - jakość bezpłatnych studiów dziennych jest nieporównanie wyższa od oferowanych przez te same szkoły niestacjonarnych, za które uczelnie państwowe każą sobie całkiem sporo płacić.
Student nieco tylko słabszy - często nie z własnej winy, bo pochodzący z małego miasta, w którym nie było dobrego liceum, mający uboższych lub gorzej wykształconych rodziców trafia do drugiej ligi, w której musi wybierać między rozmaitymi formami studiów płatnych. Obłuda tego systemu jest widoczna gołym okiem. Jednak wszelkie próby jego zmiany natrafiają na pryncypialny sprzeciw dwóch sił: populistycznie zorientowanych kierownictw partii, którym perspektywa straty w sondażach odbiera ochotę do jakiejkolwiek kontrowersyjnej zmiany. Po drugie znaczącej części środowiska akademickiego, które traktuje zmiany reguł wydawania środków na studia jako zamach na swoje grupowe interesy.
Sprawa nie staje się jednak przedmiotem istotnej debaty. Żadna z dwóch zwalczających się sił nie ma bowiem interesu w zajmowaniu się tak niewygodnym tematem. Zwłaszcza gdy można poruszyć istotną kwestię ministerialnego laptopa, godziny wysłania faksu czy inną kwestię wagi państwowej, przy której sprawy systemu edukacji muszą wydać się mało istotne.
Drugi zespół zmian w szkolnictwie wyższym dotyczy długości karier akademickich, utrzymywania założenia, że habilitacja jest tytułem, który złośliwie można by nazwać - na wzór MBA - "Master of Academic Administration", a zatem uprawnia do zarządzania zakładami, katedrami, wydziałami czy całymi uczelniami. Proste doświadczenie uczy natomiast, że wybitni naukowcy rzadko bywają świetnymi menedżerami, a doświadczony - powiedzmy 50-letni adiunkt ma zwykle dość kompetencji w sferze akademickiej, by - jeżeli ma talent menedżerski - zarządzać wszystkimi tymi instytucjami. Prawo i Sprawiedliwość mogłoby bez większego trudu doprowadzić do kompromisu ze środowiskami profesorskimi, wprowadzając dwie zasadnicze reguły: pierwszą, iż samodzielność naukową i pełnię praw akademickich uzyskuje się wraz z tytułem doktora, zaś habilitacja - o której zniesieniu mówiono jeszcze dwa-trzy lata temu - pozostaje jako tytuł dający pewne przywileje o charakterze akademickim (np. związane z promocją kadr doktorskich, formami merytorycznej kontroli czy gwarancji zatrudnienia).
Jednak ugrupowanie, które przed dojściem do władzy obiecywało rewolucję w świecie akademickim nie uczyniło nic, poza przyjęciem dość niemądrej wersji lustracji. Nie tylko nie podważyło status quo, ale doprowadziło w kilku punktach do bardzo zachowawczej interpretacji ustawy. Platforma Obywatelska zapewne nie zaryzykuje ani jednego kroku w tej sprawie, zwłaszcza że wyraźnie cofnęła się przed groźnymi pomrukami zachowawczo nastawionej części środowiska, które wrogo odnosi się do jakiegokolwiek państwowego wsparcia dla studentów szkół niepublicznych.
Tym bardziej wątpić należy, czy obecny rząd będzie w stanie podjąć wyzwanie strategicznej przebudowy szkolnictwa wyższego, która w miejsce etatystyczno-biurokratycznego "szczególarstwa" zapisanego w obecnej ustawie, wprowadzi wreszcie konieczną w tym systemie różnorodność. I to - co ważniejsze - różnorodność opartą nie na hierarchiczności, która pozwala okazywać pogardę każdej szkole, która w ciągu pięciu lat nie stanie się uniwersytetem (medycznym, technicznym, ekonomicznym), lecz na świadomości różnorodnych funkcji szkolnictwa wyższego i poszczególnych naukowych dyscyplin.
Konkurencyjność w szkolnictwie wyższym nie przypomina bowiem rywalizacji fast foodów. Tu nie chodzi o to, kto zrobi coś taniej, czy kto lepiej będzie reklamował swoje walory. Nie chodzi też - nawet jeśli nam się to nie podoba - o to, kto ma lepszą kadrę. Dlatego, że bardzo często znakomity zespół badawczy może mieć gorsze wyniki w kształceniu np. przyszłych nauczycieli czy lekarzy, a znakomita uczelnia przygotowująca do pracy w szkole może prowadzić dość rutynowe i powtarzalne badania. Ta różnorodność wymaga oczywiście pewnego skomplikowania i odbiurokratyzowania systemu, wymaga stworzenia warunków dla twórczej aktywności instytucjonalnej środowiska.
Obecna ustawa i wydane do niej rozporządzenia prowadzą jednak w zupełnie innym kierunku: wymuszają szablonowe działania nawet tam, gdzie urąga to elementarnej logice. Deregulacja i liberalizacja w szkolnictwie wyższym nie oznacza zatem - jak chcą histeryczni przeciwnicy zmian - "urynkowienia" życia akademickiego. Jej istotą jest taka instytucjonalna różnorodność, która prowadzi do naturalnych wyborów ścieżek akademickich aspiracji: jedni zdecydują się na koncentrację na badaniach i kształcenie przyszłych naukowców. Inni postawią na tworzenie warunków do rozwoju nauk humanistycznych i społecznych, które są często bardzo odmienne, od tego, czego wymagają nauki techniczne czy przyrodnicze. Jeszcze inni będą chcieli kształcić znakomitych praktyków.
Żeby jednak dopuścić taką liberalizację i deregulację trzeba zasadniczo zmienić sposób opisywania struktury szkolnictwa wyższego. "Flagowe" uniwersytety to pomysł dobry dla szerokiej publiczności, która słabo zna realia świata akademickiego i będzie myśleć, że to taki odpowiednik Barcelony czy Realu w Lidze Mistrzów. Tymczasem silna "marka" z przeszłością niczego w życiu akademickim nie gwarantuje. Najbardziej znane polskie uczelnie mają bowiem obok wydziałów znakomitych, takie, które do tej wielkiej legendy nie pasują. I odwrotnie - mniej znane państwowe uczelnie potrafią zbudować specjalizacje, które stanowią unikalny dorobek polskiej nauki. Dlaczego odmawiać hojnego patronatu silnemu zespołowi badawczemu z Łodzi czy Lublina, dlatego tylko, że specjaliści od PR uznają te "prowincjonalne" w ich mniemaniu uczelnie za nie dość "flagowe".
Skrępowany anachroniczną ustawą, zablokowany biurokratycznym systemem finansowania, poddany biurokratycznej jedynie weryfikacji samorząd akademicki nie może dziś skutecznie walczyć ani o pozycję polskiej nauki w świecie, ani o oferowanie różnorodnej i konkurencyjnej pracy dydaktycznej. Szansa na rozwój może przyjść jedynie ze świata szeroko rozumianej polityki. Zwłaszcza jeżeli wyjdzie ona - jakimś cudem - z obecnego populistycznego klinczu.

\*Autor jest doktorem politologii, wykładowcą Wyższej Szkoły Biznesu - National Louis University w Nowym Sączu oraz publicystą "Dziennika".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski