MKTG SR - pasek na kartach artykułów

To było nasze lustro

Redakcja
Zdjęcie z wystawy "Polaków Portret Własny" Fot. Archiwum Muzeum Narodowego w Krakowie
Zdjęcie z wystawy "Polaków Portret Własny" Fot. Archiwum Muzeum Narodowego w Krakowie
Czas na "Polaków Portret Własny" był dobry - od trzech lat działał Komitet Obrony Robotników, zawiązał się Latający Uniwersytet, rok wcześniej Polskę odwiedził Jan Paweł II. Nie było lepszego momentu na pokazanie Polakom ich portretu.

Zdjęcie z wystawy "Polaków Portret Własny" Fot. Archiwum Muzeum Narodowego w Krakowie

Takiej wystawy w Polsce nie było ani wcześniej, ani później. Bo ekspozycja "Polaków Portret Własny" sprawiła, że przed Muzeum Narodowym w Krakowie ustawiały się dłuższe kolejki niż przed sklepami mięsnymi.

Każdy chciał zobaczyć, jak wyglądają współcześni Polacy. To była pierwsza ekspozycja w PRL-u, która mówiła do ludzi szukających nie tylko sztuki, ale też i do tych, którzy chcieli usłyszeć o aktualnych problemach z polską mentalnością w tle. I była sukcesem na skalę wcześniej niespotykaną.

- Było tam pokazane, co sami myślimy o sobie. Uzewnętrzniły się nasze cechy narodowe, jak z jednej strony waleczność i poczucie honoru, a z drugiej brawura, warcholstwo - mówi jeden z twórców wystawy - Janusz Wałek.

Henryk Borejko ustawił się w długiej kolejce. Dobrze to pamięta. To była ekspozycja jego życia. Jedyna, na jakiej był. Ale poszedł z całą rodziną. Bo wypadało. Pracował wtedy w zakładzie budowlanym, zajmował się stolarką. Kiedy kierownik budowy powiedział, że był w muzeum i że tę wystawę trzeba zobaczyć, nawet się nie zastanawiał. Po prostu poszli. I pamięta, że wystawa zrobiła wrażenie. Ale żadnego obrazu nie potrafi już dziś wymienić.

Kontrowersje na jubileusz

Na początku 1978 r. Muzeum Narodowe w Krakowie przygotowywało się do obchodów przypadającego w październiku następnego roku jubileuszu, nie bylejakiego zresztą. Sto lat istnienia pierwszej takiej placówki na ziemiach polskich. Podobno pomysłów było kilka, zwyciężył z pozoru ten oczywisty - wystawa! Ale jaka! - To miał być dar Muzeum Narodowego w Krakowie dla społeczeństwa polskiego. Od samego początku Ros-tworowski miał już tytuł "Polaków Portret Własny" - wspominała kiedyś Krystyna Moczulska.

Rostworowski był wtedy kierownikiem Muzeum xx. Czartoryskich, oddziału Muzeum Narodowego w Krakowie i jednocześnie szefem działu malarstwa. Przyłączenie siędo zespołu przygotowującego jubileuszową wystawę zaproponował Helenie Mał-kiewczównie, Krystynie Moczulskiej i Januszowi Wałkowi. Wszyscy pracowali wtedy w Muzeum xx. Czartoryskich.

- Pomysły związane z jubileuszową wystawą rodziły się podczas długich rozmów, nieraz prowadzonych prywatnie. Rostworowski chciał pokazać, jak Polacy przedstawiali się w sztuce. Jak się widzieli na przestrzeni dziejów. To miała być próba zbudowania przez sztukę wizerunku własnego narodu, jego historii, określenia własnej tożsamości narodowej. Kim jest Polak? Nie chodziło o idealizowanie, ale o pokazanie tego jakby w krzywym zwierciadle, postawienie pytań, nie o dawanie gotowych odpowiedzi. Politycznych prowokacji nie planowaliśmy, ale myślący widz mógł wyciągnąć własne wnioski - tłumaczy Janusz Wałek.

Zdjęcia miały ze sobą rozmawiać

Zaczęło się od pracy na miejscu, w Muzeum xx. Czartoryskich. Tam właśnie, w dawnej świetlicy, powstało "centrum dowodzenia" - piętrzyły się książki, katalogi, tomy historyczne i utwory literackie. Nawet tomiki poezji. Obraz na wystawie miał liczyć się ze słowami, znaleźć swoje miejsce w historii Polski, czasem z pomocą strof poety.

Zbierali niemal wszystko, co pasowało do koncepcji wystawy, idąc przez kolejne epoki od średniowiecza po wiek XX. Nie ograniczali się, zakładając, że jakby co, po prostu z czegoś zrezygnują. Na ściany trafiały całe zestawy fotografii, które łączyły się w większe sekwencje. Miały ze sobą rozmawiać. I te układy ciągle się zmieniały. Wciąż czytali, dyskutowali, czasem nawet się kłócili.
Krystyna Moczulska wspominała, że z pracy wyskakiwała po południu do domu ugotować obiad, a potem znów wracała do pracy. Jesienią zarys wystawy był już gotowy. Wiedzieli więc, czego będą musieli szukać.

Wyruszyli w Polskę

Musieli przejść przez "papierową drogę" - listy do właścicieli obiektów. Chodziło o zgody na wypożyczanie od instytucji państwowych, prywatnych, z klasztorów i kościołów. I te ostatnie kontakty wymagały szczególnej delikatności. Do każdej diecezji trafiało pismo Rostworowskiego i dopiero gdy była zgoda biskupa, szło się do proboszcza.

Krystyna Moczulska przypominała, jak pewien ksiądz machnął im przed nosem rewersem przedmiotu niezwróconego przez Stanisława Lorentza, ówczesnego dyrektora Muzeum Narodowego w Warszawie. Nieraz pan Marek zastanawiał się, jakie - poza protokołem wypożyczenia - może dać jeszcze gwarancje, że po wystawie obiekt zostanie oddany. Wiele załatwiano osobistymi prośbami i przyjaźnią.

Nie ma jak znajomości

Dzięki znajomości Marka Rostworowskiego z Leszkiem Sobockim na wystawie zobaczyć można było obraz "Polak 79 (imaginowany portret papieża)". To obraz-legenda, bodaj do dziś najbardziej rozpoznawalne dzieło tej wystawy. I jedyna praca, która powstała specjalnie z myślą o niej. Rostworowski znał wcześniejsze obrazy Sobockiego, takie jak współczesne portrety trumienne, głowy malowane na różnych przedmiotach codziennego użytku, choćby znak drogowy. - Obraz jest w zbiorach Muzeum Narodowego w Krakowie. W dzienniku, który prowadzę, zanotowałem pod datą 31 IV 1979 roku, że podczas wernisażu Jana Świtki spotkałem Marka Rostworowskiego, który zapytał, czy mógłbym namalować portret papieża. Chciał, żeby to był papież troszkę zakamuflowany, nie tak ostentacyjnie realny. Pamiętam, że główkowałem, szukałem jakiejś formuły. W końcu dałem mu mój tors - wspomina Leszek Sobocki.

Ojciec Święty ma nagi tors, jego ciało jest mocne, umięśnione, w okolicy żeber artysta umieścił papieżowi błękitne niebo. Wtedy, w roku 1979, wcale nie było tak łatwo jak dziś zdobyć zdjęcie papieża. Pojawiały się rzadko. Danie mu więc swojego ciała było dyktatem rzeczywistości. Ale było też symbolem - każdy się z nim utożsamiał. A Leszek Sobocki zanotował później w swoim dzienniku: "Dwa razy zdarzyło się, że moje obrazki doznały cudu sakralizacji. Pierwszy raz na wystawie "Polaków Portret Własny", gdzie domniemany Jan Paweł II przyjmował kwiaty od wiernych, a nie artysta za mistrzostwo pędzla. Drugi raz wyniesienie na ołtarze zdarzyło się "Powrotowi" w kościele w Oliwie. Pierwszy raz w stan euforyczny artysty wkradł się pierwiastek zażenowania i obawa, że dokonano pewnego nadużycia, eliminując obecność autora. Nikogo nie chciałem rzucić na kolana. Obrazek nie powinien wywoływać behawioryzmu dewocyjnego, ma być postrzegany w kategoriach prawdy, dobra, piękna, inaczej: dawać satysfakcję estetyczną".

W poszukiwaniu prac

Gdy skończyła się już przygoda z papierami, wreszcie mogli wyruszyć w poszukiwaniu dzieł. Nieraz byli w dziesięciu miejscowościach w ciągu czterech dni. Trasa Kraków, Sieradz, Konin, Ląd, Toruń, Warszawa czy Opatów znaczona była nieraz odkryciami. W muzeum w Sieradzu trafili na zespół portretów sarmackich. W muzeum w Rzeszowie zobaczyli leżących rycerzy z kamienia. Tego nie znaleźli wcześniej w żadnej książce. Odkryciem były też sybirskie obrazy Aleksandra Sochaczewskiego. Znaleźli je w Muzeum Czynów Rewolucyjnych. Do tego zapomniane nagrobki, rzeźby, obrazy. Nieraz nie do przeniesienia. Z wielu musieli zrezygnować, ale przynajmniej przywrócili je pamięci.

Zaczęło się ściąganie obrazów do muzeum. Istna harówka, fizycznie wycieńczająca praca - niemal tysiąc przedmiotów ze stu miejsc zwieziono w ciągu niemal dwóch miesięcy.

Muzeum miało żuka, nysę i fiata. Auta do przewozów większych dzieł sztuki wypożyczało się od PKS-u. W każdym transporcie musiał być pracownik muzeum, jeździli więc poza organizatorami wystawy po obiekty także pracownicy z innych działów

Pewnego dnia zdarzył się wypadek. Na drodze Warszawa - Kraków pijany przechodzień wszedł prosto pod nysę transportującą eksponaty na wystawę. Zginął na miejscu.

Strach o dzieła sztuki

19 września wieczorem miał przyjechać do muzeum star z obrazami. Towarzyszył mu fiat muzealny z dwoma pracownikami, którzy mieli za zadanie załadunek i rozładunek. O godz. 21 ciężarówki ciągle nie było, ale przyjechali dwaj pracownicy, tłumaczą, że był rozjazd i oni pojechali na skróty. Moczulska bierze swojego malucha i jedzie szukać stara. Gdzieś za Częstochową, na trasie katowickiej, zobaczyłą przy drodze ciężarówkę. Zepsuła się, czekali na naszą pomoc, nie mogli odejść od samochodu. Wróciła do Krakowa o piątej nad ranem. Ale jeszcze przed południem eksponaty były w gmachu. Bezpieczne...

Przedmioty, które zwożono, autorzy wystawy od razu starali się rozlokowywać w salach, gdzie miały się znajdować na wystawie. Janusz Wałek pamięta, że codziennie, na godzinę, elektrownia wyłączała światło w mieście. A oni z latarkami w rękach stali i pilnowali. Nie wolno było się ruszyć, żeby czegoś nie zniszczyć. A przecież ludzie stali na drabinach i wysięgnikach z gwoździami i młotkami w rękach. Wystarczyła chwila nieuwagi.

Spojrzeć w twarze przechodniów

W Sali pod Kozami na parterze był magazyn, nazywany "Salonem odrzuconych". Tam trafiały prace, które sprowadzano, po czym na żywo, w czasie montowania okazywało się, że nie pasują do całości. Albo po prostu się nie mieszczą. - Bo wystawa to także trudna sztuka wyboru - tłumaczy Janusz Wałek.

Wystawa zaczynała się na II piętrze gmachu. Przechodziło się historię Polski od średniowiecza aż do czasów saskich. Witraże, nagrobki kamienne, rzeźby, epitafia, portrety trumienne. I sarmackie gęby, hulaj dusza, piekła nie ma, jak wspominał reżyser Kazimierz Kutz. Wszystko było widać w tych gębach. W sali z Rejtanem była cała ściana tych portretów. Stanowiły opozycję wobec światłych obywateli emanujących godnością, malowanych przez zachodnich artystów prezentowanych obok.
Dalej, na I piętrze, czekało widzów spotkanie z powstaniami i obiema wojnami. Parter natomiast to spojrzenie w twarz PRL-u. Z góry schodziło się w dół, by w końcu wyjść na ulicę, w samo życie. Żeby przyjrzeć się twarzom przechodniów.

Na koniec wszyscy przejrzeli się w lustrze

Na tej wystawie pokazano portret Piłsudskiego i sztukę socrealistyczną. Dobrym zagraniem był konterfekt "Bumelanta" Waleriana Borowczyka, na którego ludzie żywo reagowali. Mocna była finałowa sekwencja wystawy, pokazująca PRL-owską "stabilizację". - To była rzeczywistość wokół nas - dziewczyna na leżaku Jana Wojciecha Malika, rodzina przy telewizorze Andrzeja Sadowskiego. Tłum Świtki. Robotnik Szumigaja. Potem zresztą ten obraz odczytywano jako zapowiedź strajków - tłumaczy Janusz Wałek.

Ale absolutnymi hitami okazały się: "Zakuwana Polska" Matejki, "Piłsudski" Konrada Krzyżanowskiego i "Papież" Sobockiego. Pod nimi ludzie składali kwiaty. Dyrekcja zabierała je tylko Piłsudskiemu. Podobno nawet ustawiono później strażnika. Ale i tak ludzie przystawali. Tak samo jak przed tym słynnym papieżem Sobockiego. Starsze panie, które wystawały przed tym obrazem, podobno nawet czasem szeptały konspiracyjnie: "To Jan Paweł II, pan klęknie...".

Wystawa kończyła się lustrem. Takim, w którym każdy zobaczy siebie - współczesnego Polaka. Podobno na ten pomysł wpadła Helena Małkiewiczówna.

Żeby tylko ludzie zrozumieli

3 października 1979 r., godz. 18 - twórcy wystawy długo czekali na ten moment. Jak wspominała kiedyś Krystyna Moczulska, przygotowania trwały niemal do ostatniej chwili. Bieganie przez piętra gmachu, sprawdzanie, czy wszystko jest na swoim miejscu. I zastanawianie się, czy ludzie zrozumieją. Tuż przed wernisażem wycieńczona poszła do domu, żeby się przebrać. Zastanawiała się tylko, czy przyjdą ludzie. Gdy podeszła do gmachu, znała już odpowiedź na swoje pytanie - nie dało się wejść do holu! Tłumy wprost okupowały wejście. Stała gdzieś z tyłu, nie przepychała się. Z oddali docierały do niej słowa przemówień.

Nic nie zostało wykreślone

- To była wystawa, w którą zwiedzający był wciągany od samego początku i stawał się żywym eksponatem. Dzieła sztuki prowokowały, przyglądały się sobie i widzowi, emanowały niemal erotyczną siłą - mówi Janusz Wałek.

W muzeum szkolono młodych pracowników do oprowadzania po ekspozycji. Ale oni i tak mieli swoje ulubione tematy i wątki. Uwagę odwiedzających kierowali na powstania i walkę z Rosją. Tak to było, gdy oprowadzali grupę dziennikarzy radzieckich. Nazajutrz zadzwonił do Janusza Wałka zdenerwowany dyrektor Chruścicki, mówiąc, że trzeba oprowadzić konsula radzieckiego, bo dziennikarze donieśli mu, że to jest wystawa antyradziecka. To było nawet całkiem zabawne.

Konsul był człowiekiem kulturalnym. Słuchał podobno uważnie, a Wałek prowadził go po wystawie, przedstawiając same tylko fakty historyczne, bez komentarzy. To wystarczyło, nic z ekspozycji nie zostało wykreślone. Janusz Wałek dodaje, że nie pamięta, by coś wypadło przez cenzurę.
W 1979 roku Tadeusz Nyczek pracował w opolskim Teatrze im. J. Kochanowskiego, był tam kierownikiem literackim. Przyjechał do Krakowa zobaczyć wystawę. Tę ogromną kolejkę, ustawiającą się codziennie, pamięta bardzo dobrze. Kolejka była inna niż inne kolejki; nawet te do muzeum. Stali w niej ludzie zupełnie przypadkowi: tacy, którzy nigdy wcześniej w muzeum nie byli; byli też znawcy polskiego malarstwa, ale tym razem przyszli nie po to, żeby zachwycać się tylko dziełami; byli też zwyczajni ludzie, ci, którzy do muzeów chodzili od czasu do czasu.

Co dalej z portretami?

- Dzieło było ważne, ale od niego samego ważniejszy był przekaz. Bardzo osobista, a jednak zbiorowa interpretacja. Szybko rozniosło się po mieście, że tę wystawę trzeba zobaczyć, że to obowiązek. I rzeczywiście ludzie tak to traktowali. W kolejkach stały całe rodziny. Babcie przyprowadzały wnuki, bo dzieciom trzeba było pokazać inną rzeczywistość, inną prawdę o Polakach - tłumaczy Tadeusz Nyczek.

Czas na "Polaków Portret Własny" był dobry - od trzech lat działał Komitet Obrony Robotników, zawiązał się Latający Uniwersytet, rok wcześniej Polskę odwiedził Jan Paweł II. Nie było lepszego momentu na pokazanie Polakom ich portretu. Wszyscy mieli poczucie, że uczestniczą w czymś wyjątkowym. Nie można było napisać, że wystawa jest manifestacją patriotyzmu. Ale cenzura nie miała wpływu na interpretację, emocji nie dało się wykastrować.

"Polaków Portret Własny" to było lustro. Postawiono je widzom przed oczami i mogliśmy się w nim przeglądać. Ale ta wystawa została w głowach na lata.

Kilka lat temu Walter Chełstowski zrobił pierwszy odcinek programu dla telewizji publicznej (emitowała go "Dwójka"). Nazywał się tak jak wystawa w Muzeum Narodowym. Dziennikarz zadawał pytania Polaków o wszystko: o ideały, pracę, seks czy biedę. Czyli o to samo, o co pytała słynna wystawa.

ŁUKASZ GAZUR

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski