Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

To mistrz prawdziwy

Redakcja
"Był największym kompozytorem polskim drugiej połowy XX wieku, a może i całego naszego stulecia, zarazem - jednym z czołowych twórców muzycznej współczesności w skali światowej; klasykiem i awangardystą; mistrzem wielkiej i małej formy; obrońcą niezależności muzyki od innych sztuk i rzeczywistości pozamuzycznej; wzorem artysty nigdy do końca z siebie niezadowolonego i doskonalącego swą sztukę przez całe życie. Był wreszcie wielkim autorytetem muzycznym w kraju i nie tylko, oraz autorytetem intelektualnym i moralnym" - tak pisał o Witoldzie Lutosławskim Tadeusz Kaczyński, muzykolog.

Gdy Witold Lutosławski został już laureatem nagród, większość otrzymanych pieniędzy przeznaczył na pomoc dla chorych dzieci i na fundowanie stypendiów dla młodych polskich kompozytorów

   Witold Lutosławski był postacią niezwykłą. Miał talent, sławę i pieniądze. Wielokrotnie nagradzany i wyróżniany, obdarzany godnością doktora honoris causa wielu uniwersytetów, w tym Uniwersytetu Jagiellońskiego, pozostawał w cieniu innych, cichy, czuły na ludzkie nieszczęścia. - Kto nie jest skromny, jest śmieszny - mawiał.
   Dlatego codziennie zamykał się w swojej wytłumionej, dźwiękoszczelnej pracowni i komponował. Uważał, że o twórcy najlepiej mówi jego dzieło. Dlatego też znacznie ograniczał swoje wypowiedzi publiczne. Chciał, aby kompozycji nie łączono z biografią. Często zacierał ślady prywatności; spalił wszystkie listy, jakie pisywał do żony. W roku 80. urodzin, w przedmowie do monografii Gimnazjum im. Stefana Batorego w Warszawie, którego był uczniem, pisał: "Nie lubuję się w rozpamiętywaniu przeszłości. To, co mnie spotyka teraz, wydaje mi się ciągle ważniejsze, od tego, co było. Toteż mimo zaawansowanego wieku ciągle jeszcze wolę myśleć o przyszłości, niż grzebać się we wspomnieniach."
   Ta przyszłość okazała się jednak dla Witolda Lutosławskiego już bardzo krótka. Kompozytor zmarł 7 lutego 1994 roku, w kilka dni po 81. urodzinach. Dziś w całej Polsce, w 10. rocznicę śmierci twórcy, odbywają się liczne koncerty.

Między muzyką

a matematyką

   Miał zaledwie 1,5 roku, gdy zamieszkał w Moskwie. Rodzina, która wcześniej wiodła życie w majątku w Drozdowie, położonym nad Narwią, uciekła do Rosji przed skutkami I wojny światowej. - Z Moskwy pamiętam (...) tylko mieszkanie, jego rozkład i nazwę ulicy, przy której mieszkaliśmy: Sriednaja Priesna - wspomina pod koniec lat 80.
   Wyjazd do Moskwy okazał się tragiczny. Józef Lutosławski, ojciec Witolda, za organizowanie oddziałów polskich, które miały walczyć o wyzwolenie ojczyzny, został wraz z bratem Marianem schwytany przez bolszewików, osadzony w więzieniu, a w 1918 roku, z rozkazu Dzierżyńskiego, rozstrzelany. - Nie zdawałem sobie sprawy, jaką tragedię przeżywała moja rodzina, a brak ojca odbił się z całą pewnością na moim życiu i na wychowaniu - powie po latach.
   Dopiero powrót do Polski przywrócił rodzinie stabilizację. Witold Lutosławski zaczął się uczyć gry na fortepianie i skrzypcach, uczęszczał też do gimnazjum, słynącego z profilu matematyczno-przyrodniczego. To właśnie w przyszłości zamiłowania matematyczne wezmą górę i przez dwa lata przyszły kompozytor będzie studiował matematykę na Uniwersytecie Warszawskim. Porzuci ją jednak, aby w pełni poświęcić się muzyce.
   Lekcje muzyki były dużym obciążeniem finansowym dla matki, która wychowując samotnie trzech synów, musiała pracować na utrzymanie rodziny. Była szkolną lekarką, pracowała w wojskowym Szpitalu Ujazdowskim. Mimo pracy, z pieniędzmi bywało tak krucho, że aż na rok Witold Lutosławski musiał zawiesić naukę fortepianu. Z powodów finansowych byłby także zmuszony przerwać lekcje kompozycji u Witolda Maliszewskiego, gdyby nie postawa pedagoga, który powiedział: - Panie Witoldzie, pan będzie do mnie przychodził, a ja nie będę od pana niczego żądał, ani oczekiwał. (...) Jak pan stanie się już dojrzałym kompozytorem i spotka pan kogoś, kto zechce się u pana czegoś nauczyć, a nie będzie miał pieniędzy, to pan go nauczy.
   Kiedy kilkadziesiąt lat później Witold Lutosławski zostanie laureatem wielu nagród, w tym najwyższej, jaką kompozytor może dostać - University of Louisville Gravemeyer Award for Music Composition - o wartości 150 tys. dolarów, większość otrzymanych pieniędzy przeznaczy na pomoc dla chorych dzieci i na fundowanie stypendiów dla młodych polskich kompozytorów. Do prywatnych stypendystów twórcy będą należeli: Aleksander Lasoń, Andrzej Bauer, Jacek Grudzień, Tadeusz Wielecki i wielu innych.

Na cztery ręce

   "Od czasów Chopina nie było w tej uczelni tak utalentowanego ucznia" pisał o Lutosławskim do Nadii Boulanger, nauczycielki niemal wszystkich kompozytorów XX wieku, Witold Maliszewski. Te słowa, zawarte w opinii pedagoga, miały pomóc młodemu Lutosławskiemu, absolwentowi Konserwatorium Warszawskiego w klasie fortepianu i kompozycji, uzyskać, u słynnej profesor, stypendium w Paryżu. Nic z tego jednak nie wyszło. Zamiast wyjechać do Francji, Witold Lutosławski zmobilizowany przez wojsko wyjechał do Krakowa. Nadeszła wojna. Został dowódcą radiostacji przy sztabie Armii Kraków, dowodzonej przez gen. Antoniego Szyllinga, która za zadanie miała obronę Górnego Śląska i Krakowa.
   Lutosławski był znakomitym radiotelegrafistą. Wrażliwość placów pianisty bardzo mu pomagała w pracy. Wygrał nawet konkurs na szybkość nadawania sygnałów alfabetem Morse’a. - Mój pluton składał się z szeregowców i podoficerów rezerwy, którzy już po prostu wyszli z wprawy. Musiałem więc dublować każdego, kto siedział ze słuchawkami na uszach i odbierał telegramy z innych stacji. Przez parę tygodni spałem po godzinę na dobę - wspominał pod koniec lat 80.
   20 września walki dobiegły końca i Lutosławski wraz z innymi żołnierzami dostał się do niewoli niemieckiej. - Na szczęście byliśmy zajęci przez Niemców a nie przez Rosjan, bo pewnie wtedy byłoby gorzej z tymi symfoniami - żartował po latach.
   Po ośmiu dniach maszerowania piechotą pod eskortą niemiecką Lutosławskiemu, wraz z kilkoma kolegami, udało się uciec. Przeszedł 400 kilometrów do Warszawy, gdzie spędził okupację.
   W Warszawie zarabiał na życie grając - jak większość polskich muzyków - w kawiarniach. Nie stronił także od koncertów konspiracyjnych. W 1943 roku brał udział w wieczorze muzycznym, podczas którego zorganizowano zbiórkę pieniędzy na rzecz ukrywającego się w Warszawie Władysława Szpilmana.
   Lutosławski grywał sam lub w duecie z innym znanym pianistą i kompozytorem Andrzejem Panufnikiem. - Graliśmy muzykę lekką, najczęściej przez nas improwizowaną, jak również poważne utwory poczynając od organowych toccat Bacha, przez walce Mozarta, Schuberta, "Bolero" Ravela, suitę "Dziadek do orzechów" Czajkowskiego. Jednym słowem, repertuar, który dało się przerobić na dwa fortepiany - wspominał.
   Pewnego dnia do kawiarni "Sztuka i Moda", gdzie Lutosławski wraz z Panufnikiem grali na fortepianach, wpadł oddział umundurowanych Niemców. - Kobiety wyjść, mężczyźni pod ścianę - krzyczeli. Przerażonych ludzi rewidowali, po czym pakowali na samochód i odwozili - jak się później okazało - na Pawiak. I tylko przytomność Panufnika, który znakomicie mówił po niemiecku, gdyż przed wojną studiował w Wiedniu dyrygenturę u Weingartnera, ich uratowała. Okazało się, że Niemcy chcieli aresztować gości restauracji, a nie pracowników. - Już byłem zrewidowany, już prowadzono mnie do samochodu. A jednak wypuszczono nas.

Formalizm i pieśni masowe

   Na zjeździe kompozytorów w Łagowie, w 1948 roku, Włodzimierz Sokorski, ówczesny minister kultury, przemawiał ponad cztery godziny tłumacząc, co to jest formalizm i na czym polega realizm socjalistyczny w muzyce. - Przyznam się, że mimo tych czterech i pół godzin, oraz lat, które potem upłynęły, nigdy właściwie nie zrozumiałem, na czym polega formalizm - mówił Lutosławski. Rok później po przemówieniu ministra utworem formalnym została jednogłośnie nazwana przez kierowników życia muzycznego w Polsce - po wykonaniu na koncercie inaugurującym pierwszy powojenny Konkurs Chopinowski - I Symfonia Lutosławskiego. Utwór, który już rok wcześniej odniósł ogromny sukces - "Wielkie dzieło skończonego mistrza", tak opisał I Symfonię po premierze w Katowicach Grzegorz Fitelberg - w Warszawie wywołało wielki skandal. Włodzimierz Sokorski powiedział po koncercie nawet, że takiego kompozytora jak Lutosławski "należałoby wrzucić pod tramwaj". I Symfonia zniknęła z sal koncertowych na dziesięć lat. - Z tego zakazu byłem nawet dumny - powie po latach twórca.
   Sytuacja materialna kompozytora, choć uznanego w kraju, wcale nie była dobra. Trudno było przeżyć z utworów wykonywanych w filharmoniach. Lutosławski, który po wojnie zamieszkał ze swoją żoną Danutą Bogusławską z Dygatów i jej synem z pierwszego małżeństwa, zdecydował się zarabiać na muzyce rozrywkowej. Pisał do filmów - pod pseudonimem Roman Drozdowicz, oraz piosenki głównie walce i fokstroty, które podpisywał jako Derwid (m.in. Jak zdobywać serduszka, Kapitańska ballada, Warszawski dorożkarz). Komponował także muzykę do słuchowisk radiowych i audycji dla dzieci. Te działania - jak wielokrotnie będzie podkreślał artysta - miały jedynie charakter zarobkowy i nic dla niego nie znaczyły. Dlatego, kiedy po kilku latach ujawniono, kto kryje się pod pseudonimem Derwid, kompozytor był rozgoryczony.
   Namówiony przez kolegę Henryka Swolkienia, który stwierdził, że podczas radiowego kolegium już mówiono, że Lutosławski tworzył dla AK, kompozytor zdecydował się napisać pieśni masowe. W latach 1950 - 1953 skomponował dziesięć tego typu utworów, m.in. Najpiękniejszy sen, Służba Polsce, Nowa Huta, Towarzysz, Narciarski patrol. Nie cieszyły się one takim powodzeniem jak melodie Sygietyńskiego, Szpilamana, Gradsteina czy Olearczyka, twórcy m.in. słynnej pieśni "Miliony rąk". - Właściwie głupio zrobiłem - tłumaczył wiele lat później. - Pisałem również pieśni dla wojska. Wszystko to były bardzo niewinne teksty, żadnej polityki tam nie było.
   Na koncercie w Domu Wojska Polskiego, w 1951 roku, Lutosławski usłyszał swoją pieśń o broni pancernej z podłożonym tekstem o Stalinie. - (...)Energicznie zaprotestowałem, co było połączone z pewnym ryzykiem (...). Musiałem zareagować i zażądać kategorycznie wycofania tekstu. I tak zrobiono.
   Sprawa wydawała się zakończone, lecz powróciła wiele lat później. Po wprowadzeniu stanu wojennego kopia nut ze słowami o Stalinie wypłynęła na światło dzienne z biblioteki warszawskiej PWST. Dopiero Klemens Szaniawski, na prośbę kompozytora, wyjaśnił tę sprawę na łamach prasy solidarnościowej.
   Pieśni masowe Lutosławskiego jeszcze długo dawały znać o sobie. Gdy pod koniec lat 70. kompozytor otrzymał do weryfikacji komplet materiałów o sobie, przygotowywanych do programu wydanego przy okazji koncertu w Tallinie, prosił: "...napisałem pieśni masowe, za które jeszcze mnie w dodatku nagrodzono. Mam nadzieję, że zasłużyłem sobie na to, aby ten fakt puścić mi w zapomnienie".

To mistrz prawdziwy

   - Kiedy zaczynał komponować, był neoklasykiem, ale stale się rozwijał, idąc coraz dalej i dalej. Jeśli porównamy jego pierwsze i ostatnie kompozycje okaże się, jak wielki uczynił skok w nieznane - mówił o Lutosławskim Olivier Messiaen, francuski kompozytor. Witold Lutosławski wypracował swój odrębny język muzyczny. Jego postawę cechowało ciągłe dążenie do skomponowania dzieła idealnego. - Lubię tylko te moje utwory, których jeszcze nie napisałem. Gdyby podobały mi się moje poprzednie utwory, nie pisałbym nowych, tylko słuchałbym starych - mówił w latach 70.
   Jego muzyka, niezależnie, z jakiego okresu - np. ludowe Bukoliki, dodekafoniczna Muzyka żałobna czy aleatoryczne Gry weneckie - zawsze była przyjmowana entuzjastycznie. Już w 1953 roku Grzegorz Fitelberg po premierze Bukolików _pisał: "Słuchajcie! - to mistrz prawdziwy, takiego nie było u nas od dawna! Szymanowski pewnie, że był wielki - ale takiego rzemiosła jak Lutosławski nie miał - zapewniam was! Na to trzeba się urodzić muzykiem". Kolejne pokolenia artystów fascynowało dzieło Lutosławskiego. - Kompozycje Lutosławskiego (...) nie są pokazowe, popisowe, lecz... introwertyczne - mówiła Olga Pasiecznik, śpiewaczka. - Koncert (fortepianowy) Lutosławskiego otworzył przede mną nieznany dotąd obszar muzycznego piękna - tłumaczyła Ewa Pobłocka, pianistka.
   Kompozytor zawsze zabiegał, aby jego dzieł nie kojarzono z konkretnymi wydarzeniami. - _Muzyka jest dla mnie sztuką abstrakcyjną, sztuką, która nie ma swoich znaczeń konkretnych. (...) Jeżeli ludzie przywiązują znaczenia, to wcale nie oznacza, że takie istnieją
- mówił. Jakież było jego zdziwienie, gdy po jednej z zagranicznych prezentacji Łańcuchów do kompozytora podeszła emigrantka z Polski, mówiąc: - Słysząc pana utwór, też widziałam łańcuchy, które oplatają teraz Polskę. - To ciekawe - odparł, żartując Lutosławski. - Bo ja komponując ten utwór, myślałem o bożonarodzeniowych łańcuchach z choinki.
   Lutosławski słynął z umiłowania ciszy. Nie znosił, gdy muzyka była traktowana jako tapeta dźwiękowa - w autobusach, kawiarniach, sklepach. W teczce opatrzonej napisem "Głośnik" zbierał wszystkie artykuły mówiące o szkodliwości hałasu. "Witold Lutosławski z rozczuleniem snuł plany powołania organizacji podziemnej, w której specjalnie szkoleni terroryści niszczyliby muzaki (głośniki - red.). Jeden zręczny ruch śrubokręta i milknie cały dom towarowy, cichnie winda, a w toalecie zamiast Chopina słychać tylko szum spłuczek" - pisał Krzysztof Zanussi.

Symetria

   - Lutosławski był człowiekiem tak bardzo kulturalnym i życzliwym dla każdego, iż ludziom się wydawało, że są szalenie blisko niego. Wydaje mi się jednak, że tak naprawdę zbliżyć się do Lutosławskiego było bardzo trudno - wspominał Wojciech Michniewski, dyrygent. Witold Lutosławski przetrwał w pamięci jako człowiek ujmujący, obdarzony towarzyskim wdziękiem i ogromnym poczuciem humoru, delikatny, dyskretny. Do grona jego najbliższych przyjaciół należeli m.in: Krystyna i Andrzej Wajdowie, Ewa i Andrzej Krasińscy oraz Julia Hartwig wraz z mężem Arturem Międzyrzeckim. To oni najczęściej bywali w warszawskim domu kompozytora, przy ul. Śmiałej. We wspomnieniu o Państwu Lutosławskich Julia Hartwig napisała: "Nie było ludzi bardziej gościnnych i serdecznych niż tych dwoje. Czuwali, czekając na gościa przy drzwiach, pomagali się rozebrać, prowadzili do pokoju wśród najżyczliwszych pytań i powitań. Czujnie baczyli, by nikt nie poczuł się w ich towarzystwie dotknięty (...). Pamiętam, jak Witold oprowadzał nas po pracowni z długim, jasnym stołem i podręcznymi blatami, na których leżały nuty, teki z papierami i partytury. (...) Dziś wydaje mi się, że dopiero ta wizyta w pracowni Lutosławskiego, po wielokrotnym pobycie w bawialnej części mieszkania, uzmysłowiła mi pełną harmonię tego domu, pełne poczucie symetrii między artystą, który zawsze jest inny od reszty, i człowiekiem, który na co dzień tę odmienność stara się ukryć".
AGNIESZKA
MALATYŃSKA-STANKIEWICZ
   Przygotowując tekst, korzystałam z książek: Danuta Gwizdalanka i Krzysztof Meyer "Lutosławski. Droga do dojrzałości", PWM, "Muzyka to nie tylko dźwięki" - rozmowy z Witoldem Lutosławskim, które przeprowadziła Irina Nikolska, PWM; oraz ze stron internetowych Towarzystwa im. Witolda Lutosławskiego.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski