Oscar w tym przypadku powędrował bowiem do irańskiego „Klienta” Asghara Farhadiego. W kontekście głośnego dekretu Donalda Trumpa o zakazie wjazdu m.in. Irańczyków do USA nie mogło być jednak inaczej - co najmniej z kilku powodów.
Farhadi bowiem tuż po uzyskaniu nominacji do Oscara wydał oficjalne oświadczenie, że nie zamierza pojawić się na gali. Do rozpoczętego przez niego bojkotu dołączyła wkrótce cała ekipa „Klienta”. Hollywood - uznające wolność jednostki za najwyższą wartość, którą polityka Trumpa ogranicza - nie mogło pozostać na to obojętne. A jak do manifestacji prowolnościowych poglądów wykorzystać nieobecnego reżysera, którego głos sprzeciwu powinien usłyszeć cały świat? Jak uczynić jego sytuację bardziej dramatyczną? Wystarczy przyznać mu Oscara. I tak z odczytu upragnionego przemówienia Farhadiego milony ludzi dowiedziało się: „Moja absencja wynika z szacunku do rodzimego kraju i sześciu innych, których obywatele dotknięci zostali przez nieludzkie prawo. Dzielenie świata na kategorie »my« i »nasi wrogowie« powoduje kłamliwe uzasadnienie dla agresji i wojny”.
Piszę to wszystko, nie dlatego, że jestem fanatyczną zwolenniczką polityki Trumpa - bo nie jestem - ale dlatego, że moje filmowe sympatie stały od dawna po stronie wybitnego „Toniego Erdmanna” Maren Ade, któremu „Klient” sprzątnął Oscara sprzed nosa. Farhadi, choć stworzył interesujący thriller nawiązujący do estetyki kina Alfreda Hitchcocka, w konfrontacji z niemieckim obrazem nie zasługiwał na wygraną, a jednak wygrał. I śmiem niestety twierdzić, że zdecydowały o tym, inne niż artystyczne, względy.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na Twitterze!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?