Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

To stało się tu

Redakcja
Ewa Błaszczyk, Krystyna Strączek

   Fragment książki znanej aktorki, Ewa Błaszczyk, zatytułowanej "Wejść tam nie można", poświęconej tragedii - chorobie córeczki, która doznała ciężkiego uszkodzenia mózgu. Książka, wydana niedawno przez "Znak", jest zapisem tragedii, rozpaczy, nadziei i ludzkiej solidarności.
   
   Któregoś ranka w listopadzie 1999 roku obudziłam się wykończona snem. Cała się trzęsłam. Śniło mi się, że prosto na własne dłonie wypluwałam zęby jeden po drugim. Trwało to w nieskończoność. Rzadko pamiętam sny, ale ten zapamiętałam. Coś się musiało wydarzyć.
   Kiedy sobie to przypominam...
   Staram się nie wracać do tamtych wypadków. Dlatego że każda myśl o momencie granicznym między dawnym i obecnym życiem wywołuje we mnie ból, którego nie mogę wytrzymać. Wariuję, bo nie mogę zrozumieć tego, co się stało. Ze wspominania nic dobrego nie wynika, tylko się rozklejam.
   Czasem mimowolnie wszystko wraca, kiedy widzę czy słyszę coś, co kojarzy się z tamtym majowym dniem. Ale spodziewam się, co może go przypomnieć, unikam więc niebezpiecznych sytuacji. Nie oglądam filmów na wideo, zdjęć z tamtych dni. Nie rozmawiam o tamtych chwilach. Nie oglądam się za siebie. Rzeczywistość jest tu i teraz.
   Zdarza się jednak, że gdy popatrzę na rodzinną fotografię stojącą na stoliku i na te fotele… Nie mogę tego znieść. To się stało w tym domu, tutaj. Nie nad morzem, kilkaset kilometrów stąd, nie pod kołami ciężarówki. Tutaj. Nie było krwi ani połamanych kości.
   Przeżyłam dwa zupełnie różne doświadczenia. Jacek był moim partnerem, wzajemnie dawaliśmy sobie siłę. Gdy jego życie się skończyło, zapadłam się w nicość. Nie rozpoznawałam świata.
   A Olą wciąż się opiekuję. O nią ciągle walczę i czekam.
   Czas płynie i rana po śmierci Jacka się goi. Wypełnia się pustka i rodzi nowy świat. To proces smutny, ale łagodny. Można go przyspieszyć - wypełniając czas pracą, spotkaniami. Prawda, muszę być przygotowana na wybuchy żalu i goryczy, bo czasem wzbiera we mnie dziki skowyt. Ale ta fala odpływa.
   Ola jest jak rana ciągle otwarta.
   Dlatego trudniej mi znieść myśl o jej wypadku niż o śmierci Jacka.
   Zabawne, że gdy byłam małą dziewczynką, często zastanawiałam się, jak będzie, gdy nadejdzie rok 2000. Co to za rok? Obliczałam, ile będę miała wtedy lat, i wyobrażałam sobie, co też będę robiła w zagadkowym roku 2000. Dlaczego tyle o nim myślałam? Czy to aż takie ważne, że zamiast jedynki pojawi się dwójka?
   Teraz staram się nie wyobrażać sobie przyszłości. Świat, który znałam, skończył się w roku 2000.
   Ewa, mówiąc o tym, co było przed lutym roku 2000, często używa zwrotu "moje poprzednie życie". Często opowiada o dwu "wcieleniach". O tym, że "coś się skończyło". Ale także, że "coś się zaczęło".
   Przeżyłam wielki szok, zupełnie niespodziewanie. Po uporaniu się z problemami zdrowotnymi i długami - pomyśleliśmy z Jackiem - wreszcie nadszedł czas, żeby spokojnie pożyć. I wydawało się, że są wszelkie szanse na to, by odetchnąć.
   Dopiero po wszystkim zrozumiałam, jak szybko, w sekundę, kończy się ludzkie życie. I zdrowie. Bez żadnej zapowiedzi.
   Wydawało się, że tak blisko mamy z domu do szpitala.
   Sprawdzałam wielokrotnie tę trasę. Podróż nie trwała dłużej niż cztery minuty. Do tego doliczyć trzeba minutę biegu po korytarzu szpitalnym. A ponieważ Ola straciła przytomność przy furtce, tuż przed tym, jak wsiadłam z nią do samochodu, razem upłynęło pięć minut, zanim zaczęto ją reanimować. Pięć minut od zatrzymania krążenia to całkiem niezły wynik. Niestety, sama reanimacja trwała bardzo długo. Chyba około czterdziestu minut. Był upał. To gorzej dla mózgu... W cieple bardzo szybko następują nieodwracalne zmiany. Mogła być więc nieprzytomna nawet dwadzieścia minut. Potwornie długo.
   Cały pierwszy rok po wypadku miałam mocne przekonanie, że Ola zaraz się ocknie, że wszystko minie. Taka byłam niecierpliwa. Nie chciałam przyjąć do wiadomości tego, co się stało. Przecież człowiek, który się przewróci - myślałam - wstaje, otrzepuje się i idzie dalej. Widziałam, jak wstawały inne dzieci w Centrum. Dochodziły do siebie szybciej lub wolniej, ale jednak. A ona nie. Mój brat Tomek po wypadku Oli woził w samochodzie jej buty, które zabrał po reanimacji ze szpitala. Nie wyciągał ich, by były pod ręką. I tego się trzymaliśmy: zachować spokój, żadnych gwałtownych ruchów. Teraz już oczywiście buciki są za małe... Brat jeździł ze mną wszędzie, nie prowadziłam wtedy samochodu. Byłam na środkach uspokajających.
   Nie odwołałam spektakli i koncertów. W maju 2000 roku miałam jechać z Krzysztofem Warlikowskim i zespołem Teatru Studio na festiwal do Budapesztu, by zagrać w Zachodnim wybrzeżu Bernarda-Marie Koltčsa. Nagłe zastępstwo nie wchodziło wtedy w grę: występowałam w jednej z trzech głównych ról. Byłam jednak tak oszalała z bólu, że nie mogłam się za nic zabrać, Tomek z moją koleżanką Kasią Wróblewską zorganizowali więc wszystko i pojechali ze mną. Właściwie - polecieli, bo jako jedyna z ekipy leciałam samolotem, najpóźniej jak się dało, by potem natychmiast, gdy to będzie możliwe, wrócić do Warszawy. W Budapeszcie mieszkaliśmy w hotelu z bratem i Kasią razem w pokoju, żebym nie była sama nawet przez chwilę. Cały czas wydzwaniałam do Polski, do Krysi Zelenki, mojej przyjaciółki z Wiednia, a mamy chrzestnej Oli. Krysia w tym czasie non stop czuwała przy Oli w szpitalu. Po powrocie brat zawiózł mnie prosto z lotniska na OIOM do Dziekanowa Leśnego. Tomkowi przygotowanie wyprawy do Budapesztu zajęło tydzień, mnie - cała podróż - dwa dni: przelot, spektakl, noc w hotelu, powrót. Jakbym nie brała w niej udziału.
   Przez dość długi okres byłam tylko przy Oli i tylko dla niej. Po prostu nie umiałam wyjść na zewnątrz, poza nasz "kamienny krąg". Nikomu o tym nie opowiadałam - siedziałam cicho. I muszę przyznać, że mimo iż nie funkcjonowałam w centrum środowiska aktorskiego, koledzy niesłychanie mi pomogli. Dostałam od nich wsparcie i emocjonalne, i materialne; zachowali się wspaniale, urządzając - z prędkością światła, bo jeszcze w czerwcu - koncert na rzecz Oli w teatrze Buffo.
   Wszystko jednak działo się właściwie poza mną i bez moich próśb. Popadłam w jakiś obłęd i siedziałam wciąż w szpitalu, nie wiedziałam nic o planowanym koncercie. Na sam koncert też nie poszłam. Wysłałam Mańkę z dziadkami, bo chciałam, żeby zobaczyła na własne oczy, jak fantastycznie można się zachować. Żeby tego doświadczyła i zapamiętała. Później opowiadali mi tylko, że występy udały się wspaniale, przybyło bardzo wielu artystów, wręcz ustawiali się w kolejce na scenę. Dzięki temu miałam ten luksus, że nie musiałam martwić się o pieniądze, i mogłam później przesiadywać całe dnie w Dziekanowie.
   To stało się sto dni po śmierci Jacka Janczarskiego, męża Ewy i ojca bliźniaczek - Oli i Marianny.
   11 maja 2000 roku sześcioletnia Ola połykała tabletkę...
   Tak, Mania była całkowicie świadoma tego, co działo się z Olą. Widziała wszystko na własne oczy.
   "Byłyśmy chyba chore... przeziębione. Mama powiedziała, żebyśmy połknęły gripeksy. Ja wtedy dobrze łykałam i Ola też. I miałyśmy ice tea. No i ja połknęłam i Ola wzięła ten... no i zaczęła się dusić. Mama rozmawiała przez telefon, zapraszała naszą siostrę cioteczną na nasze imieniny. Tu była pani Wala [Mania wskazuje w kierunku pianina], a Ola siedziała na tym fotelu. Stała tam ice tea. Połknęła i zaczęła się robić czerwona. Potem się przestraszyła i resztkę ice tea wlała sobie w płuca. Było jeszcze gorzej. Mama zaczęła Olą trząść. Potem wybiegła z nią na ulicę i zaczęła krzyczeć, żeby ktoś jej pomógł. Wskoczyła jakiemuś facetowi do samochodu. Przy oknie stał kolorowy fotel, a ja stanęłam przy nim, patrzyłam za nimi przez okno i mówiłam sobie: 'Wszystko będzie dobrze'.
   Potem mama mi mówiła, że jeszcze przy furtce Ola się posikała, a w samochodzie miała śmierć kliniczną. Jak mama już pojechała, pani Wala zaczęła na środku dywanu walić głową w podłogę. Nie wiedziałam, co się dzieje, byłam w końcu mała... Niania myślała, że to przez nią. Bo to ona dała Oli ten gripex. I zaczęła do wszystkich dzwonić, opowiadać.
   Już tak całkiem nie pamiętam... Byłam wtedy mała".
   Mania zaczęła odwiedzać Olę jeszcze na OIOM-ie. Od samego początku chodziła ze mną do szpitala. Trzymała ją za rękę, mówiła do niej. Słuchała jej krzyku. A Olkę słychać było już w lesie, gdy dojeżdżałyśmy do Dziekanowa w czterdziestostopniowym upale. Miała bardzo wysoką temperaturę. Cały czas okładano ją lodem.
   Medycyna nazywa to krzykiem mózgowym. Występuje on u osób z uszkodzeniem mózgu. Ola leżała napięta jak struna, opierając się tylko na potylicy i piętach, i wyła. Nie do wytrzymania. Wariowali wszyscy: rehabilitanci, lekarze, pielęgniarki i my - rodzina. Była głęboko sedowana, co w tym stadium stanowi pewien rodzaj gipsu na mózg.
   Mania mówi, że na początku nie wpuszczano jej do siostry. Siedziała więc w holu i słuchała głosu Oli. "Wtedy jeszcze krzyczała normalnie - wspomina. - Swoim głosem. Teraz krzyczy jakoś inaczej".
   W końcu pozwolono Mani wchodzić do sali.
   Ona też czekała na poprawę, ale inaczej niż ja - bez niepokoju, z głęboką, niezmąconą wiarą, że Ola wyzdrowieje. Cały czas tak czeka.
   Dziewczynka jest umiarkowaną realistką. Ocenia: "Tak całkiem to Ola chyba nie wyzdrowieje...". Ale zaraz dodaje stanowczo: "Myślę, że będzie mówić".
   Zastanawiałam się potem, czy gdybym udzieliła jej pierwszej pomocy koniecznej w takich wypadkach, czyli gdybym nacięła tchawicę, żeby powietrze dotarło do płuc, zdołałabym ją uratować. Nie wiem. Wtedy zdecydowałam się nie tracić czasu na akcję, która mogła się nie udać, skoro tak blisko był szpital i fachowcy.
   Czy można było poradzić sobie z tym problemem jeszcze w domu? Neurolog Barbara Karkowska: "W podobnych sytuacjach ludzie tracą głowę. Olka jest drobna, trzeba było złapać ją za nogi, uderzyć w plecy. Już nie wspomnę o uciskaniu przepony - żeby o tym pomyśleć w takiej chwili, trzeba być dobrze przeszkolonym. To była niewielka tabletka. Z pewnością by wypadła. Tymczasem dziewczynka napiła się jeszcze wody. Od momentu zakrztuszenia tlen docierał do płuc w stopniu niewystarczającym, Olka więc próbowała wciągnąć powietrze. Zamiast powietrza połknęła porcję wody. Zalała całe płuca".
   Po reanimacji w Szpitalu Bielańskim Olę przewieziono na Oddział Intensywnej Opieki Medycznej do kliniki w Dziekanowie Leśnym. Miesiąc później dostała się na Oddział Neurologiczny w Centrum Zdrowia Dziecka. Tam Ewa trafiła na dwie, jak mówi, fantastyczne lekarki: właśnie na doktor Karkowską i pediatrę Barbarę Sieradzką. "Są z Olą już pięć lat" - liczy Ewa.
   "Byłam z nią niemal od początku - stwierdza doktor Karkowska. - Doszłam do wniosku, że zatrzymanie krążenia trwało dłużej niż pięć minut. Słyszałam od kolegów ze Szpitala Bielańskiego, że Olka miała plamy opadowe. A wystąpienie plam opadowych świadczy o śmierci. Lekarze nie sądzili, że przeżyje. Ona była uduszona".
   EEG wykazało brak czynności bioelektrycznej mózgu.
   Ola trafiła do Centrum z diagnozą: syndrom apalliczny, niedowład spastyczny czterokończynowy. "Syndrom apalliczny - tłumaczy doktor Karkowska - to stan zaistniały w wyniku uszkodzenia struktur mózgowych. Dochodzi wtedy do przerwania połączenia między korą i pniem mózgu". Pacjent jest głęboko nieprzytomny, nie ma z nim kontaktu. Z kolei niedowład spastyczny neurologia definiuje jako "wzmożone napięcie mięśniowe pojawiające się w wyniku uszkodzenia układu nerwowego". Chorzy mają utrudnioną możliwość poruszania kończynami. Z czasem w ogóle nie mogą już rozprostować ręki czy nogi. "Wtedy - mówi lekarka - zaczyna się dramat". Przede wszystkim zaś takie nieustające silne napięcie jest wyjątkowo bolesne i spowalnia proces rehabilitacji.
   Kiedy dzwonię do doktor Sieradzkiej, by umówić się na rozmowę, w słuchawce słyszę: "Oczywiście. Dla Ewy zrobiłabym wszystko!".
   Gdy się spotykamy, tłumaczy: "Uważam, że nie pracuje się tylko po to, by się utrzymać. Trzeba robić coś, co daje satysfakcję niematerialną. Poza tym każdy lekarz, który prowadzi pacjenta długi czas (a ja zajmuję się Olą od sierpnia 2000 roku), angażuje się emocjonalnie. Z Olą nie ma łatwego kontaktu, ale wszystkie jej grymasy i pomruki to fascynująca komunikacja. Przy Oli nie można pozostać obojętnym".
   Bardzo szybko zaczęliśmy ją rehabilitować. Po siedmiu miesiącach odzyskała wzrok. To była wielka radość. I zaraz po tym postanowiono ją wyrzucić z Centrum Zdrowia Dziecka... Zwołano konsylium, które zadecydowało, że Ola nie rokuje. W przerwie narady ktoś życzliwy podszedł do mnie i zaczął mówić, jakie dobre hospicja mogę znaleźć w Warszawie. A towarzyszył temu uśmiech... właściwie uśmieszek. Wtedy po raz pierwszy się zbuntowałam. Powiedziałam: "To doskonały moment na taką rozmowę, bo Ola właśnie odzyskała wzrok". Przecież jak każdy obywatel tego kraju płacę składki na ubezpieczenie zdrowotne; eutanazja, o ile mi wiadomo, nie jest w Polsce prawnie dozwolona, jak więc można? Skąd ten cynizm?
   Wcześniej byłam po prostu zszokowanym rodzicem, który szuka pomocy dla swego dziecka. Teraz postanowiłam wystawić Olę na widok publiczny, żeby stała się nośnikiem problemu śpiączki w Polsce. Zdecydowałam się uczynić z Oli "dziecko nasze", "dziecko wszystkich", tak by nie można było bezkarnie mówić o jej "wypisywaniu do domu". Na moją prośbę moja agentka Lucyna Kobierzycka razem z Ewą Czaplejewicz i Adą Biedrzyńską zorganizowały kolejny koncert, tym razem w Sali Kongresowej. Udzieliłam też wywiadów do wszystkich pism. Wcześniej milczałam. Poprosiłam kolegów o udział w koncercie. Chciałam, żeby odbił się echem w całej Polsce. W tym pierwszym okresie wiele osób okazało mi zupełnie bezinteresowną pomoc - przede wszystkim zaś Małgosia Żak, szefowa Fundacji Polsat, i jej przyjaciółka Zosia Szukalska.
   Ksiądz Wojtek Drozdowicz, proboszcz parafii na Bielanach, do której należę, natychmiast włączył się w przygotowania: drukował i wieszał plakaty, rozprowadzał bilety. Bardzo nam pomagał. Ja zresztą wcale o tym nie wiedziałam: ktoś z moich przyjaciół powiedział mu o całej inicjatywie. Mieliśmy różne "biura organizacyjne" w Warszawie prowadzone przez moją agentkę i różnych znajomych. Wszyscy pomagali całkiem spontanicznie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski