Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tour de France. Rzadko widzimy oczy kolarzy

Tomasz Dębek
Rozmowa. – Pięć kilometrów przed me­tą kończą się przyjaźnie – mówi Amerykanin Greg LeMond, były znakomity kolarz, dziś ekspert Eurosportu.

Wielu kolarzy twierdzi, że bez wahania oddałoby tytuł mistrza świata za zwycięstwo w Tour de France. Pan, jako dwukrotny mistrz świata i trzykrotny triumfator Wielkiej Pętli, też by tak zrobił?

Absolutnie. Mistrzostwa świata są prestiżowe, ale z Tour de France nie mogą się równać. Najchętniej wygrałbym oba po pięć razy [śmiech]. Ale gdybym musiał wybierać, brałbym w ciemno zwycięstwa w TdF.

Z czego bierze się magia tego wy­ścigu, czemu jest aż tak ważny?

W wielu sportach są zawody, które mają prestiż większy niż pozostałe. Wimbledon w tenisie, Grand Prix Monako w Formule 1… W kolarstwie jest to jeszcze bardziej widoczne. Tour de France jest najważniejszą imprezą w sezonie od 1903 roku. Jeśli spojrzymy na zawodowy peleton w kontekście całego sezonu, to każdy wyścig przed Wielką Pętlą jest traktowany jako przygotowanie do niej.

A jeśli we Francji komuś nie pójdzie, ma szansę trochę poprawić sobie humor w kolejnych wyścigach. Nie ujmując niczego Giro d’Italia, który jest niesamowicie trudnym wyścigiem, ale jeśli ktoś musi wybierać, zawsze pojedzie we Francji. To punkt kulminacyjny sezonu, każdy zespół wystawia najmocniejszy skład. Właśnie to gwarantuje fantastyczną konkurencję i emocje, których co roku na TdF nie brakuje. Piękne krajobrazy i kibice zjeżdżający z całego świata tworzą niepowtarzalną atmosferę, ale magia Touru leży w tym, że każdy chce go wygrać. A kolarz, któremu się to uda, przez kolejny rok jest uznawany za najlepszego na świecie.

W tegorocznym Tourze pojedzie czterech Polaków. Śledzi Pan ich poczynania?

Oczywiście, macie naprawdę znakomitych zawodników. Kwiatkowski jest aktualnym mistrzem świata, Majka w ze­szłym roku znakomicie jeździł na Giro i w TdF. Mam sentyment do waszego kraju ze względu na mojego trenera w kadrze USA Eddiego Borysewicza.

Wychował się i jeździł w Polsce. W porównaniu ze Stanami wasz kraj jest niewielki, ale wiem, że zawsze mieliście bardzo utalentowanych kolarzy. Przez sytuację polityczną nie mogli jednak startować w największych wy­ścigach. To duża zmiana od czasów, w których ja się ścigałem – coraz większą rolę w peletonie odgrywają obecnie kolarze z takich państw, jak: Polska, Słowacja, Ukraina, Rosja czy Kazachstan. Bardzo cieszę się, że kolarstwo zyskuje u was dużą popularność.

W tegorocznym Tourze znów będzie etap na bruku. Niektórzy twierdzą, że to niepotrzebne ryzyko, zwłaszcza w deszczu na takiej nawierzchni robi się niebezpiecznie. Według Pana takie trasy to dobry pomysł?

Ci, którzy narzekają na bruk, zapominają chyba, że więcej wypadków jest na zwykłych etapach [śmiech]. Moim zdaniem to przesadzone opinie ludzi, którzy nie mają dużego doświadczenia w jeździe na takiej nawierzchni. Kolarze to zawodowcy, powinni po prostu więcej trenować na bruku, żeby wyczuć, jak na nim jechać.

Wte­dy nie będzie to taka prze­szkoda. Jak dla mnie, bardziej ryzykowne są na przykład przejazdy przez ronda na zwykłych trasach czy komunikacja radiowa, którą dyrektorzy porozumiewają się z zawodnikami w trakcie wyścigu. Wystarczy jeden nerwowy ruch czy moment zawahania, żeby przy prędkości kilkudziesięciu kilometrów na godzinę się wyłożyć. A kiedy ktoś krzyczy ci do słuchawki, wcale o to nietrudno. Zagrożeń jest wiele, ale rza­dko wynikają wyłącznie z podłoża, po którym jedzie peleton.

W mediach funkcjonuje czterech żelaznych faworytów Tour de France: Alberto Contador, Vincenzo Nibali, Chris Froome i Nairo Quintana. Kogo z nich Pan widzi jako zwycięzcę?

Nibali, Contador i Froome od początku będą mieli przewagę nad rywalami, całe drużyny będą na nich pracować. Według mnie najsilniejszym teamem będzie jednak Movistar z Quintaną i Alejandro Valver­de. Zwłaszcza w drużynowej jeździe na czas powinni być piekielnie mocni. A jeśli chodzi o typowanie, kto będzie najlepszy…

W tym wyścigu nie można przewidzieć, co się stanie, właśnie dlatego jest tak piękny. Froome jeździ kapitalnie, wygrał już w 2013, rok temu miał pecha i musiał się wycofać. Teraz będzie dodatkowo zmo­tywowany, tak samo jak jego drużyna. Contador ma ogromne doświadczenie, zwyciężał TdF, Giro i Vueltę. W tym sezonie jest w gazie, wygrał we Włoszech. W końcówce wyścigu miał jednak problemy, zobaczyliśmy, że jest tylko człowiekiem i można go pokonać. Pod względem psychologicznym jego rywali na pewno to podbudowało.

Quintana jest dla mnie największym talentem z nich wszystkich. Od lat nie widziałem drugiego takiego kolarza. Dla tak młodego zawodnika bycie liderem to duże obciążenie. Ma już jednak sporo doświadczenia i bardzo dobrą drużynę do pomocy. Moim zdaniem wszystko rozstrzygnie się między Contadorem i Froomem. Oni będą się ścigać, a Quintana będzie konsekwent­nie ich gonił. Nie spanikuje, a wystarczy jeden etap, na którym może odrobić straty. Ale to tylko rozważania, na mecie najlepszych będzie dzieliło może sto metrów, nikt nie jest w stanie przewidzieć, który z nich okaże się odrobinę lepszy.

Contador, mimo problemów, o których Pan wspominał, wygrał Giro, teraz chce powtórzyć sukces we Francji. To możliwe, żeby zbudować szczytową formę na dwa starty w sezonie?

Absolutnie. Wykonał wielką pracę, po części była ona przygotowaniem do Wielkiej Pętli. Zawsze powtarzam, że Giro to najlepszy trening przed TdF. Jeśli organizm zdąży się zregenerować, nic nie stoi na przeszkodzie, by miesiąc później walczyć o zwycięstwo w kolejnym wieloetapowym wyścigu.

Dla niektórych z jego pomocników może to być zbyt duże obciążenie. Ale nie dla takiego mistrza jak Contador. Na przeszkodzie w wygraniu dwóch wielkich wyścigów jeden po drugim może też stać zmęczenie psychiczne, ale Hiszpan nie będzie miał tego problemu. Słyszałem, że gdzieś narzekał na zmęczenie, ale traktowałbym to jako zasłonę dymną i zrzucanie z siebie presji.

Podobno Contador chce jeszcze wystartować na Vuelta a Espana. Zdobycie potrójnej korony przekracza ludzkie możliwości?

Vuelta będzie dla niego najtrudniejsza do wygrania. Podejrzewam, że Oleg Tinkoff chce tego trzeciego skalpu bardziej niż Contador. To by było coś wielkiego, ale… Kiedy ja startowałem, nigdy nie stawiałem sobie takiego celu. Poniekąd ze względu na stan zdrowia, przez który zakończyłem karierę przedwcześnie. Kiedy czułem się dobrze, żyłem od wyścigu do wyścigu, chciałem wygrać ich jak najwięcej. Ale żeby zapowiadać zwycięstwo w Giro, TdF i Vuelcie przed startem sezonu… Tak się chyba nie wygrywa [śmiech]. Nie twierdzę, że to w ogóle niemożliwe, ale z pewnością będzie bardzo trudno.

Zgadza się Pan z tezą, że kolarstwo zatraca swój romantyzm? Znikają niepisane zasady, takie jak: „nie atakujemy w strefie bufetu” czy „czekamy na lidera, który ma defekt”. Mniej jest dżentelmeństwa, więcej nastawienia na wynik. Nie ma już od tego odwrotu?

Fakt, właśnie tak się dzieje. Moim zdaniem w strefie bufetowej nie powinno się atakować, niezależnie od okoliczności. Jeśli chodzi o czekanie na lidera, to za moich czasów było to normalne, szczególnie jeśli podobna sytuacja następowała w połowie etapu. Na końcowych kilometrach nie powinno być jednak sentymentów.

Pamiętam oburzenie po tym, jak podczas Tour de France 2010 Contador nie zaczekał na Andy’ego Schlecka, któremu na ostatnim podjeździe spadł łańcuch. Hiszpan odjechał rywalowi i odebrał mu żółtą koszulkę lidera. Podniosło się oburzenie, kibice wygwizdali go na podium. Dla mnie żadnych kontrowersji nie było. Pięć kilometrów przed me­tą kończą się przyjaźnie, liczy się tylko parcie do przodu. Kolarstwo mogłoby być tak romantyczne jak za dawnych lat, gdyby nie kilka szczegółów.

Na przykład?

Okulary przeciwsłoneczne. Ktoś powie, że to nieważne. Ale w dzisiejszych czasach rzadko widzimy oczy kolarzy, ich cierpienie na ostatnich kilometrach. Kiedy porównuję peleton z lat 60. czy 70. do obecnego, teraz wszyscy wyglądają tak samo. Nie odróżniam jednego od drugiego. Poza tym zawodnicy od kilkunastu lat są o wiele bardziej zamknięci w sobie, wycofani. Głównie z powodu dopingu i niekończących się pytań dziennikarzy na ten temat. Mam nadzieję, że teraz opinia publiczna będzie tylko upewniała się, iż sport jest czysty, a zawodnicy się otworzą. Wierzę, że właśnie tak będzie, a kolarstwo odzyska trochę dawnego romantyzmu.

Myśli Pan, że Polacy doczekają się zwycięstwa Majki lub Kwiatkowskiego w klasyfikacji generalnej jednego z wielkich Tourów? Obaj mają po 25 lat, a już potrafią ścigać się z najlepszymi.

Pojawia się wielu utalentowanych kolarzy w wieku 25 lat lub młodszych. Jest za wcześnie, by mówić, czy ktoś z nich kiedyś będzie w stanie wygrać jeden z największych wyścigów. Pomiędzy 25. a 30. rokiem życia zawodnik się kształtuje, nabywa doświadczenia, wyrabia pozycję w zespole. Przyszłych zwycięzców możemy szukać wśród tych, którzy już w swoim pierwszym Tourze zajmują miejsce w ścisłej czołówce. Do niedawna było to prawie niemożliwe, w ostatnich latach pojawiają się tacy kolarze. Z zastrzeżeniem, że nie startują zbyt wcześnie. Jeśli zaczynają poważne ściganie w wieku 20–21 lat, trudno spodziewać się, że po trzech, czterech latach będą z powodzeniem rywalizować z najlepszymi. Na wszystko musi przyjść pora.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski