MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Trzeba dalej żyć...

Redakcja
Ludzie nie zostawią pogorzelców samym sobie. Taki tu zwyczaj, taka miejscowa honorność.

IGA MICHALEC

IGA MICHALEC

Ludzie nie zostawią pogorzelców samym sobie. Taki tu zwyczaj, taka miejscowa honorność.

   To była jedna z większych tragedii na Limanowszczyźnie w ostatnich latach. W niedzielnym pożarze, który z nieustalonych dotychczas przyczyn wybuchł w Jurkowie, dach nad głową i dobytek całego życia straciły rodziny Piwowarów i Przybytków. Dzięki dobrej woli rodzin i sąsiadów pogorzelcy znaleźli tymczasowe schronienie. Wśród poszkodowanych jest siódemka dzieci w wieku od 4 miesięcy do 6 lat.
   Potrzebna jest pomoc, przede wszystkim materialna. Dla tych ludzi, choć sami wcale o nic nie zabiegają, może się liczyć dosłownie każda złotówka. Z pomocą zaczynają spieszyć mieszkańcy Jurkowa i okolic. Urząd Gminy w Dobrej uruchomił specjalne konto, na które można wpłacać pieniądze. Redakcja "Dziennika Polskiego" też włączyła się w tę akcję. Nasi Czytelnicy, którzy nie są obojętni na nieszczęście trzynastu osób, mogą je również wesprzeć.

Ogień szalał

   Już z głównej jurkowskiej drogi dostrzec można na stoku wzgórza, na którym rozłożył się przysiółek Wróblówka, zgliszcza domu Piwowarów. Z wielkiej kupy spopielałego siana, leżącego przed nieistniejącą już oborą i stodołą, wydobywa się jeszcze dym. Ogień nigdy bowiem nie daje za wygraną. W całym obejściu leżą zwęglone belki. Z pięknego, zasobnego domu ocalały tylko fragmenty muru i kikut komina, które nadają się już tylko do rozbiórki.
   Była niedziela, przedpołudnie. W kościele w Jurkowie rozpoczęła się właśnie suma. W domu Piwowarów została seniorka rodu Maria wraz z kuzynką, która od czasu do czasu opiekuje się dziećmi. Piątka maluchów bawiła się w jednym z pokoi na górze, zaś dwójka najstarszych biegała po obejściu. Nic nie zapowiadało tragedii.

Okno jedyną drogą ucieczki

   - Nagle usłyszałam krzyk męża - "Pali się!" - nie mogąc opanować łez, wspomina pani Maria. - Dom wypełnił gryzący dym i coraz większe płomienie. Byliśmy odcięci od wyjścia. Dzieci wpadły w panikę. Ja też w pierwszej chwili nie wiedziałam, co mam robić. Jednak zapanowałam nad sobą na tyle, że udało mi się zgromadzić wnuki w jednym pokoju. Dobrze, że mąż zachował jaką taką przytomność umysłu. Przystawił do jednego z okien drabinę, wybił szybę i wraz z sąsiadem zaczął znosić dzieciaki na dół. Nie wiem nawet, jakim sposobem sama znalazłam się przed budynkiem. Wiedziałam tylko, że muszę przypilnować dzieci. Dziś wiem, że udało się nam uciec niemal w ostatniej chwili. Za kilka minut całe piętro stało się bowiem jedną wielką kulą ognia. Pożar szybko pożerał drewnianą boazerię i wszystko, co znajdowało się wewnątrz. Zewsząd na ratunek zaczęli biec ludzie. Wiadomo jednak już było, że walki z płomieniami się nie wygra.
   Pomoc sąsiedzka okazała się nieoceniona. Przybyłym na ratunek udało się wyprowadzić z obory i stajni krowy oraz konie. Próbowano też ratować coś z dobytku. Trud był jednak daremny. Spłonęło dosłownie całe wyposażenie domowe, maszyny rolnicze i narzędzia, zapasy siana i paszy.

Nie było do czego wracać

   Córka pani Marii, Bożena Przybytek, o pożarze dowiedziała się w drodze powrotnej z Mszany Dolnej, dokąd odwoziła swego męża, który tego dnia wyjeżdżał do pracy na jedną z zagranicznych budów. Do budynku dotarła w momencie, kiedy parter nie był jeszcze objęty płomieniami.
   Jej pierwsze pytanie brzmiało - "Co z dziećmi?". Na szczęście usłyszała uspokajającą odpowiedź. Później przekonała się, że najmłodszego, 4-miesięcznego synka porwano z wózeczka nawet bez czapeczki. Wspólnie ze szwagrem próbowała jeszcze coś ratować z mieszkania. Nie udało się. Z dymem poszedł dorobek życia, także rzeczy, które kupowali z mężem do nowego, jeszcze niezamieszkanego domu.
   - Telefon o pożarze i wiadomość, że z dziećmi i najbliższymi wszystko w porządku, dostałem przed Myślenicami - mówi Zbigniew Przybytek. - Nie namyślałem się ani chwili. Na złamanie karku wracałem do Jurkowa. Przyjechałem, by ujrzeć zgliszcza. Sąsiad, który ratował dzieci, opowiadał mi później, że trudno opisać to, co się działo, że w życiu nie słyszał podobnego krzyku rozpaczy.
   Ten krzyk długo będzie też towarzyszył Danucie Piwowar, która, jak większość mieszkańców, w czasie pożaru była w kościele.
   - Po nabożeństwie, gdy tylko wyszłam przed kościół, zobaczyłam dym i łunę. Nagle ktoś krzyknął, że pali się u nas - opowiada pani Danuta. - Nogi ugięły się pode mną, ale po chwili zaczęłam biec, najszybciej jak umiałam. W głowie kołatała mi tylko jedna myśl: co z naszymi dziećmi, z teściami? Wiedziałam, że nie mogę liczyć na pomoc męża, który w tym czasie był w Krakowie. Gdy dobiegłam, góra domu była w ogniu. Boazerię, którą zabudowana była klatka schodowa, płomienie dosłownie pożerały. Nie weszłam już do środka. Nie miało to już zresztą sensu. Myślałam tylko, by znaleźć dzieci. Nie wiedziałam, co się z nimi dzieje. Szukałam ich po domach. Okazało się jednak, że są bezpieczne, pod opieką sąsiadów. Gdy je odnalazłam, rzuciły się na mnie z płaczem. Bardzo długo nie mogłam ich uspokoić. Z mojego dobytku nic nie uratowano. Wszystko spłonęło.

Strażacy byli bezsilni

   Walka z ogniem nie była łatwa. Strażacy, którzy jako jedni z pierwszych przybyli na miejsce, ze wszelkich sił starali się opanować pożar. Niewiele zmieniło sytuację przybycie jednostki Państwowej Straży Pożarnej z Limanowej. Ogień rozszalał się na dobre. Rozszczelniła się i wybuchła jedna z kuchennych butli z propanem-butanem. Tylko dzięki odwadze strażaków udało się wyciągnąć z pożaru dwie następne.
   Tymczasem dojeżdżały kolejne strażackie wozy: z Tymbarku, Podłopienia, Stróży, a nawet odległej Laskowej. Strażacy, którymi dowodził kpt. Tomasz Pawlik, walczyli z ogniem, nie chcąc, aby rozprzestrzenił się na inne budynki, bo zabudowa w przysiółku Wróblówka jest zwarta. Potem przez wiele godzin trwało dogaszanie zgliszcza.

   - Czemu los jest taki dla nas straszny? - zapytywał Jan Piwowar. Nie znajdował odpowiedzi.

Gesty ludzkiego serca

   Sąsiedzi nie zostawili pogorzelców samym sobie. Ten wprowadził do swojej obory krowy, ów konie. Ośmioosobową rodzinę Piwowarów przyjęła pod swój dach Weronika Smoleń z osiedla Gdowicze, której w ubiegłym roku w czerwcu spłonął budynek gospodarczy. To niezbyt daleko od miejsca pożaru, w prostej linii ledwie kilkaset metrów.
   - Byłoby to całkiem nie po ludzku, gdybym sąsiadów nie przyjęła pod swój dach. Wiem, co to pożar, wiem, jak się człowiek czuje w takim momencie. Miejsca u mnie dostatek, zmieści się i moja rodzina, i oni. Mogą tu mieszkać, dopóki nie znajdzie się inne wyjście. Janek chciał wracać na swoje, ale do czego? Do tego garażu, który pozostał? Najbardziej żal mi dzieciaków, drobnica przecież...
   Przybytkowie przenieśli się do Dobrej, do domu rodzinnego męża. Mają tam zapewniony wikt i opierunek na całą zimę. A wiosną? Byle udało się wykończyć przynajmniej jedno mieszkanie w nowo budowanym domu - mówi Bożena Przybytek.

Nie zostawimy ich

   W dzień po pożarze pogorzelców odwiedzili pracownicy Ośrodka Pomocy Społecznej w Dobrej, oglądali na miejscu ogrom tragedii. Pytali, jaka najpilniejsza pomoc potrzebna jest poszkodowanym.
   - Jesteśmy pracownikami socjalnymi i powinniśmy obiektywnie, bez emocji podchodzić do takich spraw, które czasem się zdarzają, ale w tym przypadku zobaczyłyśmy ogrom nieszczęścia - mówi Magdalena Czerny. - Nie zostawimy tych ludzi w potrzebie. Byłyśmy z koleżanką u radnej, z którą rozmawiałyśmy o zorganizowaniu miejscowej pomocy. To ogromny dramat. Takich zniszczeń dawno nie widziałam.
   - Jeden wszystkich nie wesprze, ale wszyscy mogą skutecznie wspomóc jednego - mówi ks. Józef Puchała, proboszcz jurkowskiej parafii pw. Matki Bożej Nieustającej Pomocy. - Tak też będzie u nas, w Jurkowie. Znam swoich parafian i wiem, że nie zostawią pogorzelców samym sobie. Taki jest u nas zwyczaj, taka miejscowa honorność. Ludzie pospieszą z pomocą, finansową i inną, w robociźnie lub w darach rzeczowych. Ja też zaapeluję z ambony, by każdy w jakiejś cząstce podzielił się z potrzebującymi tym, co ma.

   Ksiądz proboszcz nie pomylił się. W poniedziałek rano pod dom Weroniki Smoleń, w którym czasową przystań znaleźli poszkodowani, zaczęły podjeżdżać pierwsze furmanki z sianem, ziemniakami i roślinami pastewnymi dla bydła i koni. Widziało się gospodarzy nie tylko z Jurkowa, ale także z Chyszówek i Dobrej.
   - Drzwi u goszczących nas Smoleniów trzeba często otwierać - ocierając chusteczką oczy pełne łez, mówi Maria Piwowar. - Ludzie przynoszą nam bowiem rzeczy do ubrania - dla nas i dla dzieci. I nie są to jakieś schodzone ciuchy, ale prawie nowa odzież. Dostaliśmy też ręczniki, pościel. Nie wiem nawet, czy wszystkim wystarczająco podziękowałam.
   Łańcuch pomocy sąsiedzkiej wydłużył się coraz bardziej. Na czele społecznego komitetu stanęły, zarówno z racji pełnionych funkcji, jak i potrzeby serca, jurkowskie radne: Anna Mrózek i Barbara Gawlik. W poszczególnych osiedlach, których w Jurkowie jest aż 17, wyznaczono pełnomocników, którzy zobowiązali się do odwiedzenia każdego z gospodarstw i poproszenia o pieniężną pomoc. Jednych stać będzie zapewne tylko na kilkadziesiąt złotych, inni dadzą może więcej. Każda złotówka ma być darem serca.
   - Nikt chyba nie przejdzie obojętnie wobec tragedii tej rodziny - mówi Barbara Gawlik - tym bardziej że pani Maria Piwowar przez całe lata była kierowniczką miejscowego przedszkola. Wierzę, że wielu jej wychowanków, za jej dobro, ciepło, matczyną niemal opiekę, nie zostawi jej w potrzebie. Rozmawiałam też wstępnie z dyrektorką naszej szkoły, która sama zaproponowała, że przekaże dla pogorzelców jakąś kwotę z funduszu socjalnego.

Trzeba zacząć żyć na nowo

   We wtorek pogorzelców odwiedził wójt z przedstawicielką opieki społecznej. Przekazali poszkodowanym pieniądze, które pozwolą na zakup najniezbędniejszych przedmiotów.
   - Chociażby łyżek do jedzenia, bo i to zostało gdzieś w zgliszczach - mówi pani Maria. - Mąż pojechał już kupić piłę spalinową, by wyciąć w naszym lesie trochę drzew, które będą potrzebne do budowy. Synowie załatwiają sprawy związane z doprowadzeniem prądu do garażu, który ostał się jako jedyny. Choć dalej jesteśmy roztrzęsieni, na mocnych, uspokajających lekach, to jednak jakoś trzeba już zacząć myśleć o dalszym życiu, o odbudowie domu. Fachowcy orzekli, że te resztki murów, jakie zostały, trzeba rozebrać i postawić na ich miejscu coś nowego. Kiedy to będzie? W Bogu i sąsiedzkiej pomocy nadzieja.
   Mamy nadzieję, jesteśmy wręcz pewni, że nasi Czytelnicy nie pozostaną obojętni na nieszczęście, jakie dotknęło jurkowskie rodziny Piwowarów i Przybytków. Apelujemy o wpłacanie choćby najmniejszych kwot na konto uruchomione przez Urząd Gminy w Dobrej. Do sprawy będziemy jeszcze wracać. Podajemy nr rachunku bankowego:
   Bank Spółdzielczy Limanowa O/Dobra
39 8804 0000 0020 0200 0260 0036
z dopiskiem "Pożar w Jurkowie".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski