Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Trzeba przerwać milczenie

EWA KOPCIK
FOT. INGIMAGE/BOCHENSKI
FOT. INGIMAGE/BOCHENSKI
Polska jest mistrzem świata w liczbie praw przyznanych ofiarom przemocy domowej. Sęk w tym, że ich nie stosuje. Ani pokrzywdzeni, ani policjanci, prokuratorzy i sędziowie.

FOT. INGIMAGE/BOCHENSKI

Nie mam żadnej ochrony. Raz słyszałam od policjantów, że nie będą interweniować, bo to sprawa rodzinna. A innym razem - że nie ma podstaw do założenia niebieskiej karty, bo jesteśmy już z mężem po rozwodzie - mówi Marta, była dyrektorka jednej z krakowskich szkół zawodowych, przez lata maltretowana przez męża.

Stanisław J., szanowany dyrektor jednej z podkrakowskich podstawówek, w domu dość często zapominał o dobrych manierach. Zazwyczaj najpierw były wyzwiska, potem padały mocne ciosy, po których Marta widziała gwiazdy przed oczami. Miał dwie żelazne zasady: zawsze bił na trzeźwo i nigdy nie przepraszał. - To twoja wina, bo mnie zdenerwowałaś - mawiał i czuł się rozgrzeszony. To ona miała czuć się winna.

- Dlaczego godziłam się na to? Podobnie jak inne kobiety, długo się łudziłam, że w końcu się zmieni. Próbowałam go namawiać, żeby się leczył, ale w końcu z tego zrezygnowałam, bo to był kolejny powód do furii. Niełatwo było też zdobyć się na odwagę, żeby zacząć opowiadać o tym koszmarze. Niestety, bardzo długo traktowałam maltretowanie w kategorii wstydu. Minęło sporo czasu, zanim zrozumiałam, że to nie ja powinnam się wstydzić - mówi.

Tkwiła w chorym związku prawie przez 20 lat. To głównie na jej głowie było wychowanie trzech córek i zadbanie o ich wykształcenie. A gdy już dorosły i wyjechały na studia, odskocznią była praca. Prawdziwa gehenna zaczęła się w 2003 r., gdy małżonek tyran zaczął mieć problemy w pracy. Najpierw uciekł na L-4, a potem wziął urlop dla podratowania zdrowia i całe dnie zaczął spędzać przed komputerem.

Wtedy, jak mówi Marta, każda pora, o której wracała do domu, była zła. I każde, nawet banalne pytanie, typu "co robiłeś?" - stawało się powodem do awantury.

Ile jest w Polsce ofiar przemocy? Oficjalnie, według danych policji ponad 113 tys. Ciemnej liczby, czyli rzeczywistej skali przemocy funkcjonariusze nie chcą nawet szacować. W Małopolsce w ub. roku policja założyła 4117 tzw. niebieskich kart, odnotowując 4180 sprawców. To procedura, którą wprowadziła Komenda Główna jeszcze w 1998 r. Nakładała ona na służby patrolowe obowiązek szczegółowej dokumentacji interwencji wobec sprawców przemocy domowej i informowania ofiar o ich prawach. Główne obowiązki miały jednak spoczywać na dzielnicowych, którzy mieli stale monitorować zagrożoną rodzinę oraz nawiązywać współpracę z innymi służbami. Chodziło o to, by pomoc była szybka i skuteczna. Dziś jednak sami funkcjonariusze przyznają, że była to fikcja, bo przy nawale obowiązków dzielnicowi traktowali niebieskie karty jak dopust boży.

Poprawić sytuację miały przepisy wprowadzone w 2004 r., które obligowały także opiekę społeczną do wdrażania tej procedury. Po latach jednak okazało się, że sytuacja ofiar niewiele zmieniła się na lepsze.

Bił, bo go denerwowała

Po kolejnych awanturach Marta w końcu zaczęła wzywać policję. Ale przed przyjazdem patrolu Stanisław J. zazwyczaj znikał z domu. Interwencje ograniczały się więc do pozostawienia mu wezwania do zgłoszenia się w komisariacie. Nie robiło to na nim większego wrażenia. Wizyty dzielnicowego Marta nigdy się nie doczekała.
Któregoś dnia wyprowadził ją na klatkę schodową i zrzucił ze schodów z pierwszego piętra. Cudem skończyło się tylko na potłuczeniach.

Po tym pobiciu uciekła z domu, bo bała się już o swoje życie. Zabrała tylko torebkę. Przez jakiś czas tułała się po znajomych. Potem schroniła się w hostelu Ośrodka Interwencji Kryzysowej. Wreszcie przeniosła się do rodzinnego domu. Wniosła sprawę do prokuratury przeciwko mężowi - o znęcanie. Sprawa trafiła do sądu. W czasie rozpraw pan J. nawet nie ukrywał, że zdarza mu się podnieść rękę na żonę, ale - jak mówił - tylko wtedy, gdy ona go zdenerwuje. Sąd uznał jego winę, ale warunkowo zawiesił postępowanie na dwa lata. Marta zgodziła się na ugodę, w myśl której mąż zobowiązał się, że nie będzie jej więcej bił, ograniczał dostępu do wspólnego domu oraz że zacznie się leczyć.

Wniosła też pozew o rozwód. Dostała go szybko m.in. dzięki temu, że zgodziła się na rozwiązanie małżeństwa bez orzekania o winie. Sądziła, że kupuje sobie w ten sposób spokój. Ale trwał on zaledwie 2 lata. Po upływie okresu próby, na który sąd zawiesił sprawę karną, koszmar zaczął się na nowo.

Eksmałżonek najpierw wymeldował ją z domu. Nie miało znaczenia, że wspólnie go budowali, że jest współwłaścicielką, i że uciekła, bo bała się mieszkać z nim pod jednym dachem. Potem zaczął wymieniać zamki w drzwiach. Zgłaszała to policji, ale ta umarzała sprawy i przy okazji Marta słyszała, że mundurowi nie będą się wtrącać w ich rodzinny konflikt. Dała za wygraną. Nie miała już sił na walkę.

- W pewnym momencie do naszego domu wprowadziła się córka, ale ponieważ Stanisław sukcesywnie wymieniał wkładki w zamkach, bałyśmy się, że któregoś dnia nie będzie w stanie się tam dostać. Chciałyśmy dorobić klucze. Któregoś dnia, gdy ją odwiedziłam, zobaczyłam pęk kluczy w drzwiach. Zdążyłam je wziąć do ręki, gdy eksmałżonek wybiegł z wrzaskiem z kuchni. Udało mi się wybiec z domu, dotrzeć do furtki, ale tam mnie dopadł. Przewrócił na ziemię i zaczął okładać pięściami po głowie. Płakałam, krzyczałam, ale nie przestawał, bił. Aż poleciała mi krew z nosa i wargi - opowiada.

Znów przyjechali mundurowi. Zastali roztrzęsioną, spłakaną i pokrwawioną kobietę, ale ograniczyli się jedynie do rozmowy ostrzegawczej z jej oprawcą. - Kręciło mi się w głowie, robiło słabo. Policjant jednak uznał, że pogotowia nie wezwie, bo ranę trzeba zszyć, więc lepiej żebym sama pojechała do szpitala. Skończyło się na tym, że córka mnie tam zawiozła. O skierowaniu na obdukcję w ogóle nie było wtedy mowy. O założeniu niebieskiej karty - też nie. Bo - jak wytłumaczył mi policjant - jesteśmy przecież po rozwodzie - wspomina Marta.

Sprawa o to pobicie toczyła się przez cztery lata. Najpierw prowadziła ją z urzędu prokuratura, która jednak ostatecznie uznała, że uszczerbek na zdrowiu Marty trwał krócej niż 7 dni. A to oznaczało, że może ona ścigać oprawcę jedynie z oskarżenia prywatnego. Wystąpiła z takim wnioskiem do sądu. Po roku, w podobnym procesie, sama została oskarżona przez konkubinę eks-męża, którą miała rzekomo pobić - trzy lata wcześniej.
Obydwie sprawy zakończyły się dopiero w pierwszej instancji - pod koniec ub. roku. Stanisław J. został uznany winnym pobicia Marty i ukarany grzywną. Ona została uniewinniona od pobicia jego konkubiny. Tyle że to ostatnie oskarżenie istotnie zaważyło na jej karierze. Kuratorium wszczęło bowiem postępowanie dyscyplinarne, co uniemożliwiło jej start w kolejnym konkursie na dyrektora szkoły. W efekcie po 20 latach pożegnała się z tym stanowiskiem.

Pomoc na papierze

Iluzoryczną pomoc dla ofiar i niemoc wymiaru sprawiedliwości dobrze pokazywały głośne dramaty. W styczniu 2009 r. Jan S. zabił w Wielkopolsce szwagierkę i jej przyjaciela, bo zeznawali przeciw niemu w sprawie o gwałt na byłej żonie. Zapowiadał tę zemstę, a mimo to sąd zwolnił go z aresztu. Niedługo potem lubelski sąd wypuścił Marka W. podejrzanego o znęcanie się nad żoną. Zabił ją ciosem noża w szyję. Sąd tłumaczył później, że podejrzany obiecywał, że pójdzie na leczenie odwykowe, a bije tylko, jeśli się napije. A poza tym znęcał się bez używania niebezpiecznych narzędzi...

Te głośne skandale spowodowały nowelizację ustawy o przeciwdziałaniu przemocy, która weszła w życie w połowie 2010 r. Zobowiązała ona m.in. gminy do tworzenia własnych pomocowych programów i utworzenia zespołów interdyscyplinarnych, które mają zajmować się tym problemem.

- Pomoc społeczna jest odpowiedzialna za utworzenie takich zespołów specjalistów. To zaczęło już działać. Ofiary otrzymują wszechstronną pomoc: socjalną, psychologiczną, prawną. Być może nie wszędzie jest jeszcze idealnie, ale postęp jest już widoczny. Jest ścisła współpraca z dzielnicowymi, którzy mają na bieżąco monitorować stan bezpieczeństwa ofiar - zapewnia Izabela Dobkowska z Wydziału Prewencji KWP w Krakowie.

Życie z paranoikiem

Jak może wyglądać taki monitoring, przekonała się Renata S., bizneswomen z Krakowa,na której wniosek w maju ub. roku założono niebieską kartę jej małżonkowi. Do grudnia dzielnicowy pojawił się u niej tylko raz.

- Przez lata prowadziłam firmę męża i pilnowałam w nocy, żeby on nie zapił się na śmierć. Byłam za to bita, kopana i wielokrotnie wyrzucana z mieszkania. Potem zazwyczaj były błagania, żebym mu dała jeszcze jedną szansę, żebym go ratowała. I ulegałam. Pozwalałam tak sobą manipulować przez kilkanaście lat - opowiada.

To skutkowało tym, że po pobiciach nie robiła obdukcji. Dopiero w ubiegłym roku powiedziała: "dosyć" i złożyła doniesienie w prokuraturze. W czasie przesłuchania szczegółowo opowiadała o wieloletnim biciu, polewaniu wodą i o wyzwiskach. Śledczy jednak uznali, że brakuje jednoznacznych dowodów winy jej męża i w październiku umorzyli dochodzenie. Nie przesłuchli nawet pracowników MOPS-u, zaangażowanych w procedurę niebieskiej karty.

- Mąż ma omamy i zdiagnozowaną psychozę paranoidalną. Obnaża się przy naszym 12-letnim synu, pokazuje mu zdjęcia pornograficzne. Nierzadko budzi nas o 3 w nocy, opowiada jakieś koszmary. Poszturchuje i grozi, np. tym, że mnie ubezwłasnowolni. Syn marzy już tylko o tym, by uciec z domu. Niedawno mi powiedział, że o swoich przeżyciach mógłby napisać książkę. Oboje jesteśmy pod opieką psychologów z ośrodka interwencji kryzysowej. Dzięki temu jakoś się trzymam, ale straciłam wiarę w wymiar sprawiedliwości - mówi Renata.
Sprawa jednak nie jest zamknięta, bo przed dwoma tygodniami MOPS złożył z urzędu kolejne doniesienie do prokuratury przeciwko jej mężowi.

Śliski temat?

Znowelizowana ustawa o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie zobligowała do zakładania niebieskich kart także lekarzy i pracowników oświaty. Jak dotąd, to jednak fikcja. Lekarze tłumaczą się, że na izbie przyjęć, gdzie najczęściej trafiają ofiary pobić, nie ma czasu na "papierologię", czyli wypełnianie sześciu stron druków. Szkolni pedagodzy z kolei obawiają się, że uczniowie, skonfliktowani z rodzicami z powodu np. "szlabanu" za złe stopnie, mogą ich wprowadzać w błąd, twierdząc, że stosowana jest wobec nich przemoc. A nie chcą być pomawiani o rozbijanie rodzin i ciągani po sądach.

Podobne słowa usłyszała od krakowskich policjantów Renata. - Mówiono mi, że przemoc w rodzinie to śliski temat, a niebieska karta to argument przetargowy przy rozwodzie. Niestety, syty głodnego nie zrozumie - mówi.

Od kilku lat istnieją w Polsce przepisy, które pozwalają wyeksmitować domowego tyrana. Tyle że sędziowie korzystają z nich niezwykle rzadko. Prokuratorzy też z reguły nie pamiętają, że mogą bez decyzji sądu, w ramach tzw. poszerzonego dozoru policyjnego, wydać sprawcy zakaz zbliżania się do ofiary. Środki zapobiegawcze służą przecież nie tylko zabezpieczeniu toku postępowania, ale też ochronie poszkodowanego. Niestety, ciągle obowiązuje stereotyp, że ofiary są same sobie winne, bo przez lata tolerowały maltretowanie, wycofywały skargi. Ale to kolei efekt braku wiedzy o psychologii ofiary i zajęć z wiktymologii na aplikacji prokuratorskiej i sędziowskiej.

EWA KOPCIK

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski