Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Trzy cyrografy, doradca i prawnicy w cieniu kantorowców z Wielopola

Zbigniew Bartuś
"Prawnik zapewnił, że umowa jest tylko zabezpieczeniem długu. Myślałem, że nic mi nie grozi"
"Prawnik zapewnił, że umowa jest tylko zabezpieczeniem długu. Myślałem, że nic mi nie grozi" infografika Wiktor Łężniak
Nieszczęsny Andrzej Królik obchodził niedawno dziewiątą rocznicę samobójczej śmierci matki. Wyskoczyła z okna, bo wszystko stracili. Wart miliony majątek, w tym willę i fabrykę, w którą włożyli pieniądze i serce, przejęła grupa rzutkich biznesmenów z Krakowa.

Ważną rolę w dziwnej operacji odegrali prawnicy i menedżerowie, rozwijający od lat swe błyskotliwe kariery pod Wawelem i nie tylko. – Mechanizm wyłudzenia – bo jestem pewien, że to było wyłudzenie – przypomina jako żywo metody działania osławionego gangu związanego z kantorem przy ul. Wielopole. Zresztą niektóre nazwiska z tej głośnej afery pojawiają się także w sprawie pana Królika, który w mej opinii został strasznie skrzywdzony – mówi znany adwokat prof. Jan Widacki.

Blisko 60-letni dziś Andrzej Królik, z zawodu szewc, założył przed laty w Myszkowie zakład rzemieślniczy, który z czasem przekształcił się w sporą, zatrudniającą stu pracowników, firmę obuwniczą – Andrebut. Hossa skończyła się na początku XXI stulecia – produkty Andrebutu sprzedawały się coraz gorzej, zakład popadł w długi, z którymi rodzinna spółka nie potrafiła sobie poradzić.

– Zwierzyłem się z kłopotów znajomemu, a ten polecił mi firmę doradczą należącą do znanego krakowskiego menedżera – wspomina przedsiębiorca. Doradca opracował plan oddłużenia i restrukturyzacji Andrebutu. Warunkiem powodzenia całej operacji miało być uzyskanie przez Królika kredytu bankowego. Sęk w tym, że na hipotece zadłużonego Andrebutu siedział już wianuszek wierzycieli i żaden bank nie palił się do udzielenia obuwnikowi znaczącego wsparcia. Krakowski menedżer skierował więc myszkowianina do działającej rzut beretem od Wawelu kancelarii prawnej, która miała pomóc Królikowi w znalezieniu inwestorów. Po co?

Opracowany przez doradcę program naprawczy przewidywał, że inwestorzy pożyczą fabrykantowi pieniądze na spłatę długów, a wtedy, po uwolnieniu hipotek Andrebutu, wybrany bank (konkretnie HypoVereinsbank) udzieli Andrzejowi Królikowi kredytu. Doradca obiecywał załatwienie 4 mln złotych – kwota ta miała wystarczyć zarówno na spłatę inwestorów, jak i rozwój firmy.

Zachwycony Andrzej Królik zawarł z krakowskim doradcą umowę o pośrednictwo kredytowe. Kilka dni później pomyślał, że złapał pana Boga za nogi: kancelaria prawna poinformowała go, że znalazła zainteresowanych inwestorów.

Panowie K. i S., właściciele firmy handlującej materiałami budowlanymi oraz spółki deweloperskiej, wydawali się bardzo wiarygodni. Jak twierdzi obuwnik, towarzyszył im niejaki Ł., który miał zostać tzw. cichym inwestorem. Królik nie miał pojęcia, że Ł. należy do grupy starych cinkciarzy. – W latach 80. handlowali walutą, w III RP przerzucili się na lichwę, niektórzy wzięli się też za prochy. Kwiat krakowskiego gangsterstwa – opisuje doświadczony policjant z CBŚ.

Na początku 2004 roku, kiedy Andrzej Królik – jak mu się zdawało – wdrażał „program naprawczy” swej fabryki, Ł. i kompani święcili triumfy – przejmując mieszkania, domy, kamienice, firmy i działki nieszczęśników, którzy wpadli w ich sidła. Według późniejszych ustaleń kieleckiej prokuratury, przestępczy biznes kręcił się wokół kantoru przy ul. Wielopole, będącego przykrywką dla lichwy i brutalnych wymuszeń.

Gangsterzy pożyczali ofiarom pieniądze na wielki procent – nie chodziło jednak o zysk z lichwiarskich odsetek, lecz osaczenie delikwenta i odebranie mu dorobku życia. Zdaniem śledczych, w latach 1998–2006 bandyci, przy wydatnej pomocy dwóch krakowskich notariuszy i adwokata, wyłudzili kilkadziesiąt cennych nieruchomości, stanowiących formalne zabezpieczenie lichwiarskich pożyczek. Grozili przy tym dłużnikom m.in. zgwałceniem i wymordowaniem ich żon oraz dzieci. Do krakowskich sądów trafiło z Kielc kilka aktów oskarżenia. Główne procesy trwają.

Prof. Jan Widacki uważa, że pułapka, w którą wpadło małżeństwo Królików, przypomina do złudzenia metodę „kantorowców”.
Zajmująca się oddłużeniem Andrebutu kancelaria prawna wyliczyła długi myszkowian na niewiele ponad 800 tys. zł, lecz inwestorzy K. i S. przekonywali, że ta kwota nie wystarczy. Ostatecznie w umowie pożyczki, jaką pod koniec stycznia 2004 roku Królikowie zawarli z K. i S., widnieje 1,4 mln zł. Czas spłaty: dwa miesiące. Zabezpieczeniem były nieruchomości.

To był cyrograf nurem jeden. Bo kilka dni później Andrzej z żoną Iwoną podpisali kolejny: udzielili właścicielom kancelarii prawnej pełnomocnictwa do dysponowania pieniędzmi na swoich kontach – do 2,35 mln zł. – Prawnicy tłumaczyli nam, że jest im to potrzebne do obsługi naszego zadłużenia – tłumaczy przedsiębiorca, który tego samego dnia sygnował jeszcze jeden dokument: zobowiązał się w nim, że w ciągu pięciu miesięcy sprzeda swą uwolnioną od obciążeń hipotecznych nieruchomość w Myszkowie za milion złotych.

– Tu z kolei prawnik zapewniał, że umowa jest tylko zabezpieczeniem zwrotu długu. Pomyślałem sobie: przecież nic mi nie grozi. Dostanę te 4 miliony kredytu z banku, to wszystko w terminie spłacę i nie będzie sprawy – wspomina Andrzej Królik. Dziś wie, że wizja kredytu miała go oślepić, pozbawić czujności.

– Bo ten kredyt był od początku nie do otrzymania – tłumaczy. I dodaje, że w ramach „programu naprawczego” jego hipoteki zostały uwolnione tylko częściowo, w efekcie czego bank odmówił pieniędzy. – Pośrednik finansowy musiał doskonale wiedzieć, że tak się stanie. Dlatego doszedłem do wniosku, że cała sprawa została od początku ukartowana, żeby ograbić mnie z majątku – przekonuje.

Kiedy na początku marca 2004 r. przejrzał na oczy, tkwił już po uszy w pułapce – z zabezpieczoną na całym majątku pożyczką (1,4 mln zł), której bez kredytu nie był w stanie spłacić. A termin spłaty mijał z końcem marca...

Próbował się bronić, cofając kancelarii prawnej wspomniane pełnomocnictwo do dysponowania pieniędzmi na koncie. Zrobił to najpierw ustnie, a 4 marca pisemnie. Półtora miesiąca później kancelaria sprzedała dom i zakład Królików. Za ile? W dokumentach, jakie wpłynęły do skarbówki, widnieje kwota 3,4 mln zł. Ale kolejny nabywca zapłacił już za myszkowskie nieruchomości 6 mln zł. Andrzej i Iwona dostali ze sprzedaży… 34 tys. zł. Pozostałe środki uzyskane z transakcji posłużyły ponoć do spłaty długów, przede wszystkim wobec inwestorów, czyli K. i S.

Andrzej Królik pisał w tej sprawie do wszystkich – od lokalnej policji i prokuratury po komendanta głównego, prokuratora generalnego, a nawet prezydenta RP. Zawiadamiał CBA, CBŚ i ABW. Przez prawie dwa lata postępowanie prowadziła krakowska prokuratura dla Śródmieścia Zachód. – Tak naprawdę sam prokurator nie zrobił nic, nie wykonał nawet jednej czynności dowodowej. Przesłuchania prowadziło trzech różnych policjantów, którzy nie mieli o niczym pojęcia. Nie doprowadzono do konfrontacji, mimo że zeznania osób oskarżanych przez pana Królika były całkowicie sprzeczne z twierdzeniami pokrzywdzonego – wspomina prof. Widacki. Sprawa zakończyła się umorzeniem, które – po skardze myszkowianina – zostało podtrzymane przez sąd.

– Dla mnie jest to całkowicie zdumiewające – kwituje profesor.
Prokuratura uważa, że nie może być mowy o przestępstwie, bo doświadczony przedsiębiorca, jak Królik, winien wiedzieć, co podpisuje i jakie mogą być konsekwencje zawartych umów. Zawarł je zresztą dobrowolnie, więc nie mogło dojść do wprowadzenia w błąd ani oszustwa. Śledczy przekonują, że zbadali wnikliwie wszystkie dowody w tej sprawie.

Co ciekawe, z licznych doniesień, składanych przez Królika do wszelkich instytucji (głównie CBA), wypączkowało kilka poważnych spraw – zakończonych aktami oskarżenia, m.in. w sprawie niegospodarności i wyłudzania pieniędzy (za fikcyjne usługi) z banków spółdzielczych. Wątek krakowski zaowocował z kolei śledztwem w sprawie powoływania się na wpływy w śródmiejskiej prokuraturze. „Powoływanie się” miało służyć… umorzeniu postępowania w sprawie wyłudzenia majątku rodziny Królików.

Sam Królik wezwał ostatnio swego nieszczęsnego (?) doradcę finansowego oraz rzutkich inwestorów „do zapłaty czternastu milionów złotych z odsetkami od dnia 21 kwietnia 2004, tj. 15.680.000zł, za niekorzystne zarządzanie majątkiem, tytułem naprawienia wyrządzonej szkody”. Raczej nie spodziewa się odpowiedzi. Ani sprawiedliwości.

***

W podobnych tarapatach znalazł się dekadę temu producent popularnych soków, Władysław Żądłowski z Bibic. Kiedy z powodu wysokich cen surowca i awarii samochodu chwilowo zabrakło mu pieniędzy na działalność, pożyczył 30 tys. zł od lichwiarza: na 6 proc. miesięcznie, na nie krócej niż pół roku. W umowie zapisali 45 tys. zł i odsetki w wysokości pół proc. miesięcznie, by ukryć lichwiarskie warunki. Po przekroczeniu terminu spłaty odsetki rosły do 100 proc. rocznie. Pożyczka została zabezpieczona na majątku i kontach Żądłowskich, które… lichwiarz rychło zajął, uniemożliwiając spłatę długu. Który rósł. Aż przekroczył wielokrotnie wartość pożyczki. Przed utratą majątku – firmy, mieszkań, ziemi – uratował Żądłowskich krakowski Sąd Okręgowy, który zdemaskował lichwiarza.

Ale lichwa, choć zakazana, ma się świetnie. Kiedy bibiczanin triumfował w sądzie, jego znajomy z Radomia dostał od komornika wezwanie do zapłacenia niejakiemu Jackowi T. „69 tys. zł tytułem zwrotu kwoty głównej oraz... ponad 3 mln zł tytułem odsetek”. Lichwiarz zajął cały majątek dłużnika.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kto musi dopłacić do podatków?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski