Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Trzy nogi, cztery koła i ... tylko pół litra na dwóch

Redakcja
Maciej Banaszek i Arkadiusz Tomasiak podczas podróży do Armenii Fot. Z arch. Arkadiusza tomasiaka
Maciej Banaszek i Arkadiusz Tomasiak podczas podróży do Armenii Fot. Z arch. Arkadiusza tomasiaka
Arkadiusz Tomasiak, obie nogi, rehabilitant, kierownik Świetlicy Terapeutycznej w Radwanowicach Fundacji im. Brata Alberta przyznaje, że często patrzy na świat inaczej niż ludzie wokół a motocykle są jego pasją od kiedy pamięta.

Maciej Banaszek i Arkadiusz Tomasiak podczas podróży do Armenii Fot. Z arch. Arkadiusza tomasiaka

Na motocyklach marki ZIPP Nitro 250, których silniki mają pojemność ciut większą niż szklanka, w miesiąc przejechali prawie 9 tysięcy kilometrów

Maciej Banaszek, jedna noga, trzydziestolatek spod Warszawy; mąż, ojciec, motocyklista, koszykarz mówi, że nawet w największym pechu ma trochę fartu. Ot, kulawe szczęście. Siedem lat temu stracił w wypadku nogę powyżej kolana, nosi protezę.

Wiele go kosztowało, żeby zorganizować swoje życie na nowo. Dziś myśli jednak, że kto wie, czy ta strata nie wyszła mu nawet na dobre. Bo zmądrzał, spoważniał. Przekonał się też, że choćby nie wiadomo ile pieniędzy przeznaczyło się na rehabilitację, ona nic nie da jeśli człowiek stanie wobec wysiłków terapeuty okoniem. - Życie po wypadku się nie kończy - mówi Maciek. - Tak naprawdę zmienia on niewiele mimo, że nic już nie jest jak dawniej. Podróż na motorze do Armenii miała być dla niego nie tylko przygodą życia. Chciał pokazać innym, że bez nogi można działać na 200 procent i czerpać z życia garściami. Sam przecież z jedną, na jednośladzie radzi sobie doskonale.

Wiele osób po takim doświadczeniu jakie było udziałem Maćka dochodzi do siebie latami. Są tacy, którzy nie dźwigają się nigdy. Nie on. - Gdy Arek zadzwonił z propozycją motocyklowej wyprawy byłem przekonany, że jeśli nie ze mną, to nie przejedzie tej trasy z nikim. Wierzyłem, że nam się uda i udało się.

Żegnało ich kilkadziesiąt osób, gdy rozpoczynali podróż w Radwanowicach. Były zdjęcia, i życzenia powodzenia, bo motocykliści mieli przed sobą morderczą trasę przez: Ukrainę, Rumunię, Bułgarię, Turcję, Gruzję do Armenii. Za sobą - ponad półroczne przygotowania. W tym kilka dni przed wyjazdem spędzone w siedzibie ZIPP-a w Przasnyszu. Tam, pod okiem Marka i Sławka rozkręcali i skręcali z powrotem te swoje motongi. Motocykl Maćka został nawet przerobiony. Tylny hamulec przeniesiono na kierownicę. Wreszcie ruszyli. I się zaczęło. Najpierw okazało się, że nie wykupili zielonej karty. Potem, już po przekroczeniu granicy z Ukrainą, Maciek zorientował się, że nie zabrał ładowarki do tableta, który miał być dziennikiem pokładowym wyprawy. - No, a kilka godzin później zerwała się linka gazu w moim motorze - mówi Arek. - Naprawa, dzięki pomysłowości Maćka i dzięki sznurkowi okazała się bułką z masłem. Tak czy inaczej, na tej prowizorce przejechałem niemal całą trasę. W Erywaniu znajomy wymienił mi co prawda feralną linkę gazu, ale po paru kilometrach się zerwała, a Maciek znów szybko ją naprawił. Jego pomysł okazał się lepszy, niż rozwiązanie konstruktorskie.

Pierwszą noc na Ukrainie, za Lwowem, spędzili w przyjemnym hoteliku; musieli się wysuszyć po podróży w deszczu. Kolejna zastała ich w okolicy Rusztu. - Rozłożyliśmy karimaty, za dach służyło nam niebo - opowiadają. Przekonali się potem nie jeden raz, że szukanie noclegu w szczerym polu obfituje w niespodzianki. Kiedyś, oświetlając sobie drogę reflektorami motocykli, zobaczyli czarne, duże kształty przemykające w trawie. - Musieliśmy wtedy znaleźć inne miejsce, takie gdzie podłoże nie będzie chciało nas zjeść - śmieje się Arek.
Jednak nie przygoda, ale przełamywanie barier było głównym celem ich wyprawy. - Chcieliśmy pokazać potencjalnym naśladowcom, że też tak potrafią. Dlatego - mówi - wybraliśmy chińskie motocykle typu ZIP 250; lekkie, właściwie miejskie, dysponujące tylko jednym cylindrem i osiemnastoma końmi mechanicznymi każdy.

Dla Maćka to, że motory były lekkie też miało znaczenie. Podparcie jedną nogą 200 kilogramowego kolosa mogło sie nie udać. Żeby było niezbyt ciężko, bagażu też wzięli - jak mówią - w sam raz; namioty, karimaty, ubranie motocyklowe nieprzemakalne i oddychające, po dwa komplety rzeczy wyjściowych. I jeszcze trochę chińskich zupek, batony energetyczne, olej na wymianę do motoru. Tyle. Cała wyprawa kosztowała 12,5 tysiąca złotych. Udało się zebrać taką kwotę dzięki sponsorom takim jak: BP, Castrol, NZS 1980 czy ZIPP właśnie.

Arek i Maciek zapamiętali, że w ciągu całej podróży na widok ich motocykli żywiołowo reagowały dzieci. Wspomnień zresztą mają bez liku. Ot choćby takie, że już w Bułgarii od Varny do Burgas trasa była naprawdę przyjemna; mały ruch, dobra nawierzchnia, w dole morze, na horyzoncie góry. Cudowne zachody słońca. Bajka! I jeszcze to, że zmierzchało już a oni jechali i jechali, aż przegapili skręt na Malko Tyrnovo. - Zawracaliśmy pod prąd na autostradzie - wspomina Arek. Pamięta też zająca, który nocą czmychnął mu spod koła w krzaki. I to, że do tureckiej granicy dojechali tuż za autobusami wypchanymi turystami z całej Europy, i że gdy kładli się spać na tureckiej stacji benzynowej była trzeciej nad ranem. A potem odkryli, że Istambuł jest ogromny. I, że Turcy mają nawyk patrzenia w lusterka, więc przedzieranie się korek szło całkiem sprawnie.

- Powodem bodaj jedynego zatoru, na który natrafiliśmy na wjeździe okazała się mała stłuczka na moście Galatata Galattanowim umowną granicę między Europą, a Azją - wspominają. - Czas zyskany przez to wydarzenie wykorzystaliśmy na sesję zdjęciową, ale przegonił nas policjant.

Pamiętają też moment, w którym postanowili zjeść prawdziwego kebaba. - Dostaliśmy coś, co przypominało mielonego o kształcie parówki. Do tego sałatkę z pomidorów i ogórków z sosem czosnkowym. Smaczne! Zapomnieliśmy, że w Turcji trzeba się targować. Więc kolacja kosztowała nas tyle, co nocleg w motelu - śmieje się Arek.

- Zapach herbaty czuliśmy stale. Nie pijam gorącej, ale po 50 kilometrach jazdy marzyłem, żeby jej spróbować - opowiada Maciek. - W Turcji litr benzyny kosztuje prawie 9 złotych, więc docenialiśmy to, że na jednym baku udawało się nam przejechać nawet 500 kilometrów - wspominają.

Ludzie, których spotykali w drodze byli na ogół przyjaźni. Pewna sklepowa poczęstowała ich plackiem, brzoskwinie podarował im człowiek, którego spotkali po drodze do Batumi. Tam stanęli na pierwszy nocleg w Gruzji. - Gospodarz podał nam chaczapuri i siadł z nami do stołu - mówią. Arek uważa, że właśnie tam zaczęła się prawdziwa podróż pełna i zaskoczeń. Choćby dlatego, że drogi opisane na mapie jako dobre okazywały się czymś na kształt pieszych szlaków w Tatrach. - Pamiętam - opowiada - że wjechaliśmy z trudem na wzniesienie, zjechaliśmy w dół i okazało się, że dalej jest tylko las. Trzeba było wracać na górę i znów zjechać.
To wtedy Arek najechał na duży kamień i zgasł mu motocykl. - Byłem za blisko, nie zdążyłem wyciągnąć nogi z protezą i w sekundzie motocykl z leżał na mnie i na protezie. Miałem szczęście, bo nic się stało - opowiada Maciek.

No, a nocleg u gruzińskiej rodziny w pewnej małej wiosce obaj podróżnicy z Polski będą wspominać latami. - Ich dom, to był rodzaj sklepu spożywczego połączonego z barem. To tam jedliśmy ser owczy do chleba, ser smażony, gotowany, zupę serową i ser jako przekąskę. A potem pan domu wyciągnął cza-czę, miejscowy samogon i wznosił toasty. Każde podniesienie kieliszka musiało być za coś. Im więcej było toastów, tym łatwiej nam się rozmawiało po rosyjsku, angielsku, gruzińsku i po polsku. Tamada (mistrz ceremonii) zakończył spotkanie późno w nocy.

Przejawów ludzkiej życzliwości było więcej; raz ktoś nie chciał pieniędzy za parking, innym razem podarował Arkowi lusterko do motoru.

Za to Batumi przywitało ich drogowym chaosem. Klaksonu używa się tam zamiast kierunkowskazu, a na rondzie pierwszeństwo ma sprytniejszy i szybszy. Skierowali się na przełęcz Goderzi. Asfalt, który mieli pod kołami z czasem zniknął ustępując miejsca szutrowi. - Byliśmy wciąż wyżej i wyżej. Otulały nas chmury. I wtedy spojrzałem w bok, tam gdzie wiatr rozwiał obłoki. Byłem tuż nad przepaścią - opowiada Arek.

Gruzjach ich zauroczyła. Zwłaszcza droga wojenna. Jej krótki, 20-kilometrowy odcinek prowadzący do twierdzy Wardzia definiuje piękno tego kraju. - Jadąc wąwozem nad rzeką Kura, nad którą położona jest Wardzia, miałem ciarki - opowiada Maciek. - Przekonałem się tam także, że Gruzini mają swoiste poczucie humoru, gdy zobaczyłem tabliczkę: - wejście dla niepełnosprawnych bezpłatne. Chyba nie liczyli, że ktoś niepełnosprawny da radę wyjść lub wjechać pod taką górę.

Pewnie dlatego Maciek wywoływał poruszenie, gdy szedł w krótkich spodenkach, które nie zakrywały jego protezy. Tam niepełnosprawność wciąż jest tematem tabu. Nowoczesnych protez nie używa się prawie wcale, a osoby z problemami w poruszaniu się zazwyczaj spędzają czas w domach.

Gdy Arek i Maciek ruszyli do celu swojej podróży - Erywania - wszystko im sprzyjało: po mokrych ciuchach pozostało tylko wspomnienie, asfalt był gładki, nie przeszkadzały nawet pasące się często na środku drogi krowy. Trzeba było tylko wiedzieć jak do tego celu dojechać? Mapa kończyła się na Gruzji, a na trasie liczącej 150 km, którą mieli pokonać ustawiono tylko dwa znaki wskazujące drogę do stolicy Armenii.

- Ale przecież dotarliśmy tam, bo najważniejszym punktem wyprawy była wizyta w erywańskich ośrodkach dla niepełnosprawnych. Jest w nich tak, jak u nas było przed trzydziestu laty - opowiada Arek. - Na dodatek tamtejsi terapeuci, dzięki dostępowi do Internetu wiedzą, jak mogłoby by być, gdyby były fundusze. Tymczasem w Armenii organizacji podobnej do naszego PEFRON-u nie uświadczysz. Nie ma też, w sprawie rehabilitacji osób tego potrzebujących, żadnej innej współpracy z rządem..
Warunki, w jakich ćwiczy się tam z osobami niepełnosprawnymi, są tragiczne. - Najcięższe wózki, których w Polsce już się praktycznie nie stosuje, u nich traktowane są jak nowy sprzęt. Ktoś mi opowiadał, że ze czterdzieści lat temu Polacy dostali kilka ciężkich, koszykarskich wózków, nazywanych u nas wtedy "olimpijkami". W Armenii widziałem wózki tego samego typu. Używała ich wciąż drużyna niepełnosprawnych koszykarzy - opowiada Maciek.

W Uszi położonej tuż za Erywaniem Arek i Maciek byli w fundacji "Centaur", która zajmuje się hipoterapią. - Prowadzi go była dziennikarka, posiadające przeszkolenie fizjoterapeutyczne. Pomagają jej bracia, którzy kiedyś byli zawodowymi jeźdźcami. Mieliśmy tam pojechać na 2-3 godziny, a zostaliśmy na cały dzień, bo popracowałem jako rehabilitant. Demonstrowałem jak ćwiczyć, żeby to przynosiło efekty. Była tam dziewczynka z porażeniem mózgowym, która dobrze reagowała na hipoterapię, ale w pewnym momencie przestała robić postępy. Poskazałem tamtejszej rehabilitantce dalszą drogę. Matka dziewczynki miała łzy w oczach, gdy dziecka zaczęło reagować na bodźce. Właściciele ośrodka chcieliby wprowadzić u siebie także dogoterapię. Być może już latem pojedzie do nich nasz dogoteraputa i przez dwa miesiące będzie ich uczył jak wykorzystywać psy do leczenia ludzi - mówi Arek.

Pół roku od zakończenia wyprawy Arek i Maciek wciąż wspominają przygody oraz ludzi, których spotkali po drodze. Obejrzeli cuda najstarszego chrześcijańskiego kraju na świecie, poznali cyrylicę, o której nie uczono ich w szkole i ciepłe jak zupa Morze Czarne. Odwiedzili kościoły i warownie, widzieli piękne gruzińskie góry. Płynęli promem z Poti do Kerczu a potem przez stepy Ukrainy dotarli do Polski. Ale przede wszystkim wymienili się doświadczeniami z organizacjami opiekującymi się niepełnosprawnymi w Gruzji i Armenii. Zawieźli podarunki wykonane przez podopiecznych Fundacji im. Brata Alberta z Radwanowic. Nie zapomnieli też, że ich głównym celem było zwrócenie uwagi osób niepełnosprawnych na to, że mogą realizować swoje marzenia.

- I coraz częściej odzywają się ludzie, zainteresowani współpracą z nami. Czekamy na odzew ze strony Kongresu Motocyklowego, gdyż tylko dzięki innym motocyklistom jesteśmy w stanie dotrzeć do osób, które nawet nie podejrzewają, że mogą próbować jeździć na motorze - mówi Arek. - Pewna moja sąsiadka z niepełnosprawnym dzieckiem od czasu podróży widzi we mnie kogoś nadzwyczajnego, bo nie tylko sam jeżdżę na motorze, ale też zwracam uwagę innym niepełnosprawnym, że to, jak żyją zależy w lwiej części od nich samych - dodaje Maciek

Przed wyjazdem obaj marzyli, że zorganizują klub motocyklowy dla niepełnosprawnych. - Żeby wymieniać doświadczenia i informacje na temat modyfikacji motocykli i przystosowywania ich do potrzeb osób niepełnosprawnych, ale też zdobywania protez i innego sprzętu. Dziś zrewidowali to marzenie. - Znaleźliśmy z Arkiem formułę, która ma największą możliwość zadziałania; nie będzie to klub motocyklowy sensu stricte, tylko coś w rodzaju platformy wymiany informacji. Takie forum dla kulawych z motopasją.

MAJKA LISIŃSKA-KOZIOŁ

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski