Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tu Wolna Europa

Łukasz Gazur
Janusz Marchwiński
Janusz Marchwiński Fot. Andrzej Banaś
O pracy w legendarnej rozgłośni, znajomości z Janem Nowakiem-Jeziorańskim, przedwojennych manierach w powojennych czasach i redakcji jako uniwersytecie życia opowiada Janusz Marchwiński.

– Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa staje się dzięki Panu bohaterką spektaklu. Zapytam przewrotnie: czy to jest jeszcze dziś temat dla teatru?

– Wolna Europa była mitem, obecnym w życiu społeczeństwa przez 42 lata. Składowym czynnikiem egzystencji. Nawet idąc ulicą, słyszało się te charakterystyczne trzaski zagłuszające przekaz i głosy spikerów. Wtedy jednak nikt ich nie utożsamiał z twarzami i osobami. Nie było skojarzenia, nie było kultury obrazka, w której dziś żyjemy. Nie było na tak dużą skalę ani telewizji, ani internetu. A przecież mieliśmy tam do czynienia z galerią nieprzeciętnych postaci, które dziś odeszły w zapomnienie. Sam pytam na początku spektaklu „po co komu dziś ta pamięć?”. Mam nadzieję, że na scenie widzowie usłyszą odpowiedź.

– Opowie Pan o ludziach, których sam Pan poznał. Jak to się stało, że młody aktor z Łodzi nagle stał się członkiem zespołu słynnej rozgłośni?

–Ta historia zaczyna się w czasie protestów w 1968 roku. Łódzka filmówka, którą kończyłem, była w tamtych czasach miejscem intelektualnego fermentu, oazą wolności. Wejście w środowisko artystyczne, odporne na propagandę, krytycznym okiem spoglądające na rzeczywistość, sprawiło, że ja również mocno uczestniczyłem w manifestacjach i wiecach. I pojawiły się problemy. Moja matka była żydowskiego pochodzenia, więc ojciec stracił pracę, a brat, który dopiero co został skrzypkiem, nie mógł w ogóle znaleźć zajęcia. Postanowiliśmy wyjechać z Polski.

– Kierunek?

– Nie wyjeżdżaliśmy wszyscy razem. Ja uciekłem z Polski przez Wiedeń. Pamiętam tłumy na gdańskim dworcu. Stamtąd odchodził słynny pociąg do Wiednia. Byłem przekonany, że nigdy więcej już do Polski nie wrócę.

– To emigracja skierowała Pana do Radia Wolna Europa?

– Właściwie tak. W Wiedniu, zupełnie przypadkowo, spotkałem Wacława Pomorskiego, który był wówczas korespondentem rozgłośni polskiej Radia Wolna Europa. Usiedliśmy w kawiarni przy kawie, zacząłem opowiadać mu o różnych wiecach, demonstracjach, atmosferze społecznej – ta rozmowa była transmitowana w formie audycji. Wywiad miał zupełnie nieoczekiwany skutek. Zainteresował się mną wówczas szef rozgłośni, Jan Nowak Jeziorański.

– Co go skłoniło, by zaufać młokosowi z Polski?

–Radio przechodziło wtedy trudny czas. Zespół, który Nowak zebrał w latach 50., zaczął się wykruszać. Ludzie odchodzili na emeryturę, byli zmęczeni. Potrzebny był zastrzyk świeżej krwi. Energii. Nowak postanowił poszukać młodych ludzi, którzy mieli doświadczenia z PRL-em, bo żaden z ówczesnych pracowników redakcyjnych nigdy w komunistycznej Polsce przecież nie żył. Z drugiej strony uważał, że młodzi ludzie nie są dotknięci jeszcze tym trądem mentalności komunistycznej, którą tak widać choćby dziś w krajach postsowieckich.

– I po prostu Pana zaprosił do współpracy po jednym wywiadzie?

– Mieszkałem już wtedy w Rzymie. Nowak napisał do mnie, że chętnie by się ze mną spotkał. Pożyczyłem garnitur od znajomych, byliśmy umówieni w restauracji w hotelu. Nowak był człowiekiem z wojskową osobowością, świetnie się zresztą dzięki temu nadawał na szefa. Wydawał polecenia i zakładał, że zostaną szybko wykonane. Był przekonany, że nikt z nim nie będzie dyskutował. Przyszedł więc, podał mi rękę, powiedział pewnym tonem: „angażuję Pana!” i poszedł. I już.

–I już? Tak po prostu?

– Po długim czasie, już w późnych latach 90., gdy spotkaliśmy się w studiu telewizyjnym na jakieś dyskusji, powiedział mi: „nie sądziłem, że z Pana cokolwiek wyrośnie”.

To był naprawdę niezwykły człowiek, który wywierał ogromne wrażenie na każdym rozmówcy. Potem poznałem go lepiej. Czerwieniał, gdy się złościł, potrafił wrzasnąć, tupnąć nogą. Ale to był wizjoner, a przy tym uroczy człowiek. I miał cechy, które musiała posiadać osoba na jego stanowisku: był zdecydowany, bronił swoich poglądów.

– Naprawdę nikt z nim nie dyskutował?

– Ależ dyskutowało się z nim. Trzeba jednak pamiętać, że on był też w bardzo trudnej sytuacji. Dla niego zespół był rodzajem koalicji politycznej. Zależało mu na tym, by radio kierowane przez niego reprezentowało całą gamę poglądów Polski przedwojennej. I tak było. Wiktor Trościanko był przedwojennym endekiem, a Tadzio Podgórski był PPS-owcem.

Też byłem bliżej lewicy, przez całe życie tak mam. Byłem członkiem PPS, jeździłem na zjazdy do Londynu, znałem Adama i Lidię Ciołkoszów. Ale nic tu nie było oczywiste. W zespole, który liczył 100 osób, ludzie mieli za sobą różne życiorysy. Jak Włodzio Sznarbachowski, który w dwudziestoleciu był endekiem, a po doświadczeniach II wojny światowej został PPS-owcem. Do tego znani literaci i poeci. To był przekrój przedwojennej inteligencji. Tych wszystkich ludzi trzeba było pogodzić.

– Nie stresowało Pana wejście w poukładany świat radia?

– Pewnie, że stresowało, ale byłem ciekawy tego zadania. Uwielbiałem radio i tak mi zresztą zostało do dziś. Ubóstwiam mikrofon. Nie wyobrażałem sobie, jak to może wyglądać. Był styczeń 1970 roku. Choć pewnie nie było wielkiej różnicy z innymi miejscami zatrudnienia pod tym akurat względem: jako młody człowiek mogłem przecież trafić do teatru i tam też spotykać wielopokoleniowy zespół. I trzeba by było także z nimi poukładać sobie relacje.

– Ale niektórzy z tych, z którymi poukładaliście sobie relację, po latach okazywali się współpracownikami SB. Nie zabolało to was jako zespołu?

– Byłoby dziwne, gdyby polskie służby nie próbowały tak ważne miejsca oporu inwigilować. Zresztą każdy z tych przypadków był inny. Wspomniany Wiktor Trościanko, który w latach 50., 60. i 70. był czołowym komentatorem politycznym rozgłośni, człowiek o poglądach mocno prawicowych utrzymywał w pewnym okresie kontakty z rządem komunistycznym.
Wymyślił sobie bowiem – w zgodzie zresztą z ideami Dmowskiego – że trzeba trzymać z Rosją. Sądził, że on mocą swojego przeznaczenia wynegocjuje dla Polski lepszy los. To był przypadek megalomanii i narcystycznej wiary w samego siebie. Ale bywały też przypadki politycznej zdrady za pieniądze, co się zresztą często kończyło tragicznie. Ludzie byli później nękani, a jeden z moich kolegów został nawet porwany.

– Porwany?

– Był na urlopie na Bliskim Wschodzie. Tam właśnie dopadły go PRL-owskie służby. W odpowiedzi nastąpiła akcja amerykańskiej ambasady w Bejrucie, która miała na celu wyrwać go z rąk SB. I to się udało. Uciekał jeepem przez pustynię. To nieprawdopodobne historie, które później wałkowaliśmy w rozmaitych sytuacjach towarzyskich przy jakiejś wódeczce. Później już mogliśmy się z tego śmiać, ale wcześniej nie było w tym przecież nic śmiesznego. Ale bywały sytuacje niemal operetkowe, jak choćby sprawa szpiega czy raczej zwerbowanego kapitana Andrzeja Czechowicza.

– Dlaczego Pan mówi, że była to sprawa operetkowa?

–Proszę sobie wyobrazić taką sytuację: zaprosił dużą grupę, w tym mnie, do siebie na kolację. Miał być podany bigos. Gdy zniknął, a później odnalazł się nagle w Warszawie, otwarto jego mieszkanie. Niech Pan zgadnie, co było w lodówce.

– Bigos?

– Oczywiście. No niech mi Pan wytłumaczy, po co go gotował, skoro wiedział, że tej nocy zniknie?

– A inne anegdoty?

– Anegdoty wiązały się z samymi ludźmi, którzy dla nas dziś mogliby podpadać pod kategorię dziwaków. Mieliśmy np. kolegę, który udawał Szkota. Nosił pumpy i mówił przez nos. I czytał wyłącznie „Timesa”.

Ale w tym miejscu spotykały się naprawdę niezwykłe osobowości. Serdecznie wspominam Zygmusia Jabłońskiego, którego opowieści o życiowych przygodach wprost wprawiały w osłupienie. Jeden z jego epizodów trafił nawet do filmu „Jak rozpętałem II wojnę” i do dziś się zastanawiam, jak do tego doszło. On mianowicie naprawdę rozpętał wojnę w Tunisie. W 1939 roku płynął do kraju transatlantykiem „Piłsudski”, który został storpedowany.

Cudem dopłynął do brzegu Francji, gdzie zaciągnął się w szeregi tamtejszej armii. Po przegranej z Niemcami wojska ewakuowano do Wielkiej Brytanii, ale Zygmuś trafił do niewoli, z której uciekł i próbował przedostać się do Anglii przez Gibraltar. W końcu przez Maroko przedostał się do Tunezji. Tam, niestety, upił się w jakimś barze i został okradziony. Nie miał dokumentów ani pieniędzy. Z braku innego pomysłu zaciągnął się więc do Legii Cudzoziemskiej, gdzie pracował jako mulnik, czyli poganiacz osła. I tu właśnie zaczyna się ta filmowa historia.

– Czekam z niecierpliwością.

– Wojna pozycyjna, spokój i oczekiwanie, a on z kolegami w okopach zaczął hodować świnię, by ją zjeść na Boże Narodzenie. Pewnego dnia ta świnia im uciekła. Zygmuś zrozpaczony, że zwierzę trafić może na wigilijny stół Niemców, zaczął strzelać. Hitlerowscy żołnierze odpowiedzieli ogniem. Wywiązała się kanonada, front ruszył. Niemcy uciekli, ale razem ze świnią, niestety.

– Bohaterkami spektaklu będą także piosenki. Dlaczego?

– To będą utwory, które wyszły spod pióra moich kolegów. Znamy je bardzo dobrze, weszły do kanonu polskiej kultury i tradycji patriotycznej, ale już niewielu pamięta, kto je napisał. Przykład? „Czerwone Maki na Monte Cassino” skomponował mój kolega radiowy, Fredzio Schütz. Akompaniował mi przy wielu różnych okazjach. Znałem go doskonale. „Marsz Mokotowa” z kolei to piosenka Jasia Markowskiego. Można śpiewać te piosenki, nieraz traktowane są niemal na równi z hymnem narodowym, ale niewielu wie, kto je skomponował. Je też chciałem przywrócić pamięci.

– Znów staje Pan na scenie. Nigdy nie żałował Pan lat spędzonych w radiu?

–A jakie ja miałem wyjście? W odróżnieniu od mojego brata, który po prostu mógł spakować skrzypce, wyruszyć i grać, ze mną już nie było tak prosto. Ale spotkanie z ludźmi z rozgłośni to był najlepszy uniwersytet życia. Poznałem świat przedwojenny, z jego ogładą, kulturą i erudycją. Nie brakowało ludzi z arystokratycznymi manierami i etosem. Dziś niektórzy podśmiewają się z tego mojego „hrabiowskiego zadęcia”, bo jest takie niedzisiejsze. Ale zawsze powtarzam, że to oni nauczyli mnie jeść nożem i widelcem. Spotkania z nimi to są moje najcieplejsze wspomnienia z tamtych czasów.

– Powrót do kraju był bolesny? Zderzenie z szarą, popeerelowską rzeczywistością pewnie nie było łatwe.

– Życie emigranta, nawet dobrze sytuowanego, to wciąż życie emigranta. Nigdy nie dostroiłem się do tamtej mentalności. Gdy tylko pojawiła się możliwość powrotu, zrobiłem to. Powrót do Polski, ojczyzny to jest spotkanie po latach z kimś, kogo się naprawdę kochało. Czas przestaje istnieć, ceruje się dziury w pamięci. I potem zdarzają się sytuacje, które mi podpowiadają, że o tym wszystkim trzeba przypominać: gdy w Krakowie umarł Zygmunt Michałowski, następca Jana Nowaka-Jeziorańskiego, miał skromny pogrzeb, zaledwie garstka osób. Nie było nikogo z Urzędu Miasta Krakowa. Jak to się stało, że tak wybitna postać zupełnie zniknęła ze zbiorowej pamięci? Ja przy nim byłem. Mam nadzieję, że może to go pociesza…
***

Janusz Marchwiński (ur. 1948 r.)

Aktor, dziennikarz, działacz społeczny, przedsiębiorca. W styczniu 1970 r. rozpoczął współpracę z Radiem Wolna Europa w Monachium, później pracował m.in. dla telewizji ARD.

Już jutro, o godz. 19.15 na deskach Teatru Nowego w Krakowie (ul. Gazowa 21) odbędzie się premiera spektaklu „Tu Wolna Europa”.

Przedstawienie reżyserowane przez Piotra Siekluckiego oparte jest na wspomnieniachJanusza Marchwińskiego. Opowiada o historii Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa. Na scenie pojawi się galeria nietuzinkowych postaci i współpracowników Jana Nowaka- -Jeziorańskiego.

Kolejny spektakl: 4 maja

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski