Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Twierdzą, że mają złoto, domy i samochody. A żyją w barakach

Sylwia Nowosińska
Cudzoziemcy twierdzą, że w porównaniu do bałaganu, jaki zastali w tym miejscu, teraz jest porządek
Cudzoziemcy twierdzą, że w porównaniu do bałaganu, jaki zastali w tym miejscu, teraz jest porządek Fot. Andrzej Banaś
Reportaż. Obywatele Rumunii i przedstawiciele mniejszości romskiej zamieszkują nielegalnie działkę w centrum Krakowa. Okoliczni mieszkańcy skarżą się, że cudzoziemcy są uciążliwymi sąsiadami, jednak ani właściciel terenu, ani służby porządkowe i urzędnicy nie reagują.

Tuż za przystankiem „Prąd­nicka” (w kierunku Kro­wodrzy Górki) od lat znajduje się nielegalne koczowisko cudzoziemców. Część z nich to obywatele Rumunii. Twierdzą, że często zmieniają miejsce zamieszkania w całej Europie.

Koczowisko znajduje się na prywatnej działce, której właściciel – firma deweloperska z siedzibą w Warszawie – wie o problemie, ale nie chce się nim zająć. W rozmowie ze strażą miejską de­weloper twierdził, że dopóki nie rozpocznie tam inwestycji, cudzoziemcy nie są dla niego uciążliwi.

Problem pozostawianych na działce odpadków zaniedbała także straż miejska, która przez długi czas wiedziała o zaśmiecaniu, ale nie ukarała właścicieli mandatem.

Ani służby porządkowe, ani urzędnicy nie interesują się problemem, choć okoliczni mieszkańcy nie czują się bezpiecznie w towarzystwie cudzoziemców, którzy bywają agresywni.

– Przebywają tam nielegalnie od ośmiu lat. Czasem tylko zmieniają miejsce: przenoszą altanki bliżej lub dalej od torów tramwajowych – opowiada jedna z okolicznych mieszkanek. – Nie wiem, gdzie dokładnie przebywają, ale od kilku lat widuję ich w Kauflandzie – potwierdził inny mieszkaniec, zapytany przez nas o Romów.

Nie brakuje im łazienek

Udaliśmy się na teren działki za przystankiem „Prąd­nicka”, by porozmawiać z jej mieszkańcami. Trafiliśmy tam w środku dnia – około godziny 14. Na miejscu nie było nikogo.

Aby dotrzeć do baraków, wystarczy przejść ok. 100 metrów wąską ścieżką pośród krzaków. Koczowisko przedstawia przykry widok. Stoi tam kilka altan, w których znajdują się podstawowe przedmioty codziennego użytku i meble. Przy wejściu duża miotła, która być może nigdy nie została użyta, obok porozrzucane miski, plastikowe przedmioty, a nawet dziecięcy wózek. Całość wygląda jak wielkie śmietnisko, wszystko aż lepi się od brudu. Za altanami ktoś wykopał ogromny dół, w którym lądują odpadki.

Podobne miejsca we Wrocławiu okazały się być siedliskiem chorób zakaźnych. Mieszkańców altan do tej pory nie zbadano, ponieważ – jak twierdzą przedstawiciele Wojewódzkiej Stacji Sanepidu – nie ma do tego podstawy prawnej.

Po kwadransie do baraków wraca dwóch mężczyzn o ciemnych włosach i karnacji, w towarzystwie ok. 60-letniego Polaka. Przedstawia się jako Jarek. Twierdzi, że jest ich kierowcą. Kieszenie ma wypchane obrazkami z wizerunkami świętych.

Pytamy mieszkańców, jak długo przebywają na tej działce i w jaki sposób udało im się przetrwać w tak trudnych warunkach. Reagują zdziwieniem. Ich zdaniem mieszka się tu świetnie. Przyznają jednocześnie, że zarabiają żebrząc na ulicy. Nie chcą szukać innej pracy, nawet fizycznej, np. na budowie.

– Prawie nie znają języka, nie mają na to szans – twierdzi kierowca. Rzeczywiście, mężczyźni podczas rozmowy mieszają polskie słowa z angielskimi i francuskimi.

Nie rozumieją, jak może brakować im łazienek. Prysznic biorą przed barakiem. Używają do mycia wody kupionej w pobliskim supermarkecie, a potrzeby fizjologiczne załatwiają wokół altanek.

Jak mówią, żyją na tej działce tylko w lecie; zimą przenoszą się do noclegowni, która znajduje się w okolicy aquapar­ku. Przekonują, że nie chcą latem szukać hotelu, bo właśnie tu – na tej działce – mają dom. Na pytanie, dlaczego wybrali Kraków, odpowiadają zaczepnie: – My tu mamy wakacje. Dla nas tu jest plaża. Niedługo pojedziemy do Saint Tro­pez.

– W Rumunii mamy domy, mamy bmw, ale chcemy być w Polsce, we Francji, w Italii – przekonuje jeden z mężczyzn. – Mamy także tu wiele kobiet – dodaje drugi.

Za granicę wozi ich Jarek, którego traktują jak szefa. Podczas rozmowy co jakiś czas pytają go o polskie słowa, proszą o wyjaśnienie pewnych kwestii. Pytają też o papierosy. Widać, że darzą go zaufaniem.

– Jeżdżę z nimi po całej Europie. Dobrze płacą, mają dużo złota – przyznaje otwarcie kierowca. Opowiada nam także, że w baraku mieszka od kilkunastu do nawet 30 osób. Wśród nich jest kilka kobiet i kilkoro dzieci.

Cudzoziemcy nie chcą nikogo prosić o pomoc. Przez jakiś czas dostawali różne przedmioty codziennego użytku od księży z pobliskiej parafii. Jednak wartościowe rzeczy stanowiły problem, ponieważ wraz z nimi pojawiali się bezdomni, którzy chcieli je wykraść.

Romowie skarżą się, że bezdomni często byli pod wpływem alkoholu. – Są tym bardzo oburzeni, bo u nich nikt nie pije. Romowie stronią od alkoholu – tłumaczy kierowca.

Wiele razy z tego powodu dochodziło do awantur i bójek i z bezdomnymi. Zdarzały się także włamania. Na początku tego roku policja otrzymała zgłoszenie o pożarze resztek altany, a także o uszkodzeniu zamka w drzwiach jednej z nich.

Jesteśmy tu na chwilę...

Mija godzina. Pojawia się jeszcze jeden mężczyzna i dwie kobiety. Jedna z nich – blondynka o skandynawskich rysach – jest wyraźnie przestraszona widokiem dziennikarzy. Jak się okazuje, także jest Romką. – My tu jesteśmy tylko przez kilka dni. Zatrzymaliśmy się, bo zepsuł nam się samochód. Wracamy, jak tylko go naprawią – próbuje się tłumaczyć. Przekonuje też, że nie jest spokrewniona z większością mieszkańców działek.

– Zapytałam, gdzie w okolicy przebywają Romowie, dowiedziałam się, że tu. Przyszłam u nich przenocować – wyjaśnia.

Jej towarzyszka (w wieku ok. 20 lat) nie chce z nami roz­mawiać. W milczeniu pali papierosa, którego dostała od Jarka. Za to kierowca staje się coraz bardziej rozmowny. – Dzieci Romów muszą być bezwzględ- nie podporządkowane rodzicom. Oni szanują swoje pociechy bardziej niż Polacy. Nie biją, nie porzucają, dają im wszystko, co najlepsze – opowiada. Trudno jednak uwierzyć w jego słowa, patrząc na warunki sanitarne.

– Kiedy ktoś jest nieposłuszny, rodzice wysyłają nas z powrotem do Rumunii – twierdzi jeden z mężczyzn. Jego zdaniem to największa kara. – Kiedy ktoś sprzeciwia się rodzicom albo popełnia przestępstwa (np. kradnie), nie może wrócić do rodziny przebywającej na emigracji. Kiedy wróci do kraju, nie ma lekko. Traktuje się go jak wygnańca – kontynuuje opowieść kierowca. I dodaje, że powrotem do kraju Romowie karzą także nastolatka, który pali papierosy lub nadużywa alkoholu.

Nie chciała urodzić

W związkach zasady są podobne jak u innych Europejczyków. Do zdrad i rozwodów dochodzi równie często jak u nas. – Kiedy mąż postanawia opuścić żonę, dzieci zostają z matką – tłumaczą Romowie. Prawdziwa tragedia spotyka jednak mężatkę, która nie może mieć dzieci. – Wtedy jej rodzina płaci mężowi dużą sumę pieniędzy, często nawet 25 tys. dolarów – opowiadają Romowie.

Mimo surowych zasad więzi rodzinne są dla mieszkańców altany priorytetem. – Kiedy komuś tutaj coś złego się stanie, wiadomości błyskawicznie docierają do krewnych. Także kiedy członkowie rodziny coś przeskrobią, sprawa od razu wychodzi na jaw – zdradza kierowca.

Na niektóre z naszych pytań Romowie reagują śmiechem lub zaczepkami. Jeden z nich jest jednak w wyraźnie złym nastroju. Przyniósł do altany duże opakowanie gripexu i zażył kilka tabletek.

– Jestem chory, ale nie pójdę do lekarza, bo nie mam pieniędzy – przyznaje, choć chwilę wcześniej opowiadał, że ma wspaniały dom, dużo pieniędzy i samochód.

Jego towarzysz skaleczył sobie stopę. Bez zastanowienia rozdarł dziecięce ubranko leżące na krześle i owinął ranę brudnym skrawkiem materiału.

Mieszkańcy koczowiska nie chcą korzystać ze służby zdrowia. Tylko w ekstremalnych przypadkach jest wzywane pogotowie. Koszty leczenia pokrywa wtedy szpital.

Raz karetka została wezwana do porodu. Kobieta jednak nie chciała urodzić. Dobę czekała na kierowcę, aż wróci z Włoch i zawiezie ją do ojczystego kraju. – Po drodze miałem pecha, złapała mnie policja, więc podróż jeszcze się przedłużyła – opowiada kierowca.

– Położna powiedziała jej, że to, co robi, jest nierozsądne, bo już dawno odeszły jej wody. Kiedy wyjechaliśmy, widać było już główkę. Mimo to się udało i chłopak przyszedł na świat w Rumunii – kontynuuje kierowca. – Mój syn, duży chłopak – dodaje z dumą jeden z mężczyzn.

Na koniec zwracamy naszym rozmówcom uwagę, że robią na działce bałagan, który przeszkadza sąsiadom. Są zdziwieni tymi zarzutami. – Trzeba było zobaczyć, co tu było kilka miesięcy temu. W porównaniu do tamtego bałaganu teraz jest tu porządek – przekonują.

Napisz do autora:
[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski