Wyznania szczerego entuzjasty teatru
Wtedy łapy tańcują jak opętane - i nic z tym nie da się zrobić. Wtedy serce jest wcieleniem krzesanego - i nie ma nadziei na uspokojenie. Wtedy gnijące ciało tęskni za ostatnią ciemnością bez dna - ale ostatnia ciemność bez dna kolejny raz nie jest łaskawa. Kolejny raz jest tylko dzień, jakby wciąż ten sam. To samo sine miasto. Ten sam schnący park. I na tej samej ławce, pod tym samym niebem, rytualnie dalekim i obojętnym - ten sam mysi strach bez twarzy, bez barwy, bez temperatury. Strach beznadziejny. Przed czym?
To coś można poczuć w "Antygonie..." wyreżyserowanej przez Piotra Szalszę. Właśnie poczuć, nie usłyszeć. Jeśli kto woli - u Szalszy można usłyszeć niesłyszalne. Na nowej scenie Teatru Ludowego, między betonowymi ścianami nory zwanej "Stolarnią", można poczuć doskonały brak litości zegarów. Dla bezdomnych rezydentów ławki w schnącym parku - dla Saszy (Andrzej Franczyk), co jest Żydem i przywędrował z Petersburga, dla cwaniaczka z Polski, z racji swej towarzyskiej upierdliwości zwanego Pchełką (Jacek Wojciechowski), no i dla tej papuziej Antygony rodem z Puerto Rico (Beata Schimscheiner) - każdy dzień jest niepojęcie potężną garścią powietrza zaludnionego mysimi pazurkami sekundników. Gdy jest nie do zniesienia, Sasza chce własne pięści wcisnąć we własną czaszkę. A jest nie do zniesienia, bo tam w środku zbyt wyraźnie słychać regularnie tykający chrobot.
W sumie - dziwne to wszystko, nawet paradoksalne. Dziwne, bo przecież z przedstawieniem Szalszy jest tak, że jakby go nie mierzyć i jakby go nie ważyć, z jaką by wyrozumiałością do niego podchodzić, albo i nie podchodzić - wciąż na ten sam smętny wynik trafiamy. Że mianowicie w 3/4 jest to, mówiąc delikatnie, klasyczne fiasko najcudaczniejszych i dalece tandetnych koncepcików, a nawet tylko koncepciczków inscenizacyjnych. Gdy Szalszy się zdaje, że jakaś fraza Głowackiego ważna jest - okrasza ją stosowną muzyczką. I tak dzieje się dziesięć albo i piętnaście razy. Na przykład: gdy Sasza wspomina mateczkę Rosję - słyszymy bodaj bałałajkę, czułą i smętnie zawodzącą. A gdy za moment akurat papuzią Antygoną zawładnie nostalgia za starymi kątami - Szalsza nie dość, że raczy nas gorącymi rytmami południowoamerykańskimi, to dorzuca jeszcze uroczo migające światełka dyskotekowe. I tak oto otrzymujemy perłę pensjonarskiego wzruszenia. Co jeszcze jest?
Gdy Szalsza zlęknie się zbyt długo trwającego na scenie spokoju - nakazuje aktorom ruszać do boju dynamicznego. Ruszają więc. Oręż to wycia, ryki, kicanie, miotanie łapami i ganianie wokół sceny, ganianie, jakby rzekł poeta, aż do zdechu i aż do upaści. A poza tym? Poza tym jest wygląd erotycznej sekwencji między Saszą a papuzią Antygoną, którym przed chwilą udało się pochować pod ławką wykradzionego trupa innego bezdomnego - wygląd stanowczo ponad moje opisowe siły. Tak jak i się bez bicia poddaję, gdy wspomnę finałowy sznureczek, za którym czołga się Franczyk, czołga, a łza mu cieknie po policzku. No i jest jeszcze klamra.
Otóż, prologiem i epilogiem opowieści Szalszy jest wyświetlany na betonie film, na którym widać Nowy Jork i Tompkins Square Park z bliska. Wychodzi na to, że miejsce akcji jest tu ważne. Niestety, właśnie przypomniałem sobie słowa Jana Kotta. "Pytał mnie wielki amerykański socjolog, jacy są w tej sztuce u Głowackiego homlesi? Stryjkowski, kiedy go pytano, ile sobie liczy lat, odpowiadał: tyle co wszyscy. Jacy są homlesi u Głowackiego? Tacy, jak my wszyscy". Nie zatem - miejsce akcji nie jest tu ważne.
U Głowackiego, tak jak u oczywistych antenatów jego sztuki - u Sofoklesa, Becketta i Mrożka - każdy jest, jak my wszyscy, a miejsce akcji jest tam, gdzie teraz każdy z nas tkwi. Dlatego też u Szalszy tak kojące są chwile, gdy cały ten Szalszy inscenizacyjny cyrk wszelakiej maści kolorytów lokalnych, wreszcie męczy się, uspokaja i - wraca do ciszy. Wtedy nagła martwota trojga gnijących ciał zaczyna przerażać. Zaczyna przerażać oczywistość, że tutaj ani nowy dom, ani świeża praca, ani nowa rodzina, ani nawet skrzynka zmrożonej stolicznej - nic nie pomogą. Są bezradne, gdyż tutaj, jak wszędzie, chodzi o brak litości zegarów, o to muliste czekanie na koniec własnego tykania. Taka jest ta spokojna, dobra 1/4 opowieści Szalszy. Dotyka pestki, dotyka sedna mechanizmu, który obraca zdaniami Głowackiego. Czy 1/4 to dużo, czy mało? I czy ta część to tylko przypadek?
Nie wiem. Dla mnie to obojętne. Grunt, że chyba pierwszy raz tak intensywnie poczułem prawdziwą realność "Antygony w Nowym Jorku". Usłyszałem niesłyszalną potworność banalnego czasu.
PaweŁ GŁowacki
Teatr Ludowy, scena "Stolarnia". Janusz Głowacki "Antygona w Nowym Jorku". Reżyseria Piotr Szalsza. Scenografia Elżbieta Krywsza.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?