18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Tyrmand: kolorowy ptak

Redakcja
Wybór laureatów Nagród Kisiela 18.11.2006 Warszawa. Jerzy Kisielewski (po prawej) i Janusz Korwin Mikke Fot. Mariusz Gola / Agencja MAZUR
Wybór laureatów Nagród Kisiela 18.11.2006 Warszawa. Jerzy Kisielewski (po prawej) i Janusz Korwin Mikke Fot. Mariusz Gola / Agencja MAZUR
Ukazuje się wznowienie "Życia towarzyskiego i uczuciowego" Leopolda Tyrmanda, kroniki warszawki lat 1946-1959, a my właśnie siedzimy na Nowym Świecie. Aż nęci, by powspominać. Swoją drogą: wiedział Pan, że książki Tyrmanda najlepiej się sprzedają w Warszawie i w Krakowie?

Wybór laureatów Nagród Kisiela 18.11.2006 Warszawa. Jerzy Kisielewski (po prawej) i Janusz Korwin Mikke Fot. Mariusz Gola / Agencja MAZUR

Z JERZYM KISIELEWSKIM, synem Stefana, przyjaciela Leopolda Tyrmanda - o rozbrykaniu dzieci, miłości do jazzu i słynnym oplu recordzie rozmawia Marcin Wilk

- To ciekawe. Widzi pan, ten Nowy Świat teraz i te ogródki, które właściciele kawiarni tutaj postawili - to wszystko do złudzenia przypomina krakowską atmosferę. Oczywiście, czegoś tu specyficznie brakuje, ale... Myślę, że panuje obecnie nostalgia za różnymi miejscami i środowiskami - SPATiFem, Klubem Aktora... Tych miejsc już nie ma, bo przecież czas ma swoje prawa. No a w Krakowie - coś się przechowało.
- Zawsze z tego słynęliśmy!
- Pamiętam jak dziś - choć były to lata 70. ubiegłego wieku - gdy przyjechała ekipa francuskiej telewizji, z którą współpracowałem. Naciskali mnie, abym się umawiał, ustalał miejsca i godziny. Powiedziałem im: "Wystarczy, że przejdziemy się po linii A-B lub zajrzymy na Gołębią i na pewno kogoś spotkamy". Ten krakowski klimat jakoś się przekładał na klimat warszawski; a w każdym razie tutaj za nim tęskni się i jakoś go docenia. Zresztą stoliki chyba są podobnej wielkości.
- A właśnie: gdy poznawał Pan Tyrmanda, spoglądał Pan na niego jeszcze spod stolika, prawda?
- Fakt. Byłem dzieckiem. Wystawałem ledwie ponad stół. Byłem bardzo grzeczny, uśmiechałem się do wszystkich. Przynosiłem herbatę i mówiłem: "Dzień dobry". Wymarzony bachor! No, i oczywiście, Tyrmand był jednym z pierwszych, którym się to nie spodobało. Gdy mnie podczas jednego z takich miłych powitań zobaczył, powiedział "Co się tak szczerzysz?". Nie dziwota, że dzieci do niego lgnęły.
- Naprawdę?
- Tak jakoś to było, choć dzisiaj wydaje się to wielu osobom niewiarygodne. Pamiętam sprawę z domem literatów "Astoria" w Zakopanem, gdzie przez pewien okres obowiązywał zakaz wstępu dla dzieci poniżej 10. roku życia. Okazało się, że sprawcą był Tyrmand.
- Jak to?
- Podczas jednego z pobytów Tyrmanda w "Astorii" w latach 50. ubiegłego roku, tak rozruszał tamtejszą dziatwę, że stała się rzecz niesłychana. (Na marginesie przypuszczam, że Tyrmand miał to samo, co mój ojciec, który nie lubił narzucania przez mamę, ciocie i babcie wzorców zachowań najmłodszym - tego, że mają być zawsze ułożone, grzeczne). Tyrmand zrobił zatem coś z tymi dzieciakami takiego, że gdy wyjeżdżał z "Astorii", cała banda młodzików wpadła do kuchni, porwała łyżki, pokrywki i na pożegnanie zrobiła mu koncert kociej muzykę. Dali taki performans, że paru starszych pisarzy, słysząc to, omal nie zeszło na zawał serca.
- Wszystko przez Tyrmanda!
- Tak się mówiło... Dla dzieci był niezwykłym człowiekiem. Mój brat, Wacek, dostał kiedyś od niego muszkę. Tyrmand z dumą chwalił się, że to "ta muszka, z którą kelnerował w Hamburgu". Później tenże sam mój brat, na wakacjach w Kuźnicy, chodził za mamą przez całe bodaj 10 dni i żebrał, aby mógł pojechać na festiwal jazzowy do Sopotu. Tyrmand zaszczepił w nas i miłość do muzyki, i do ubioru. Taki był i tak go między innymi zapamiętałem z dzieciństwa.
- A potem?
- Jaki był, dotarło do mnie po latach. Odświeżając sobie jego prozę i zdając sobie sprawę, w ilu miejscach był i, że całe jego życie było idealnym wątkiem powieściowym. Myślę, że pod wieloma względami bardzo przypominał Waldorffa. Ten, swoim ubiorem, noszeniem się, wypowiadaniem się, wzbudzał w ludziach tęsknotę za okresem przedwojennym. Tyrmand także zaprzeczał rzeczywistości swoim strojem. Poza tym był jego legendarny jazz, a właściwie "dżazz", bo tak to słowo wymawiał.
- Jazz jako zaprzeczenie rzeczywistości? To ciekawe, bo w "Życiu towarzyskim i uczuciowym" Tyrmand pisze, że muzyka jazzowa jest emocjonalna, miękka, subtelna...
- Jazz był w pewnym momencie sprawą kluczową. Jazz, coca-cola, jeansy stanowiły przecież symbole Ameryki i zgnilizny kapitalistyczno-imperialistycznej. Czyli: symbol zakazany. Pamiętam, jak mój ojciec na Zjeździe Kompozytorów, kiedy piętnowano tego typu nurty muzyczne, powiedział: "Uznajmy, że jazz jest muzyką graną przez prześladowanych czarnoskórych i na znak solidarności z nimi moglibyśmy go grać". Jaka wtedy się zrobiła awantura, proszę pana...
- Sobie wyobrażam!
- Ale wiele osób nie. I ja się temu nie dziwię. W XXI wieku w końcu ciężko jest zrozumieć, że muzyka mogła być poddawana cenzurze. Teraz w Drugim Programie PR emitowane są nagrane przed laty rozmowy z Gustawem Holoubkiem. On opowiadał o spotkaniu z Witoldem Lutosławskim, który mówił o swoim Koncercie wiolonczelowym, pokazując partyturę Rostropowiczowi i Rostropowicz, patrząc w partyturę, powiedział, że to nie przejdzie. Dlaczego? Holoubek wyjaśniał, że tam działo się coś takiego, że kluczową rolę odgrywała wiolonczela, która nie może się przebić, bo ją orkiestra tłumi. W końcu w pewnym momencie wiolonczela wychodzi na czoło, a artysta jej towarzyszy. Jeśli ktoś - a cenzorzy przecież znali się na muzyce i literaturze - to zrozumiał, ten numer nie mógł być do przyjęcia.
- Niedopuszczalny przejaw indywidualizmu i wolności?
- No tak. Ale były na to sposoby. Tyrmand je znał i nie tylko on. Ostatnio przeglądałem pierwsze numery "Tygodnika Powszechnego" i tam natknąłem się na dyskusję o tym, jaka będzie Europa. W pierwszych latach po wojnie! Wyobraża pan sobie?
- Wyobrażam, zwłaszcza że pierwsze lata nie były naznaczone cenzurą.
- Ale tu chodzi o coś więcej. O to, że wtedy idea wspólnej Europy już się tliła. Niesamowite! Gdzieś już wtedy chcieliśmy się wyrwać.
- Jak Tyrmand.
- No właśnie. On mieszkał tu, w YMCE i, zaprzeczał rzeczywistości poprzez kolorowe stroje - a zwłaszcza kolorowe skarpetki, które stały się jego symbolem. W ogóle on dbał o siebie. Do dzisiaj pamiętam, gdy ojciec zabrał mnie na spacer po Warszawie z punktem docelowym: Tyrmand. Ot, taka niezapowiedziana wizyta. Tyrmand otworzył, ale przez lufcik w drzwiach powiedział: "Słuchajcie, teraz nie mogę, przyjdźcie za godzinę". Po chwili okazało się, że miał na głowie coś, co bardzo śmierdziało rzepą. Ponieważ przerzedzały mu się włosy, więc robił okłady. Pomijając fakt, że zastaliśmy go w mało komfortowej sytuacji, umiał sobie radzić. Więc pomimo że dowiadujemy się teraz, że wszyscy byli śledzeni...
- Panie Jerzy, bardzo proszę! Umówiliśmy się, że tym razem wyjątkowo o tym nie porozmawiamy.
- No dobrze... Wspomnę więc, że ci wszyscy ludzie byli wolni, mimo wszystko. Działo się to, a jakże, często przy kielichu. Ot, na przykład w "Kameralnej". To dawało namiastkę wolności i swobody. To stanowiło o wyjątkowości wielu ludzi - o Tyrmandzie zwłaszcza.
- Przypominam, że mówimy o kimś, kto napisał - tu znów się odwołam do "Życia towarzyskiego i uczuciowego" - "Warszawa to centrum elegancji między Władywostokiem a Łabą" oraz "Prowincja to wymysł impotentów; wszędzie można powiedzieć coś mądrego".
- Świetne! Nie pamiętałem tego. Nawiasem mówiąc, o prowincji za długo się mówiło z zabarwieniem pejoratywnym. A tymczasem cała kultura polska jest przecież prowincjonalna, zaściankowa, szlachecka.
- Skoro o tym wspominamy, to Tyrmand zdawał się realizować starą zasadę "Zastaw się, a postaw się".
- Bywało z tym różnie w tamtych czasach i w tamtym pokoleniu. Mój ojciec na przykład, ze względu na swój charakter i rzeczywistość, nie był przywiązany do rzeczy materialnych. Być może to był efekt wojny i tego, w jak tragiczny sposób znikły jego muzyczne kompozycje. Jedyną rzeczą materialną, do której przywiązywał uwagę, był rower. Tyrmand natomiast miał samochód, o który szalenie dbał. I nieważne, że przyszedł taki czas, gdy biedował i żywił się praktycznie u dyplomatów - samochód zawsze mu towarzyszył. Gdy go rzeczywistość przycisnęła, potrafił wziąć kogoś z postoju taksówek na łebka i w ten sposób dorobić. A były to czasy, gdy pożyczone 50 złotych pozwalało przeżyć miesiąc.
- Ech, ten Tyrmandowski samochód.
- Najdłużej trwające auto Tyrmanda to był opel record. Świetne auto jak na tamte czasy! Trójkąciki przy przedniej szybie były odkręcane gałką - co stanowiło o ich wyjątkowości, bo na ogół te trójkąciki były zatrzaskiwane. Opel Tyrmanda był zawsze umyty i zadbany. Do dzisiaj pamiętam, jak na przełomie lat 50. i 60. Tyrmand przyjechał odwiedzić nas podczas wakacji do Jastrzębiej Góry. Nocował, oczywiście, u nas, ale przedtem musiał zaparkować gdzieś samochód. Ile z tym cyrku było! Najpierw, że pod płotem; potem, że daleko od dzieci; potem, że w cieniu... Zajęło to wszystko ewidentnie dużo czasu. Rano, kiedy wyszedł przed dom, stanął zdumiony. Zobaczył bowiem bardzo precyzyjnie położoną na masce cegłę. Żadnej rysy, żadnej ranki. Po prostu cegła. Oczywiście, wszystko było wiadome. Tyrmand zbliżył się wtedy do ojca i powiedział: "Wiesz, Stefan, przesadziłeś!". Nie odzywał się potem do niego cały dzień.
- Z całym szacunkiem, ale to był chyba jednak okrutny dowcip. Żeby tak mężczyzna mężczyźnie...
- A propos: Tyrmand potrafił być bardzo skuteczny w bójce. Męskiej, oczywiście. Raz, były to bodaj wczesne lata 60., ojciec zaprosił go na wycieczkę rowerową, pojechaliśmy aż do Jastarni. Już na miejscu poszliśmy na chwilę odetchnąć do Domu Zdrojowego. W tamtejszej knajpie bywali marynarze i rybacy. Ewidentnie coś się stać musiało. No i proszę. Gdy Tyrmand z ojcem wyszli z knajpy, w obu rowerach było spuszczone powietrze. Kiedy zaczęli się temu przyglądać, nagle pojawiło się kilku pijanych marynarzy. Atmosfera zrobiła się napięta. Ostatecznie Tyrmand, który by przecież niewysoki, przylał czterem facetom.
- Odważny! Zastanawiam się tylko, czy wszyscy o tym wiedzieli, czy Tyrmand był raczej rodzajem kolorowego ptaka, który ucieka w groteskę i ironię.
- Ależ to właśnie było antidotum na tamte czasy. Póki można było sobie pozwolić na dyskusję w słowie pisanym, póki był margines, póki były miejsca, w których można było myśleć wolno - trzeba z tego korzystać i to zasilać. Humor też był ważny, to oczywiste. Tyrmand raz przyszedł do ojca żalić się, że nie dostał paszportu. Mój ojciec zareagował wtedy od razu: "A ja nie!". Tyrmand zdziwiony pyta: "Jak to?". Na co ojciec: "Po prostu nie składałem podania".
- To przykład tak zwanego czarnego humoru, proszę Pana!
- No tak. Bo przecież Tyrmand miał życiorys kogoś, kto się przewinął przez całą Europę. Poznał Wschód i Zachód. Przed wojną studiował w Paryżu architekturę. Ciągle go gdzieś rwało. Odmowy były bolesne.
- Był jednak cenionym w świecie pisarzem.
- Przyczynił się do tego "Zły". Pamiętam, że jak odwiedziłem Tyrmanda w mieszkaniu na Mariensztacie, widziałem półkę, którą wypełniały przekłady "Złego" w rozmaitych językach, bo powieść chwyciła na Zachodzie. Wydawcy - mimo barier instytucjonalnych, telefonicznych, komunikacyjnych i wielu innych - dobijali się do autora ze skutkiem. To była książka, która go niosła. To było coś niezwykłego.
- A potem przyszedł moment wydania "Życia uczuciowego i towarzyskiego". Dla niego bardzo trudny.
Zaczął się wtedy dusić. W końcu wyjechał, jak wiadomo do Stanów. I wtedy wszystko się zmieniło o 180 stopni. Nagle to amerykańskie życie sprawiło, że pojawił się inny Tyrmand. Już nie ten od "Życia towarzyskiego", nie ten kolorowego sposobu bycia, nie ten bon vivant, ale wykładowca, mąż, ojciec bliźniaków. Nagle się ustabilizował. Do czasu. Bo, niestety, 65 lat to nie jest dobry wiek na umieranie.

cv

LEOPOLD TYRMAND
Choć z urodzenia przedwojenny (rocznik 1920) warszawiak, to z przeznaczenia - dziennikarz-kosmopolita. Studiował architekturę w Paryżu, podczas wojny ukrywał się, zesłany na roboty do Niemiec, następnie był więziony. Po roku 1945 pracował jako dziennikarz. Kochał jazz. Był jego wielkim propagatorem, organizował m.in. warszawskie Jazz Jamboree. Jak nikt inny umiał dokumentować społeczno-polityczną sytuację Polski pierwszych lat powojennych ("Dziennik 1954", "Zły", "Życie towarzyskie i uczuciowe"). Od 1965 roku przebywał na emigracji - najpierw we Francji, potem w Stanach Zjednoczonych. Wznowienie "Życia towarzyskiego..." opublikowało właśnie wydawnictwo mg.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski