Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Uderzyłem głową w sufit

Redakcja
Orest Lenczyk z prądem i pod prąd Wisły, wielokrotny zdobywca pozycji lidera, piłkarski tułacz, budowniczy Bełchatowa, zawsze wraca do Krakowa

Fot. Michał Klag

Orest Lenczyk -**Urodzony w 1942 w Sanoku, absolwent AWF. Piłkarz Sanoczanki, Stomilu Poznań, Ślęzy Wrocław, Moto Jelcz Oława. Trener: Osobowice Wrocław, 1970-71 Karpaty Krosno, 1972-72 asystent w Stali Rzeszów, 1972-74 Siarka Tarnobrzeg, 1974-75 asystent w Stali Mielec, 1975-76 asystent w Wiśle Kraków, 1977-79 Wisła Kraków, 1979-81 Śląsk Wrocław, 1982-84 Ruch Chorzów, 1984-85 Wisła, 1985-86 Igloopol Dębica, 1987-88 Widzew Łódź, 1990-91 GKS Katowice, 1994 Wisła, 1995 Pogoń Szczecin, 1995-96 Katowice, 1996-99 Ruch, 1999 koordynator w Bełchatowie, 1999-2000 Widzew, 2000-01 Wisła, 2002 Ruch, od 2005 Bełchatów. Sukcesy trenerskie: awans z Siarką Tarnobrzeg do II ligi w 1974 r., mistrz Polski z Wisłą i ćwierćfinalista klubowego PE w 1978 r., 3. miejsca w lidze ze Śląskiem w 1980 i Ruchem w 1993 r., mistrz jesieni I ligi z Bełchatowem 2006 r.
- Zbliżają się święta, nadchodzi czas relaksu w sporcie, może zabawmy się w porównanie. Na boisko wybiega dzisiejsza jedenastka mistrzów jesieni 2006 roku BOT GKS Bełchatów i Pańscy podopieczni z 1978 roku, piłkarze Wisły, ówczesnego mistrza Polski, odmłodzeni o upływ lat. Kto wygra?
- W tej teoretycznej zgadywance trzeba wyodrębnić atuty obu drużyn - Bełchatów byłby silniejszy fizycznie, szybszy, bardziej wybiegany - mówi trener Orest Lenczyk. - Natomiast tamci wiślacy to zbiór większych talentów, dobrze wyszkoleni technicznie. Kto wygrałby? Wynik byłby sprawą otwartą.
- Kiedy w 1975 roku Orest Lenczyk trafił do Wisły nie był znanym trenerem. Zastanawiało rzadko spotykane imię, a dziennikarzy musiał Pan pouczać, że jego nazwisko nie pisze się w środku z miękkim n.
- Zbiór imion w Polsce jest różnorodny, ale fakt iż moje mało znane. Dlatego nie obchodzę imienin wśród znajomych, bo nie wiedzą, kiedy je mam. Większość kalendarzy nie uwzględnia tego imienia, umieszcza je kalendarz Książki i Wiedzy. Wśród klasyków naszej literatury spotkamy się ze zdrobnieniem: Orcio.
- Zygmunt Krasiński użył je w "Nie-Boskiej komedii". To imię - jak znalazłem - oznacza: górę. Efekt fantazji mamy?
- Ojciec nosił imię Nestor, mama Zofia, bratu dano Aleksander Adrian. Dlaczego nie mieli ulegać wpływom kultury śródziemnomorskiej, prądy kulturowe przenikają granice. Chyba imiona Adolf, Helmut nie dziwią nikogo, dlaczego inne mają dziwić? Przed wojną rodzina mieszkała we Lwowie, Przemyślu, także w innych pobliskich miastach. Ojciec był profesorem matematyki, ukończył konserwatorium w klasie skrzypiec we Lwowie, znał łacinę, grekę.
- Pan jest dzieckiem wojny!
- Miałem to nieszczęście urodzić się podczas okupacji, a potem żyć długo w komunizmie, ale mama mnie pocieszała, iż mój ojciec musiał przeżyć dwie wojny światowe. Ostatnia wojna zostawiła trwałe ślady w rodzinie, dwaj bracia mamy zginęli na froncie w 1939 roku, przepadli gdzieś bez wieści, mama długo szukała poprzez Czerwony Krzyż, żadnego śladu. Kości mej rodziny rozsiane są aż po Workutę. Po wojnie mama i ojciec osiedli w Sanoku.
- Interesowano się w domu sportem?
- Rodzice nie, nie byli entuzjastami mego wyboru. Brat lubił jeździć na nartach, zdobywał medale w zawodach akademickich, także żeglował. Mnie natomiast ciągnęła piłka nożna, choć też lubiłem jeździć na nartach. Jako młody chłopak przeżyłem przy kołchoźniku mecz w 1957 r. o wyjazd na mistrzostwa świata Polska - ZSRR w Chorzowie. Strzelec dwóch zwycięskich goli Gerard Cieślik wpłynął na mą wyobraźnię.
- I został Pan piłkarzem, ale często zmieniał kluby. To nie było wówczas takie zjawisko jak dziś.
- Piłkarzem to ja nie byłem. Uciekałem przed wojskiem, mieszkając w Sanoku blisko jednostki, napatrzyłem się na ćwiczenia żołnierzy i miałem dosyć. Wolałem wyżywać się w sporcie, wybierając kształcenie w kierunku wf. Rodzicom nie bardzo się to podobało, bo brat i siostra wybrali medycynę, ale podeszli do pomysłu ze zrozumieniem. Wylądowałem w Gdańsku-Oliwie, w Studium Nauczycielskim Wychowania Fizycznego i Biologii, a potem kolega z Sanoka zachęcił mnie do studiowania w AWF we Wrocławiu. Tam też poznałem przyszłą żonę, pochodzącą z Kalisza.
- Gdzie nadeszła pierwsza praca?
- We Wrocławiu, aż w trzech miejscach. W Studium WF na Politechnice, pół etatu w szkole i jeszcze w A-klasowym klubie Osobowice. Cały dzień jeździłem tramwajami po mieście.
- Trenerem został Pan w młodym wieku, a pierwszym liczącym się klubem były Karpaty Krosno…
- Po śmierci ojca, mimo perspektyw doktoratu w zakładzie ergonomii, wróciłem w rodzinne strony, aby być blisko mamy. Tak zresztą układałem sobie pracę, aby nie zostawać zbyt daleko od Sanoka, mieć kontakt z rodzicami. Dopiero po śmierci matki zdecydowałem się na pracę aż w Szczecinie. Zostając trenerem, postanowiłem sobie, że do każdej pracy podejdę z całkowitym zaangażowaniem i sercem. Inaczej nie ma sensu. W latach 70. w polskim futbolu zaczęło się pojawiać pokolenie trenerów-wuefiaków, do tej pory dominowali starzy praktycy, dawni znani piłkarze. Nowe pokolenie musiało dopiero zapracować na swoje nazwiska i sądzę, że z dobrym skutkiem. Do Karpat ściągnął mnie prezes Jerzy Dąbrowski. Spotkałem w drużynie pięciu graczy starszych ode mnie, w tym dwóch, z którymi występowałem wcześniej w reprezentacji juniorów województwa rzeszowskiego. I miałem satysfakcję, że cała piątka zwracała się do mnie, młodszego czy rówieśnika: per pan. Awansowaliśmy do III ligi.
- Czy jako młody trener miał Pan jakiś wzór, jakiegoś szczególnego nauczyciela zawodu?
- Jednego nie, bo starałem się od wszystkich czegoś nowego dowiedzieć. Znalazłem się jako II trener w rzeszowskiej Stali, u boku legendy światowego futbolu Węgra Nandora Hidegkutiego. Z kolei jako samodzielny trener wprowadziłem Siarkę Tarnobrzeg do II ligi. Już wtedy udowodniłem sobie, że coś potrafię. Potem nadeszła oferta od prezesa Kazimierskiego z Mielca, który był potęgą w krajowym futbolu, objęcia stanowiska II trenera z uznanym fachowcem i wspaniałym człowiekiem Zenonem Książkiem. To była przyjemność pracować z nim i tak inteligentnymi piłkarzami, jak Grzegorz Lato, Heniu Kasperczak, Zygmunt Kukla, Włodek Gąsior i inni. Pracując w Stali, przeżyłem pierwszy raz swoiste doświadczenie. Wracaliśmy z piłkarzami z wczasów w Kołobrzegu. Zatrzymaliśmy się w mieście mej żony Kaliszu, teściowa nawet załatwiała kolację dla drużyny. Z trenerem Książkiem snuliśmy rozmowę, zauważając nagle, że piłkarze z ożywieniem podają sobie zakupioną gazetę. A w niej tytuł, że Książek i Lenczyk już nie są trenerami Stali, przychodzi Zientara! Nikt z kierownictwa klubu z nami nie rozmawiał, poznałem nową formę zwalniania z pracy, taką poniżej pasa... Chciałem wracać do Wrocławia, gdy opiekun mielczan z ramienia Wydziału Szkolenia PZPN Jerzy Talaga z Warszawy powiedział mi, że rozmawiał z wiceprezesem Wisły prof. Janem Janowskim, tym cywilnym autorytetem klubu (po latach wicepremierem w rządzie Tadeusza Mazowieckiego) i doradza mi, aby iść do Krakowa. Tam właśnie zwolniono Henryka Stroniarza, trenerem zostawał Aleksander Brożyniak, którego już znałem z meczów drużyn Polski południowej. Byłem zdziwiony propozycją Talagi, niemniej liczyłem, że taki fachowiec wie co czyni. Po przyjeździe do Krakowa zobaczyłem, że jest wiele do zrobienia w Wiśle i zdziwiło mnie, iż mały Mielec prześcignął Kraków. Chciałem też stabilizacji życiowej, rodzina się powiększała, postanowiłem osiedlić się w Krakowie. Najpierw pomagałem Olkowi Brożyniakowi, potem parę miesięcy prowadziłem rezerwy, by od 1977 r. przejąć pierwszy zespół.
- No i doszło pod Pana kierownictwem do przywrócenia Wiśle prymatu w Polsce po 27 latach posuchy. A teraz bardziej Pan pamięta maj 1978 roku i 3-1 z Arką, przesądzające o tytule dla "Białej Gwiazdy", czy wiosnę 1979, gdy Wisła, bliska półfinału klubowego Pucharu Mistrzów, przegrała niespodziewanie aż 1-4 z Malmoe?
- O przegranej ze szwedzkim zespołem nie będę się szerzej wypowiadał, za mało wiem, a i tak to zostawię dla siebie, a nie wszyscy świadkowie żyją.
- Premia za mistrzostwo Polski była wtedy pokaźna?
- Premie były dla piłkarzy, prawie trzy razy wyższe od mojej pensji. Jakichś wielkich nagród nie dostałem, takie były czasy.
- Potem los toczył Pana po kraju, były wzloty i odejścia z klubów. Dotrwał Pan na boisku do dziś, podczas gdy Pański rocznik trenerski się wykruszył. Piszą o Panu: dinozaur wśród trenerów, ale to raczej komplement, bo świadczy o odporności i ciągle wysokiej wiedzy i formie trenerskiej...
- Beenhakker czy Capello są starsi ode mnie. Zostałem i trwam w tym błocie, mówię tu dosłownie, trzeba nieraz włożyć gumiaki na trening. Przyznam, że lubię tę robotę i pewnie się na niej znam. Czuję się młodo, fizycznie bardzo dobrze, a jeśli ktoś wskazuje brak włosów, to mówię, że fryzurę mam po tatusiu.
- Od dawna znany był Pan w środowisku jako trener silnej ręki, nie tolerujący wyskoków piłkarzy, palenia papierosów, abstynent.
- Bo były takie obrazki, że trener siedział po meczu w autokarze i czekał, aż piłkarze skończą palić. Nie rozumiem pędu do palenia, moi zacni rodzice dali mi dobry przykład. Owszem, lampka szampana przy okazjach jest dopuszczalna. In vino veritas. Pamiętam wstrząs, gdy w hotelu wieczorem zobaczyłem swoich piłkarzy z Wisły po pięciu zwycięskich meczach, siedzących przy butelkach wódki jak chłopi z batogiem za PRL-u. Czy w sporcie można to tolerować? Rozmawiałem z piłkarzami o pijaństwie. Gdyby niektórzy zrozumieli to, co do nich mówiłem, nie byliby teraz na dnie. A wie Pan, ilu teraz piłkarzy w Bełchatowie pali? Nikt.
- Większa świadomość sportowca niż dawniej?
- Z pewnością zaczął się profesjonalizm. Jest zauważalna poprawa.
- Jak wielu trenerów, zapewne myślał Pan o reprezentacji, pewnie kilka razy było blisko przejęcia steru?
- Byłem kilka razy blisko, w gronie kandydatów, a kiedy najbliżej - to ostatecznie wybrano kogoś, kto później pracował kilka miesięcy. Za długo pracuję, żeby nie widzieć, kto w końcu zostaje selekcjonerem, z jakich kręgów czy regionów.
- Ale stale Pana nazwisko krąży na giełdzie wśród autorytetów klubowych, które mogłyby zostać selekcjonerem kadry…
- Dziękuję za to określenie. Ale nie licząc Beenhakkera, który jest kołem ratunkowym, proszę zrobić sobie zestaw nazwisk byłych trenerów kadry, to wyjdą pewne cechy wspólne, a ja ich nie posiadam, nie pracowałem, np. nigdy w Legii. Jeśli więc mówiliśmy przed chwilą o błocie, to może ktoś chce, abym pozostawał w nim, a nie wszedł do salonów.
- Chciał Pan powtórzyć sukces Wisły w innych klubach?
- Bliski byłem tytułu mistrzowskiego w Śląsku Wrocław, mieliśmy dobrą drużynę, która zakończyła rozgrywki na trzecim miejscu. To były dziwne czasy, początek lat 80., powstała "Solidarność", zatrudniali mnie do klubu cywile, a wyrzucili już pułkownicy. W Chorzowie również zajmowałem wysokie miejsca, a mistrzami Polski zostawały inne kluby. W klubach trenera traktuje się jak robota, ma spełniać cele, ma osiągnąć cel sportowy.
- Do Wisły Pan wracał trzykrotnie, ostatni raz w 2000 roku, już za Tele-Foniki, ale już nie dotrwał do końca sezonu, mistrzostwo Polski święcił po Panu trener Adam Nawałka. Co Pan powie o Wiśle czasów pana Cupiała?
- Wisła zawsze była mi bliska. Pan Cupiał ma w sekcji ludzi od machania wiosłami, ale sam pozostaje sternikiem. O swoim ostatnim pobycie w tym klubie nic więcej nie powiem.
- Futbol tkwi w błocie, bo mamy taki klimat, ale też ostatni rok ujawnił liczne afery w tym środowisku, pojawiła się tzw. lista Fryzjera.
- Akademii fryzjerskiej nie kończyłem. Są za to działacze, trenerzy i piłkarze, którzy ją zdali.
- Czy Pan nie miał propozycji korupcyjnych?
- We Wrocławiu zgłosił się piłkarz, że chce grać w Śląsku. Znałem jego możliwości, wiedziałem, że nie ma szans. On na to, że uzgodnił to z pułkownikami i z tego, co dostanie, połowa będzie dla mnie. Nakazałem mu zamknąć drzwi z drugiej strony.
- A w sprawach meczów propozycji korupcyjnych nie było?
- Wygląda na to, że Lenczykowi boją się proponować. Nie rozumiem, jak można oszukiwać w życiu, w sporcie, jak zawodnik mógłby tak być nielojalny w stosunku do mnie, drużyny, klubu.
- Jak z Bełchatowa zrobił Pan klub na miarę mistrzostwa Polski?
- To była praca i podejmowanie pewnych, może na oko kontrowersyjnych, ale skutecznych decyzji. Przyglądanie się piłkarzom i wyciąganie wniosków, czego im brakuje, co można jeszcze zrobić. I robimy. Doszliśmy do pewnych wyników, drużyna ma styl, jest nowa jakość. Uderzyłem głową w sufit.
- Co to znaczy?
- Wygraliśmy 9 meczów w I lidze, to w Polsce jest coś. Obserwatorzy naszych spotkań zwykle nas chwalili. Ale gdy potrafiliśmy pokonać Wisłę na jej boisku, to z kolei przegraliśmy z Górnikiem i ŁKS. Tak więc można podskakiwać z satysfakcji, ale też po nieoczekiwanych porażkach uderzenia głową sufit są bolesne.
- Wywalczycie tytuł mistrzowski?
- Nie wiem. Nawet nie wiem, jakim składem będę dysponował, to zobaczę 28 lutego. Jestem tylko trenerem, nie menedżerem. Bardzo trudno bronić pierwszego miejsca, nieraz po półmetku lepiej być trzecim, czwartym i atakować. Pierwsze miejsce jest dobre, ale na końcu rozgrywek. Chcę, żeby na wiosnę nie było spadku w dół. Teraz jest pół sukcesu, żyje nim całe miasto, mamy wiernych kibiców.
- Swego czasu beniaminek Górnik Wałbrzych zrobił jesienią furorę, był pierwszy, by wiosną wylądować na 7. miejscu!
- Zdaję sobie sprawę, że Bełchatów jest niechcianym konkurentem w gronie kandydatów do mistrzostwa. Miesza komuś szyki. Kilka klubów się zbroi i mają doświadczenie, jak wygrywa się ligę.
- Jak?
- Bez komentarza.
- Czy jako trener lidera I ligi spotkał się już Pan z selekcjonerem kadry Leo Beenhakkerem?
- Tak i rozmawialiśmy w cztery oczy bez tłumacza. Wcześniej jego współpracownicy tylko wysyłali mi pisma. Spotkałem się w końcu z Beenhakkerem, on jest z tego samego rocznika i wiele mamy wspólnego, tyle tylko, iż on urodził się na zachodzie, a ja na wschodzie.
- Nie myślał Pan dla spokoju i wygody wyjechać do Arabów, tam zarobić w klubach, a nie kłopotać się naszą szarą rzeczywistością?
- Są koledzy trenerzy, którzy przechodzą przez szlak arabski, zarobią swoje, a potem w kraju zajmują wcale wygodny fotel komentatora. Rozumiem potrzebę dorabiania, sam pracowałem fizycznie za granicą dla rodziny. Ale zawsze wolałem pracę trenerską w kraju. Mówiłem już, że zawsze chciałem być blisko mamy, a teraz blisko swego domu, w święta być z rodziną, a na sylwestra wyjść na krakowski Rynek i z zadartą głową oglądać sztuczne ognie. Takich fajerwerków, takiej atmosfery jak w Krakowie nie ma nigdzie na świecie!
Rozmawiał**: JAN OTAŁĘGA**

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski