Ten atak nie dziwi, jeśli zważyć, że za pasem są wybory europejskie, które opozycja ma spore szanse wygrać. Ale tym razem jest on wyraźnie bezzasadny. W trakcie całego kryzysu ukraińskiego Kaczyński wykazywał bowiem lepsze od Tuska, a zwłaszcza wyraźnie lepsze od Komorowskiego, wyczucie sytuacji na Wschodzie.
Przewidział upadek władzy w Kijowie, gdy rząd i prezydent podkreślali, iż tylko Janukowycz jest legalnym prezydentem. W dobrym czasie sugerował pierwsze sankcje, podczas gdy Tusk się z nimi wyraźnie spóźnił. A w krytycznym momencie – po krwawym czwartku w Kijowie – wykazał daleko idącą gotowość współpracy, mimo świadomości, że rząd, a zwłaszcza prezydent, przez długi czas mieli fałszywą diagnozę rozwoju zdarzeń na Ukrainie.
Na pierwszy rzut oka widać, że określenie linii Kaczyńskiego w tym kryzysie mianem „szarżowania”, jest retoryką pozbawioną intelektualnych podstaw.
Znacznie ciekawsze jest jednak to, że przy okazji Tusk stara się również obronić swoje miękkie i nader optymistyczne w przeszłości podejście do Rosji Putina, argumentując, iż to właśnie w ten sposób zdołał przekonać świat, iż Polska nie jest krajem rusofobów. I że to właśnie dzięki tej jego polityce Zachód widzi teraz w polskim rządzie „kompetentnego, stanowczego i pozbawionego uprzedzeń partnera”, a Polska nie jest narażona na „polityczny out – jak to określa premier – i na samotność”.
Ten koncept Tuska wart jest bliższego przyjrzenia się, z racji pomieszania dwóch przesłanek, kształtujących dziś politykę rządu, z których jedna jest ewidentnie prawdziwa, ale druga – równie ewidentnie fałszywa. Przekonanie, że to – cząstkowa choćby – zdolność oddziaływania przez Polskę na postawę całego Zachodu wobec Rosji, istotnie wzmacnia polski wpływ na bieg zdarzeń – jest przesłanką bezapelacyjnie prawdziwą.
Tu trzeba tylko koniecznie dodać, że owym najważniejszym narzędziem polskiego wpływu jest bliska więź z Berlinem i zdolność oddziaływania na niemiecką politykę wschodnią.
To bowiem, że Waszyngton będzie brać w swoich kalkulacjach polskie (bądź w ogóle czyjekolwiek) racje, jest niemal całkowitą iluzją. A z kolei tradycyjna polityka europejskich krajów romańskich (Francji, Włoch i Hiszpanii) wobec Rosji jest tak odległa od polskiej, tak bezkrytycznie filomoskiewska i tak otwarcie niechętna niepodległej Ukrainie, że nasza zdolność oddziaływania na te stolice jest i pozostanie znikoma.
W obecnym kryzysie Tusk potrafił zdobyć wpływ na stanowisko Berlina. I to głównie dlatego Polska odegrała w ostatnich tygodniach realną, a nie malowaną rolę w światowej polityce.
Błędem Tuska jest natomiast przekonanie, że tę polską pozycję wykuł swoją niegdysiejszą ustępliwością względem Kremla. W tej mierze polityką rządzi bowiem całkiem odmienna reguła. Ilekroć Zachód z zachwytem rzuca się władcom Rosji w objęcia, to nieuchronnie – w Waszyngtonie, Berlinie i Brukseli – Polska znika z politycznej mapy, a jej interesy schodzą na bardzo daleki plan.
I odwrotnie: kiedy na powrót Zachód zaczyna bać się Kremla, Polska znów okazuje się krajem, który przecież świetnie rozumie Wschód, a jego poglądy i interesy warte są wzięcia pod uwagę. Tak właśnie zdarzyło się teraz, kiedy na serio Europa i Ameryka przestraszyły się Putina.
Jaki z tej wypróbowanej reguły płynie wniosek? Ano taki, że polskie umizgi do Kremla są zawsze polityką godną pożałowania. Nie przynoszą bowiem efektów na Wschodzie. A Zachód skłaniają jedynie do tego, aby to właśnie Moskwę traktować jako partnera, a na Warszawę znowu lekceważąco machnąć ręką.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?