Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Urodzony nonkonformista. Muzyk, który nie chciał chodzić na skróty

Paweł Gzyl
Mówi, że dobrowolnie skazał się na funkcjonowanie w pewnej niszy  kulturowej
Mówi, że dobrowolnie skazał się na funkcjonowanie w pewnej niszy kulturowej fot. archiwum wydawnictwa
– Ktoś mógłby powiedzieć, że z moim dorobkiem artystycznym powinienem mieć willę z basenem i wspaniałe auto. Ale nie mam – mówi Tomasz Lipiński, który mając sześćdziesiątkę na karku otwiera nowy rozdział w swej karierze. Właśnie wydał autorską płytę „To, co najważniejsze” .

Kiedy w 1979 roku grupa Tilt po raz pierwszy przyjechała do Krakowa, jej wizyta zakończyła się skandalem. Jak przystało na punkową kapelę, muzykom towarzyszyła warszawska „załoga” dziwacznie wystrojonych młodzieńców. Kiedy wszyscy zameldowali się w klubie Pod Jaszczurami, jeden z nich, chcąc sprowokować przechadzających się w niedzielne popołudnie po Rynku Głównym, oddał mocz na wielką witrynę lokalu.

Właściciele od razu wyrzucili zespół z jego fanami – i tylko dzięki życzliwości krakowskich plastyków, koncert odbył się w ich klubie – Pod Ręką. Punkowy wirus został jednak pod Wawelem zaszczepiony – a winnym tego był lider Tiltu, wokalista i gitarzysta Tomek Lipiński.

– W latach 70. punk nie był stylem muzycznym, tylko pewną postawą artystyczną, stanowiącą zaprzeczenie oficjalnej, optymistycznej, „cukierkowatej” kultury. Wyrażał to ubiór – ja nosiłem się elegancko, ale z pewną nonszalancją. Miałem pomarańczowy kombinezon od mechaników z Pekaesu, zarzucałem na to starą marynarkę, a włosy farbowałem na czerwono. Punk był wtedy sposobem manifestacji własnej, indywidualnej postawy wobec świata. W tym sensie Tilt był punkową kapelą – wyjaśnia.

Do czasu. Bo kiedy Tomkowi znudziła się ta estetyka, a zespół zaczął grać takie przeboje jak „Mówię ci że” czy „Jeszcze będzie przepięknie”, punkowi ortodoksi przeklęli dawnego idola. I przylepili mu na zawsze piętno „zdrajcy”.

Dla wielu nadal był jednak muzycznym guru. Choćby dla Darka Malejonka, wokalisty grupy Maleo Reggae Rockers: – Pokazał, że nawet w Peerelu można zrobić coś własnego i ciekawego. Gdy zaproponował mi granie, natychmiast się zgodziłem. Pojechaliśmy w trasę po dzisiejszej Ukrainie. To był istny cyrk: nasi techniczni od razu sprzedali cały sprzęt i kupili ruskie telewizory. Zagraliśmy tylko jeden koncert, a potem jeździliśmy od miasta do miasta ze studentami, którzy ten wyjazd zorganizowali, aby zobaczyć na własne oczy, jak upada sowieckie imperium.

Bez układów z komuną
Tomek zawsze był outsiderem. Indywidualistą. Z pasją słuchał radiowych audycji, wertował książki dla dorosłych i robił wycinanki z gazet. Rękami i nogami bronił się przed przedszkolem. Nie miał ochoty nawiązywać kontaktów z rówieśnikami.

Przez pierwsze dziewięć lat swego życia nie znał swego ojca – Eryka Lipińskiego, cenionego satyryka, założyciela słynnego pisma „Szpilki”. Był jego nieślubnym synem. Ich stosunki do końca pozostały chłodne. Być może dlatego, że młody chłopak już jako nastolatek ustawił się w kontrze do reprezentowanego przez ojca i jego kolegów (bliskim kolegą Lipińskiego seniora był choćby premier Rakowski) środowiska? – Należałem do pierwszego pokolenia w Peerelu, które nie miało już złudzeń, co do tego, w jakiej rzeczywistości żyje. Kontakty z systemem ograniczałem do minimum – tłumaczy.

Sposobem na wyrażenie buntu była dla niego muzyka. Nic więc dziwnego, że najpierw zafascynowały go idee hipisowskiej kontrkultury, a potem punkowa rebelia. To na jej fali założył zespół Tilt, a potem z kolegą z grupy Kryzys, Robertem Brylewskim formację Brygada Kryzys, która w porywający sposób połączyła punkową ekspresję z mistycznym przesłaniem jamajskiego reggae, idealnie wpasowując się w mroczny czas stanu wojennego.

– Wszystko to działo się w czasach, kiedy dokonujący się na naszych oczach postępujący rozkład kierował myśli w całkiem naturalny sposób ku bardziej trwałym wartościom wyniesionym z Biblii. Większość społeczeństwa uciekała pod skrzydła Kościoła, a wśród moich przyjaciół Kościół nie cieszył się szczególnym zaufaniem. Myślę, że widzieliśmy siebie raczej jako „soul warriors”, duchowych wojowników, walczących o wolność zewnętrzną i wewnętrzną – wyjaśnia.

Brygada Kryzys szła jak burza. Zespół wyjechał na koncerty w Belgradzie, nagrał tam materiał na płytę, dostał zaproszenie do Holandii. Wszystkie plany przekreśliło brutalnie wprowadzenie stanu wojennego.

Ponieważ muzycy odmówili zagrania na pokazowym koncercie w dniu 13 lutego 1982 roku, mającym odciągnąć młodzież od demonstracji, dostali oficjalny zakaz występów. To był koniec wspaniale zapowiadającej się kariery.

– Tomek był nonkonformistą. Nie chciał wchodzić w komunistyczny biznes po stanie wojennym. Warszawska Estrada proponowała mu występy pod skróconą nazwą Brygada K, bo przecież nie można było wtedy mówić oficjalnie o jakimkolwiek kryzysie – wspomina Paweł „Kelner” Rozwadowski, wokalista grupy Deuter. – Tomek uznał, że to byłoby już przegięcie. Dlatego nie zgodził się. Inne zespoły nie miały takich problemów i szybko zrobiły kariery.

Wiarygodność zamiast kasy
Chociaż muzyk reaktywował potem Tilt i nagrał kilka przebojów, nigdy nie miał już w sobie tej niesamowitej energii, jak za czasów Brygady Kryzys. Mogłoby się wydawać, że upadek Peerelu doda mu wiary w siebie. Niestety – stało się dokładnie na odwrót. Tomek próbował odnaleźć się w nowej rzeczywistości – ale jako odwieczny kontestator nie potrafił przystosować się do reguł dzikiego kapitalizmu. Przypłacił to załamaniem kariery, rozpadem rodziny i głęboką depresją.

– Ktoś mógłby powiedzieć, że z moim dorobkiem artystycznym powinienem mieć willę z basenem i wspaniałe auto. Tymczasem sytuacja jest dokładnie odwrotna – był taki czas, że musiałem sprzedać samochód, by rozwiązać problemy finansowe. Taką cenę płaci się za wolność i brak regularnych dochodów. Chcąc zachować wiarygodność i autentyczność, dobrowolnie skazuję się na funkcjonowanie w pewnej niszy kulturowej – podkreśla.

Na początku minionej dekady spędził kilka lat w Krakowie. Działał tutaj z podwawelskimi muzykami, tworząc ostatnią wersję Tiltu. Wydał świetną płytę – „Emocjonalny terror” – jednak nie udało się jej wypromować.

Franz Dreadhunter, gitarzysta Pudelsów podkreśla, że Tomek jest wyjątkowo uczciwym człowiekiem, który nigdy nie ściemnia, zawsze dotrzymuje słowa. – Stworzyliśmy kilka świetnych piosenek. Niestety – to człowiek mocno depresyjny. Bywało trudno. Momentami miał takie ataki, że nie mógł normalnie funkcjonować. Przychodziłem do niego – a on nie potrafił wstać, czołgał się, żeby dotrzeć z pokoju do kuchni. Nie miałem jednak wtedy takiej wiedzy o depresji jak teraz – dlatego nie byłem mu stanie pomóc. Gdyby nie to, może poszłoby nam lepiej?

***

Dzisiaj Tomek radzi sobie lepiej z nawrotami złego stanu psychicznego.

Dlatego zdecydował się otworzyć nowy rozdział w karierze – już pod własnym imieniem i nazwiskiem. Pomaga mu w tym druga żona, Asia, która dba o niego nie tylko prywatnie, ale również zawodowo. Może uda mu się więc wreszcie stanąć na nogi?

W księgarniach pojawił się wywiad rzeka z Tomkiem Lipińskim pt. „Dziwny, dziwny, dziwny”.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski