Bez narkozy
Wielka woda zabiera dorobek życia w ciągu kilkunastu minut, pogrążając w rozpaczy setki ludzi. Tygodniami, miesiącami trwają rozmowy z tymi, którzy mogliby powstrzymać żywioł. Tacy ludzie istnieją, mają konkretne nazwiska, konkretne adresy. Ludzie ci mogą śmiało powiedzieć, że uśmiechnął się do nich los. Nagle okazało się, że są posiadaczami cennego skrawka ziemi. Do tej pory była to łąka albo zwykłe pastwisko, czy żyzne poletko. Niewiele ziemi, niewielkie plony, niewielkie zysk. Od pewnego czasu kilka arów pozostaje w centrum uwagi. Ktoś chce ją kupić, tworzyć zbiornik albo wał przeciwpowodziowy. Większość akceptuje propozycję, podając rozsądną, czasem nawet symboliczną cenę. Garstka poczuła się panami sytuacji. Im większe zniszczenia powodziowe, tym - według nich - większa szansa na zbicie kapitału. A jakże - kapitału. Dyktują ceny. Wartość łąki porównują z wartością parceli w centrum wielkiego miasta, ktoś zażądał 7 tys. za ar tej ziemi, droczą się, wyznaczają terminy rozmów z urzędnikami. Mają czas i święte prawo do namyślania się. I jeszcze jedno - na ich własny nos, podczas tej powodzi, nie spadła nawet kropla wody.
FLESZ: Elektryczne samoloty nadlatują.