18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Voodoo i suita Bacha

Redakcja
Gdy tylko któryś z krakowian brał instrument i próbował jego dźwięk, natychmiast dołączali z innymi instrumentami autochtoni, tworząc rytmiczny jam session Fot. Andrzej Czop
Gdy tylko któryś z krakowian brał instrument i próbował jego dźwięk, natychmiast dołączali z innymi instrumentami autochtoni, tworząc rytmiczny jam session Fot. Andrzej Czop
Walizki mieli już spakowane, zasiedli do kolacji, gdy nagle dowiedzieli się, że z powodu wichur w Europie i strajku kontrolerów ruchu w Paryżu ich lot został odwołany.

Gdy tylko któryś z krakowian brał instrument i próbował jego dźwięk, natychmiast dołączali z innymi instrumentami autochtoni, tworząc rytmiczny jam session Fot. Andrzej Czop

Benin i Jamajka

Kiedy następny? Może w czwartek, może w niedzielę, może za tydzień... Pomogła awantura, jaką następnego dnia urządził w Air France dyrektor festiwalu Pascal Defrance; znalazły się dla nich miejsca w maszynie lecącej za dwa dni z sąsiedniego Togo. Doszło więc szybkie wyrabianie wizy, a wcześniej zdjęcia do niej, robione na ulicy u miejscowego fotografa w temperaturze 50 stopni, no i uciążliwe kontrole na przekraczanej pieszo granicy; instrumenty i bagaże, także grupy francuskich turystów, jechały w dwóch busach...

Tę granicę długo będą pamiętać; po obu stronach taki sam pejzaż, tacy sami ludzie, podobnie zdezelowane samochody i jeden wielki targ, z mnóstwem handlujących czym się da. Już byli w Togo, gdy dowiedzieli się, że niedaleko jakiś tir przewrócił się na busa. Ich busa?! Biegli nie zważając na upał... Szczęśliwie to nie ich dopadło...

Po życzliwym Beninie na lotnisku w Togo poczuli się mniej komfortowo. - Z postawy obsługi przebijało roszczenie: Jesteś biały, daj mi gifta, on się mnie należy, bo cię kontroluję - mówi Piotr Skupniewicz. A Jacek Hołubowski dodaje: - Po pogodnych i otwartych Benińczykach, którzy na pozdrowienie odpowiadali uśmiechem, po ośmiu dniach w kraju, w którym nie spotkaliśmy się z ani jednym nieprzychylnym gestem, tu poczuliśmy się wręcz źle.

Max Klezmer Band zaprosił do Beninu Pascal Defrance, menedżer z Francji, w której krakowski zespół często gra. Zafascynowany Beninem, mający stamtąd zięcia, zorganizował w położonej blisko granicy nigeryjskiej wiosce Adjarra Festival International des Musiques du Monde & des Cultures Vivantes. Dominowali artyści z Afryki, były grupy z Belgii, Francji, wiolonczelista z Chin Xuewen Gao i krakowianie.

Czuli, że są tam trochę jak goście z kosmosu; w tej wiosce większość dzieci pierwszy raz widziała białego człowieka, dotykały więc z zaciekawieniem ich skóry, zadziwione patrzyły na ogoloną głowę lidera zespołu Maxa Kowalskiego.

Mieszkali natomiast w Kotonu, największym mieście Beninu, oddalonym o 85 km, gdzie mieli pokoje w klimatyzowanym hotelu, z basenem i restauracją. A sto metrów dalej - bulwar Jana Pawła II. W Kotonu spotykali też zbliżone do europejskich sklepy, w wiosce bowiem życie, i także handel, toczy się głównie na ulicach. Najbardziej szokuje, i przestrasza, benzyna wystawiana w plastikowym naczyniu lub butelkach; dwie wystarczą, by napełnić bak skutera lub motocykla, bo to są podstawowe środki lokomocji.

Stąd i duża wartość butelki, nawet pustej; można w niej przechowywać i sypkie materiały, i paliwo, i oczywiście wodę, zwłaszcza jeśli pochodzi ze sklepu, a nie którejś z miejskiej studni. Taka butelka wody dla turysty kosztuje na ulicy 500 franków.

Przybysza z Europy szokuje tu wszystko, na przykład targ rybny; podpływa dłubanka, atakowana przez ludzi, którzy wybierają ryby i od razu je na tym upale obierają... - Masakra, pełen XVIII wiek - mówi Max Kowalski.
Na zdjęciach Andrzeja Czopa, akustyka zespołu, który zrobił ich z półtora tysiąca, widać też uliczne sklepy, w których towar co bardziej cenny, na przykład schłodzone piwo, jest zamykany na kłódkę... Podobnie jak drzwi do zdezelowanych, przeżartych rdzą i poobijanych ciężarówek. Widać też ulice pełne śmieci, głównie worków foliowych, które zawędrowały wraz z cywilizacją i do Afryki. Jak i wiele wyrobów z Chin, które również zalewają tamtejszy rynek.

Niezmienne jest natomiast widmo chorób - malarii, na którą nie ma szczepionki, żółtej febry, tu szczepienia dla turystów są obowiązkowe, tyfusu. Bali się? Jedni trochę, inni wcale, wierząc i w leki, i w whisky. I w szczęście.

- Zjedliśmy, oczywiście ręką, nawet posiłek w tradycyjnej chacie murzyńskiej, jak się jest w takim miejscu, to chce się poznać jego specyfikę, zatem i kuchnię. Był to maniok z wieprzowiną, makabrycznie ostro przyrządzoną, jak na kraj o takich temperaturach przystało - mówi Andrzej Czop, który swym aparatem fotograficznym robił w wiosce furorę; ledwo pstryknął i już można było zdjęcie zobaczyć...

"Czoper", jak mówią o nim koledzy, ogromnie dumny jest z udokumentowania obrzędu woodoo. Było to zaraz następnego dnia po ich przylocie, część kolegów została w hotelu, oni we trójkę udali się do świętego lasu.

- Ów święty las to raptem kilkanaście tysiącletnich potężnych baobabów, w tym dwa szczególnie czczone, ogrodzone, normalnie nikt poza kapłanami nie może tam wejść, a teraz dodatkowo byliśmy świadkami ceremonii złożenia daniny jednemu z drzew w postaci kurczaka, jakiegoś alkoholu i fetyszy, a towarzyszyły temu śpiewy i granie na fletach imitujących wiatr, by duchy, które tam mieszkają, pozwoliły ludziom wejść i wysłuchać koncertu... I czuło się, że nie jest to voodoo dla turystów, a autentyczne, z drastycznym zabiciem kurczaka, któremu najpierw łamano skrzydła - opowiada Max Kowalski.

I tak las stał się na dwa dni miejscem koncertów.

To w tym świętym lesie narastający z każdą minutą tłum miejscowej ludności słuchał Chińczyka grającego suitę wiolonczelową Bacha. - Zszokowani patrzyliśmy, jak słuchacze na żywo komentowali muzykę, jak śmiechem i okrzykami reagowali na ostinatowe fragmenty, widać było, że w muzyce oczekują głównie rytmu, że to on jest dla nich jej sensem, a zarazem, że muzyka to element ich życia - mówi Jacek Hołubowski.

Parę dni później poszli tam w trójkę ponownie, gdyż perkusista Adam Leśniak chciał mieć nagranie dźwięku, jaki wydaje baobab, gdy się w niego uderzy pięścią; być może zostanie wykorzystane na nowej płycie zespołu. - Po trudnych negocjacjach zostaliśmy wpuszczeni, ale za nagrania dźwięków drzewa musieliśmy już zapłacić. Ja dałem tysiąc franków, to jest ok. 6 złotych, a Andrzej 2 zł 50 groszy... Wystarczyło, byśmy mogli bezpiecznie wyjść... Bo jednak czuliśmy, że tubylcy mogli odebrać nasze zachowanie jako bezczeszczenie świętego miejsca - wspomina Max Kowalski.
Oczywiście, przywieźli też mnóstwo afrykańskich instrumentów: grzechotki, bębenki i djamby, takie miejscowe tam-tamy, obciągnięte kozią skórą... Jak ich zapewniano, w tej wiosce powstają najlepsze w Beninie. Ich zakupy, oczywiście na ulicy, przemieniały się od razu w swoisty koncert. Gdy tylko któryś z krakowian brał instrument i próbował jego dźwięk, natychmiast dołączali z innymi instrumentami autochtoni tworząc rytmiczny jam session.

- Z Afryki, z jej rytmu można czerpać całymi garściami - mówi Hołubowski.

Oczywiście, dał krakowski sekstet i swój koncert dla ponad tysiąca osób w głównym miejscu festiwalu, czyli na stadionie miejscowej szkoły, tworzonej przez kilka baraków bez okien.

- To było fascynujące; ci ludzie zupełnie inaczej reagują na muzykę - dorzuca Piotr Skupniewicz.

Wystąpili też w lokalnej telewizji; Pascal Defrance prezentował festiwal, a oni zagrali kilka utworów. - Dziwne to było studio: dwie kamery, osiem lamp, raptem trzy mikrofony, jeden miała spikerka, drugi Pascal i nam pozostał jeden. I agregaty prądotwórcze. Max, nie mając możliwości podpięcia basu elektrycznego, grał na shakerze - wspomina "Czoper".

Wyjeżdżali z Beninu przeświadczeni, że pod względem egzotyki kraj ten przebił wszystko.

- Była to zarazem najgłębsza podróż w siebie, we własne człowieczeństwo, jak i do źródeł muzyki... Bo dla tych ludzi życie, religia, sztuka i muzyka to organiczna jedność... - zamyśla się Jacek Hołubowski.

Opuszczając Afrykę, mogli konfrontować swe przeżycia z odwiedzaną miesiąc wcześniej Jamajką. Grali tam dla bardzo bogatych Amerykanów, ale i dla biednej miejscowej ludności korzystającej z polskiej misji.

Na Jamajkę, rzadko odwiedzaną przez zespoły z Polski, polecieli po raz pierwszy w czerwcu 2009 roku, zaproszeni na 19th Annual Jamaica Ocho Rios International Jazz Festival. W styczniu grali w ramach Jamaica Jazz & Blues Festival, obok takich gwiazd, jak Babyface, Erykah Badu czy Billy Ocean. W sumie dali trzy koncerty, w tym na potężnej scenie stadionu na 25 tys. osób w Montego Bay, ale największe emocje wywołał w nich nieplanowany występ w polskiej misji w Maggotti.

Zobaczyli kościół, wytwórnię kiełbasy, szkołę, bibliotekę, szpital, ale kilkanaście lat temu, gdy dotarł tam ksiądz Marek Binkowski, musiał z drugim duchownym zamieszkać w stajni z kozami, a ludność wcale nie patrzyła na nich przychylnie.

- Ci ludzie są szczęściarzami, że ta misja tam działa. Dzięki plantacji papryki są środki na naukę dzieci, które mają też zajęcia w świetlicy z komputerami, no i funkcjonuje szpital, którym opiekują się trzy siostry sercanki, w tym dwie z Krakowa i jedna Amerykanka. On jest bodaj dla tych ludzi najważniejszy - ocenia Piotr Skupniewicz.

Podjechali po południu pod szpital, witani euforycznie przez polskie siostry. Jakiś miejscowy gitarzysta już grał na ich cześć... Odczuwało się niezwykłą radość, że "przyjechał koncert". - W wielkiej ciszy zagraliśmy czując, że ludzie chłonęli każdy dźwięk. Potem się dowiedzieliśmy, że część osób czekała na nasz występ od szóstej rano. W sumie mieliśmy ok. stu słuchaczy... To emocjonalnie było największe przeżycie, które chwytało za serce, gardło, oczy... - wspomina Jacek Hołubowski.
Tego dnia odwiedzała akurat szpital konsul honorowy Irena Cousins, która obwoziła ambasadora Polski w Wenezueli, Krzysztofa Jacka Hinza, będącego, jak podkreślała, ogromnym darczyńcą polskiej misji. Przyjmują w tej klinice ok. 90 pacjentów dziennie, od poniedziałku do czwartku; piątki i soboty to dni na wizyty domowe, czyli wyprawy w głąb buszu.

Bo Jamajka to dwa odległe światy - rajskich plaż dla bogatych turystów i krańcowej nędzy w górach, gdzie po 12-15 osób egzystuje w jakichś chatkach z falistej blachy i tego, co się znajdzie w lesie.

Krakowscy muzycy zasobną Jamajkę poznali, dając koncerty w kasynie i hotelowym klubie, które poprzedzały ten najważniejszy - na stadionie.

Zapadła też w pamięć muzyków Max Klezmer Band ubiegłoroczna wyprawa do Kingston, którego synagoga była jednym z miejsc festiwalowych. Mogliż w niej, oni - klezmerski zespół, nie zagrać? Wybrali się zatem w podróż przez góry jakimś minibusem bez przyciemnionych szyb, co miało potem kluczowe znaczenie. Taksówkarz dobrze nie znał Kingston, zatem trochę błądzili, aż wjechali do jakiejś dzielnicy, widząc przez okna slumsy, popalone samochody i grupy snujących się mężczyzn, którzy na tych białych z samochodu patrzyli nieszczególnie przyjaźnie. - Gdy zatrzymywaliśmy się na światłach, czuliśmy się bardzo nieswojo, a okrzyki "białasy" brzmiały wręcz groźnie... Za to koncert w synagodze okazał się metafizyczną bajką... Zaczęliśmy grę w absolutnej ciszy, a kończyliśmy w aurze jakiegoś porywu ducha - okrzyków, klaskania, pląsów, jakby nastąpiło zespolenie muzyki gospels i chasydzkiego tańca... - przywołuje tamten koncert Jacek Hołubowski.

Max Kowalski ma nadzieję, że na Jamajkę jeszcze wrócą; może nawet za sprawą pani konsul Ireny Cousins, bo przecież taki ich przyjazd, jak żartują, zwiększa populację Polaków na tej wyspie o jedną trzecią.

Wacław Krupiński

Zespół Max Klezmer Band

Działa od 1998 roku. I podobnie, jak inne zespoły, wyszedł od tradycyjnej muzyki żydowskiej, by obecnie grać melanż muzyki klezmerskiej, bałkańskiej, hinduskiej oraz jazzu. Na płycie "Tsunami" z 2007 r. jeszcze są tematy tradycyjne, na tej, która ma się ukazać we wrześniu, będą już wyłącznie kompozycje członków zespołu. Od czerwca 2008 jest to sekstet z grającym na kontrabasie liderem, z klarnecistą Piotrem Skupniewiczem, który doszedł tuż po zawiązaniu grupy, z akordeonistą Jackiem Hołubowskim, który nastał w 2003 roku. I oni, i Bogusław Zięba (akordeon, instrumenty klawiszowe), i Adam Leśniak są absolwentami krakowskiej Akademii Muzycznej. Z kolei skrzypek Michael Jones studiował w Anglii w Guildhall School of Music w klasie Krzysztofa Śmietany.

Coraz aktywniejsi, w roku minionym dali ok. 100 koncertów, zamierzają coraz mocniej zaznaczać swą obecność na rynku. I choć są muzykami udzielającymi się i w innych składach, a także m.in. w Teatrze Witkacego w Zakopanem, pragną, by marka Max Klezmer Band znaczyła coraz więcej, także na rozmaitych festiwalach czy to jazzu, czy world music, czy muzyki klezmerskiej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski