Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W Grecji traci się ochotę do gry

Justyna Krupa
Armiche Ortega zadebiutował w Cracovii w meczu z Piastem
Armiche Ortega zadebiutował w Cracovii w meczu z Piastem Wojciech Matusik
Rozmowa. - Kibice rzucali na boisko butelki, monety - opowiada Armiche Ortega, nowy zawodnik Cracovii

Jakie wrażenia po debiucie w Cracovii? Mecz z Piastem zaczął Pan nieźle, ale dość szybko, bo w 53 minucie, został zmieniony.

Muszę przyznać, że w Polsce mecze grane są w szybszym tempie, niż w Grecji. Na początku dobrze się odnajdywałem na boisku, ale później minuty mijały i było trudniej. Trzeba pamiętać, że nie byłem w rytmie meczowym, bo od kilku tygodni nie grałem żadnego spotkania o punkty. Myślę jednak, że po trochu, z każdym meczem, będę odzyskiwać formę fizyczną.

Zaraz po przyjściu do Cracovii oświadczył Pan, że polska ekstraklasa jest lepsza od greckiej. Jeszcze niedawno takie stwierdzenie byłoby nie do pomyślenia.

Jestem tu dopiero od 10 dni, ale już się zorientowałem, że kluby w Polsce są bardziej profesjonalne, niż w Grecji. A na pewno lepiej traktuje się tu zawodników. Stadiony, infrastruktura też są lepsze. Grecja jeszcze - można rzec - "jedzie na opinii", bo do niedawna tamtejsze kluby sporo znaczyły w europejskich rozgrywkach. Takie zespoły, jak Olympiakos, Panathinaikos, czy AEK Ateny miały swoją renomę. Ale obecnie, zwłaszcza w mniejszych klubach, brakuje profesjonalizmu. To nie jest poziom Primera Division, tylko trzeciej ligi. Nie traktuje się tam piłkarzy w odpowiedni sposób.

Mówił Pan, że to nie zawieszenie ligi w Grecji popchnęło Pana do przenosin do Cracovii. Ale zawodnikom tamtejszej ekstraklasy chyba trudno jest skoncentrować się na swoich obowiązkach w warunkach chaosu, jaki tam panuje?

Oczywiście. W kółko problemem są sprawy finansowe. Na domiar złego, ludzie tam nie traktują piłkarzy jak sportowców, tylko jak pracowników, najemników. Jak grasz dobrze, to ci płacą. A jak nie grasz zadowalająco - to nie płacą. Inny przykład: mój kolega był kontuzjowany, więc przestali mu wypłacać pensję. To wszystko zostaje w głowie zawodnika, nie pozwala mu wykonywać swoich zadań na sto procent.

Zdarza się, że kibice zabierają się do atakowania piłkarzy, jak ostatnio w meczu AEK Ateny - Olympiakos Pireus. Czuł Pan czasami, że robi się naprawdę niebezpiecznie?

Osobiście nie czułem bezpośredniego zagrożenia. Głównie dlatego, że mój były zespół - Levadiakos - nie grał w żadnym wielkim mieście, więc nie mieliśmy też tak wielu zorganizowanych kibiców. Ale gdy grałem wyjazdowe mecze, czułem, że nie jest bezpiecznie. Wszędzie były setki funkcjonariuszy policji. Normą tam jest, że kibice rzucają na boisko różne przedmioty, butelki, monety, itd. Do większych zadym i incydentów dochodzi wtedy, gdy grają ze sobą większe kluby, takie jak Olympiakos i Panathinaikos.

Jednocześnie frekwencja na greckich stadionach jest ostatnio dramatycznie niska.

Nie ma co ukrywać, futbol w Grecji ma się coraz gorzej. Problemy z frekwencją wynikają też z tego, że ludzie po prostu nie mają pieniędzy na bilet. Cały kraj jest coraz bardziej pogrążony w kryzysie. W przeciwieństwie do Polski, gdzie widoczny jest postęp i kraj się rozwija. Tam ludzie nie mają pracy, żebrzą na ulicach. Mam nadzieję, że uda im się dojść jakoś do równowagi, bo przecież jednocześnie Grecja potrafi być piękna.

Co więc, Pana zdaniem, jest największym problemem greckiej piłki?

Wszystko naraz. Działacze, kibice, problemy finansowe… Działacze zarządzają klubami w specyficzny sposób, grożąc piłkarzom w stylu: "jak nie zagrasz dobrze albo jak nie wygramy, to nie zobaczysz wypłaty". Myślą, że taki zawodnik będzie potem grał lepiej? Nie, odwrotnie, będzie grał gorzej. W tym sezonie ligę zawieszono już ze trzy razy. Nie bardzo przekonuje mnie taki sposób rozwiązywania problemów.

Od tego, że liga przestanie grać, sytuacja się nie poprawi. Nie mam pojęcia, co ci ludzie sobie myślą. Są 20 lat za resztą świata. I to zarówno kibice, jak i działacze. Co do kibiców, to rozumiem, że można być sfrustrowanym, że twoja drużyna przegrywa, ale nie tak, by wbiegać na boisko! Albo kopać i bić piłkarzy. Tak nie można! To wszystko w konsekwencji odbiera piłkarzom ochotę, by tam grać i człowiek chce się przenieść do innej ligi.

Zanim trafił Pan do Grecji, próbował Pan swoich sił w rezerwach Valencii. Zaprzyjaźnił się Pan z którymś z ówczesnych graczy pierwszej drużyny?

Wiele razy miałem okazję trenować z pierwszą drużyną i miałem okazję poznać tych chłopaków. Kumplowałem się z Jonathanem Vierą, który tak jak ja pochodził z Gran Canarii. Dobrze dogadywałem się też z Meksykaniem Jose Andresem Guardado. Próbowałem jak najwięcej się od nich nauczyć.

A miał Pan okazję rozmawiać z takimi szkoleniowcami, jak Unai Emery lub Mauricio Pellegrino? Prowadzili pierwszą drużynę Valencii w tamtym okresie.
W pierwszym roku mojego pobytu w Valencii trenerem był Emery. Niestety, tak się pechowo złożyło, że przez pół roku nie grałem, bo leczyłem kontuzję kolana. Natomiast w kolejnym sezonie szkoleniowcem był już Pellegrino, który naprawdę we mnie wierzył. Rozmawiał ze mną i chciał, bym spróbował zagrać w meczu pierwszej drużyny. Mój pech polegał jednak na tym, że Valencia była wówczas w kryzysie, więc Pellegrino został zwolniony, zanim dał mi zadebiutować. Kolejny trener, Ernesto Valverde, już nie chciał mi zaufać.

Dlaczego tak niewielu piłkarzy z tamtej drużyny rezerw Valencii zrobiło naprawdę wielką karierę? Jedynym z pańskich byłych kolegów, który naprawdę się wybił, był Juan Bernat, teraz obrońca Bayernu Monachium.

Przede wszystkim trzeba mieć dużo szczęścia. Ale nie narzekam, każdy ma swoją drogę w życiu. Wiele rzeczy składa się na to, że jednym się udaje, innym nie. W Hiszpanii gra wielu świetnych piłkarzy. Poza tym kluby sprowadzają za ciężkie pieniądze graczy z innych lig. Trudno przekonać kogoś, by usunął ze składu zawodnika, który zarabia grube miliony, po to, by włączyć do kadry wychowanka czy gracza rezerw. Nazwisko jednak więcej znaczy. Dopiero od niedawna hiszpańskie kluby są zmuszone do stawiania na młodych, z powodu kryzysu finansowego.

Pochodzi Pan nie z kontynentalnej Hiszpanii, a z Wysp Kanaryjskich. Polacy kojarzą to miejsce głównie z wakacyjną turystyką.

Gran Canaria to nie tylko raj turystyczny, mieszkańcy żyją swoim życiem. Ludzie tam czują się Hiszpanami, ale życie płynie nieco wolniej, niż na kontynencie.

Podobno macie tam też bardzo ciekawe, lokalne dyscypliny sportu…

Najpopularniejszą z nich jest tzw. lucha canaria, czyli lokalna odmiana zapasów. Na mojej wyspie ten sport jest bardzo popularny. Ja tego nie praktykowałem nigdy, bo do tego trzeba być wielkim i zwalistym (śmiech). Ale można powiedzieć, że byłem kibicem. Na Kanarach każda wyspa ma osobne drużyny zawodników lucha canaria, działa regularna liga. Kiedy sytuacja ekonomiczna była nieco lepsza, ci zawodnicy byli bardzo dobrze opłacani. Teraz płacą im trochę mniej, ale nadal cieszą się dużą sławą, są rozpoznawani na ulicach. Uprawia się ten sport na swego rodzaju stadionach, z okrągłymi arenami wyściełanymi piaskiem.

Pańska narzeczona też pochodzi z Wysp Kanaryjskich...

Właściwie jesteśmy już prawie jak małżeństwo, bo nasz związek trwa 9 lat. Ona zawsze jest przy mnie, niezależnie od tego, w jakim miejscu na świecie się znajdę. Do Krakowa też oczywiście ze mną przyjechała.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski