Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W iście szaleńczym tempie

Redakcja
- Ma Pan teraz swoje prawdziwe "pięć minut". Sukcesy, sukcesy i jeszcze raz sukcesy.

Z PIOTREM GĄSOWSKIM rozmawia Łukasz Maciejewski

- Bez przesady. To jest bardzo dziwny zawód, nieobliczalny. Pewnie wszyscy to panu opowiadają, nie będę więc oryginalny, za co z góry przepraszam. Po bardzo udanym przedsięwzięciu zazwyczaj przychodzą lata zastoju, po czym cały cykl zwykle się powtarza. Ja też już to przerabiałem, toteż nie zachłystuję się specjalnie faktem, że wystąpiłem w pięciu czy sześciu filmach pod rząd. To przypadek, nic więcej. Proszę mi wierzyć.
- Wierzę, wierzę, ale Polska nie jest jakąś specjalną filmową potęgą, a sam Pan powiedział, że zagrał aż w sześciu nowych tytułach. To nie mógł być, moim zdaniem, czysty przypadek. Koledzy pewnie trochę zazdroszczą?
- Eee tam, nie wiem. Zawsze będziemy zazdrościć, że ktoś ma ładniejsze zęby, lepiej od nas zarabia, ma lepszy samochód, ciekawsze role itd. To, co robię, traktuję bardzo poważnie, niezależnie czy mówimy o kabarecie, filmie czy scenie teatralnej. A taki stosunek do zawodu nie pozwala na "odfajkowywanie" kolejnych ról. Z tej perspektywy naprawdę nie za bardzo jest czego zazdrościć, bo to zwyczajna, ciężka harówka. Dająca satysfakcję - to prawda, ale jednak harówka.
- Harówka, a nie przyjemność?
- Przyjemność także - gdybym nie kochał tego, co robię, nie mógłbym w ogóle być aktorem. To oczywiste. Dlatego nie narzekam, że pracuję dużo. Nie robiąc nic, byłoby mi na pewno dużo ciężej. Boję się tylko używać wielkich słów. Będzie, co ma być.
- Ano właśnie - bez wielkich słów. Ma Pan bardzo charakterystyczne vis comica i zdecydowanie komediowe emploi, a w związku z tym "wielkich słów" w Pana wykonaniu na ekranie rzeczywiście jak dotąd nie słyszeliśmy. Żałuje Pan?
- Odpowiem przewrotnie - jeszcze nie słyszeliśmy. Każdy aktor tęskni do zadań, z którymi nigdy się nie zetknął, a które - w jego opinii - wykonałby fantastycznie. Nie jestem więc wyjątkiem. Pamiętam, że kiedyś oglądałem w teatrze panią Irenę Kwiatkowską, wspaniałą, wielką artystkę, nie bez powodu uważaną za heroinę lżejszej Muzy, w odmiennej dla siebie roli baronowej Zasławskiej. I wie pan co? Popłakałem się, bo grała tak pięknie, czyściutko, szlachetnie. O czymś to jednak świadczy! Mnie w ogóle wydaje się, że tzw. aktor komediowy może równie dobrze swoją grą wzruszać, jeżeli tylko da mu się taką szansę. Gdyby mnie to kiedykolwiek spotkało, będę szczęśliwy.
- Być może owe półtony tzw. komediowości pojawią się w postaci Rejenta, którego zagrał Pan niedawno u Wajdy w "Panie Tadeuszu".
- Nie wiem, na razie jestem spraliżowany samą myślą o tym przedsięwzięciu. To była dla mnie wielka szansa, a jeżeli ją zaprzepaściłem... Andrzej Wajda propozycją zagrania tej roli bardzo mnie zaskoczył. Przecież Mickiewicz wyobrażał sobie Rejenta nieco inaczej. No, ale nie muszę chyba dodawać, że propozycja ta była też wielkim komplementem, i to komplementem od znakomitego reżysera.
- Czy podobnymi epitetami określiłby Pan Robina Williamsa? Przypomnę, że pracowaliście panowie razem w dużej hollywoodzkiej produkcji - filmie "Jakub Kłamca".
- Bardzo cieszę się, że wspomniał pan o "Jakubie", bo rzadko mam okazję, żeby pochwalić się mediom tym projektem. A, nie ukrywam, pozwala mi to na zaspokojenie pokładów naturalnej w końcu skłonności do pewnej megalomanii, do której notabene aktorzy przyznają się nader rzadko. Casting odbywał się w pięciu krajach, a wygrałem właśnie ja. To prawdziwy sukces, więc dlaczego miałbym udawać, że mnie to zupełnie nie ucieszyło. Wręcz przeciwnie - przez moment czułem się najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi. A Williams? - wspaniały i... jak to teraz mówią dzieciaki?
- Pewnie, że był "cool".
- No właśnie, był bardzo "cool" - sympatyczny i bezpośredni. Cała praca zresztą nijak przystawała do naszych, bywa że siermiężnych warunków produkcyjnych. Wszystko dopięte na ostatni guzik, superprofesjonalnie zorganizowane. Aktor miał po prostu przyjść na plan, pięknie zagrać i odpocząć. Tyle.
- Znając polskie realia, musiało to być straszliwie nudne!
- Szczerze i ze wstydem przyznawszy... trochę tak. Mam oczywiście na myśli wyłącznie sferę wspaniałej familiarności, która u nas czasami wytwarza się pomiędzy członkami ekipy filmowej. Tam nic podobnego nie ma miejsca. Nie może - bo terminy, sprzęt, bo ogromne pieniądze.
- Obecnie w Krakowie wyświetlane są "Odlotowe wakacje" Marka Piestraka z Panem w roli głównej. Słyszał Pan już pewnie coraz powszechniejszą opinię o rodzimych filmach dla dzieci?
- Nie, chyba nie.
- "Dla dzieci", czyli jak to zwykle u nas - tak jak dla dorosłych, tylko jeszcze gorzej...
- To bardzo pogardliwe określenie. Niepotrzebnie uogólniające i zwyczajnie niesprawiedliwe. Ja uwielbiam występować właśnie "dla dzieci" i to z całym dobrodziejstwem inwentarza. A akurat z roli w "Odlotowych wakacjach" jestem zadowolony szczególnie. Gram tam takiego trochę rubasznego profesorka, któremu w udanych wakacjach próbują przeszkadzać okrutne czarownice z Ewą Sałacką na czele. Już samo to ministreszczenie pozwala domniemywać, z jakiego typu materiałem mamy do czynienia. To jest specyficzny rodzaj kina i nie wolno oceniać go na równi z innymi produkcjami. Bo ten najmłodszy widz w końcu też potrzebuje czegoś specjalnie dla siebie. I trudno wymagać, żeby dziesięciolatkowie egzaltowali się wyrafinowanymi thrillerami, a pięćdziesięciolatkowie filmem o czarownicach. Adresat powinien być wyraźny.
- Do kogo, w takim razie, adresuje Pan paraautorski program kabaretowy - "Tercet, czyli kwartet"?
- Razem z Hanią (Hanna Śleszyńska - żona Piotra Gąsowskiego - przyp. ŁM) i Robertem Rozmusem wymyśliliśmy sobie taką jednosezonową zabawę. Ale ona dziwnie trwa nadal i chyba nawet się nie starzeje. Być może dlatego, że stale ją modyfikujemy, ale nie bez znaczenia jest też fakt, że to kabaret apolityczny, nie dotyczący żadnej aktualnej sytuacji. "Tercet, czyli kwartet" jest o życiu, o nas, naszych marzeniach, niespełnieniach. Ale pytał pan o konkretnego adresata; wydaje mi się, że są nim po prostu widzowie, którzy potrafią śmiać się z własnych ograniczeń.
- A mnie się wydaje, że nie do końca. Śmiać się, owszem, lubimy - ale raczej z kogoś niż z siebie.
- Może rzeczywiście nie najszczęśliwiej się wyraziłem. Przychodząca na kabaret publiczność śmieje się trochę z siebie, ale najbardziej z nas - bo to jest przede wszystkim program autoironiczny. I bardzo dobrze. W tym zawodzie to właściwie konieczne. Krzywe zwierciadło własnych zachowań jest podstawą do podtrzymywania niezbędnego dystansu.
- Dystansu, ale chyba jednak utrzymanego w odpowiednich proporcjach?
- Wędrować ze śmiechem przez życie byłoby bardzo wygodnym rozwiązaniem, tylko że na taki luksus nikt nie może sobie pozwolić. Bo tzw. życie nie jest niestety specjalnie zabawne. Śmiech, dystans są zatem tylko pewnym remedium, a nie - "lekiem na całe zło". Zwłaszcza gdy prowadzi się, jak w moim przypadku, bardzo aktywny tryb życia.
- Rzeczywiście wszędzie jest Pana pełno. Ciągle na przykład ostatnio widzę Pana w telewizorze - jeśli nie teleturniej, to serial albo estradowa miniatura. Trochę tego dużo.
- Za dużo?
- Tego nie powiedziałem.
- Wie pan, jak dotąd - podobno - ciągle chcą mnie oglądać, chociaż oczywiście boję się, że w pewnym momencie mogę się ludziom zwyczajnie "przejeść". Na razie pracuję w iście szaleńczym tempie. A do tego dochodzi jeszcze dzieciak, bardzo przeze mnie zaniedbywany dom (tutaj ukłony dla teściowej!). Tyle tylko, że to wszystko jest naprawdę moją życiową pasją. Nie robię niczego wyłącznie dla pieniędzy. Nigdy pieniądze nie były dla mnie celem samym w sobie. Potrafiłbym dosyć długo żyć samą satysfakcją. Czego i innym życzę. Amen.
- To dobre i sprytne zakończenie, bo i tak nikt Panu nie uwierzy...
- Ale to już nie jest mój problem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski