Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W kinie

Redakcja
Do filmowego raju prowadziła droga długa i skomplikowana. Najpierw trzeba było kupić bilet - rzecz wcale nie prosta, bo biletów - jak wszystkiego - brakowało. W okienku kasy, niczym ostrze gilotyny zabijające nadzieję, opadała tabliczka z napisem "Biletów brak". A przed kinem, przytupując na mrozie lub pocąc się w letnim upale, z niedopałkami papierosów przyklejonymi do kącików ust, stali handlarze zwani "koniami" lub bardziej pieszczotliwie "konikami". Kieszenie ich płaszczy pęczniały od biletów, często zrolowanych, w pokaźne krążki, bo wtedy bilety odcinano od długiej taśmy - pierwsze miejsce za 4 złote 50 groszy, drugie odpowiednio tańsze, aż do trzecich ulgowych, które kosztowały złotówkę i jeszcze na dokładkę dziesięć groszy.

Andrzej Kozioł

   Cerberami strzegącymi kinowego raju byli bileterzy. Jeszcze nieomal liberyjni, bo w marynareczkach, ubożuchnych, najczęściej wiśniowych, z jakimiś lamowaniami, jakimiś galonami. Cerber w jednej ręce trzymał plik programów, bo wtedy każdemu filmowi poświęcano malutkie folderki, zazwyczaj kiepsko wydrukowane, całe w błękitach lub sepiach. Kupienie programu dobrze usposabiało cerbera, ale nie zawsze pozwalało na wejście do kina. Filmy dzielono na dozwolone od lat siedmiu, od czternastu, od szesnastu, a na samym szczycie, niedosiężne dla nas, smarkaczy, kryły się obrazy (bo filmy nazywano też obrazami) zastrzeżone - podobnie jak alkohol - dla tych, którzy skończyli osiemnaście lat. Wszyscy marzyli, aby zobaczyć "Fanfana Tulipana" z Gérardem Philipe’em, ale cerberzy warczeli, żądali szkolnych legitymacji. Nie udawało się, więc tulipanowska sława rosła, potężniała, chociaż według dzisiejszych kryteriów film był niewinny, ot, jakaś tam damsko-męska szamotanina w stogu siana - i to wszystko.
   Do kina wchodziło się z podnieceniem, z dreszczykiem, z nadzieją na niezwykłe przeżycie. Kino szumiało ludzkim gwarem, szeleściło papierkami cukierków, wionęło zaduchem. W półmroku bileterzy odprowadzali widzów na miejsca. Publiczność niecierpliwiła się, pokrzykiwała, publiczność często niezwykła. Do "Młodej Gwardii" (konia z rzędem temu, kto dzisiaj rozszyfruje tę nazwę, konia z rzędem temu, kto czytał sławną powieść Fadiejewa) przy ulicy Lubicz waliła Nowa Huta. Nic dziwnego - ulica Lubicz była pierwszym bastionem Krakowa. Wysuniętą w stronę Huty placówką, którą zdobywali barbarzyńcy. W waciakach, w gumowych butach, często ze sterczącymi z kieszeni ćwiartkami, z nabożeństwem wlepiali oczy w ekran. Zapuszczali się i dalej, aż do Rynku, gdzie - budząc popłoch wśród stałych bywalców - zaglądali do "Noworola" lub "Maurizia", wchodzili do pachnących czekoladą "Delikatesów" w Pałacu Spiskim, ale "Młoda Gwardia" pierwsza padała łupem ich ciekawości świata.
   Jeżeli dla nas, mieszkańców miasta, kino była zaczarowaną krainą, czym musiało być dla nich, wiejskich chłopaków, których wiatr historii przywiał z chałup do nowohuckich hoteli robotniczych. Jeszcze wtedy po wsiach wieczorami pełgały czerwone światełka naftowych lamp, a objazdowe kina docierały do niewielu miejscowości. Kiedy zaś przyjechały - do świetlicy, do domu ludowego waliły tłumy. W niesamowitym zaduchu, w głośnym szumie projektora, ludzie wpatrywali się w ekran, reagując na nieco dziecinny sposób. Już to, że na ekranie drgał, mienił się ospą uszkodzonej taśmy, filmowy obraz - było nieomal cudem.
   W "Młodej Gwardii", w "Wandzie", w "Wolności", w "Uciesze", w "Apollo", w "Warszawie", w małych kinach na przedmieściach, wszędzie trwało to samo oczekiwanie. Jeszcze wtedy przed seansem ekranu nie zaśmiecały reklamy, pojawiała się jednak poważna, rzeczowa informacja: "Dzisiaj za projekcję odpowiada ob..." - tu następowało nazwisko operatora. Nie wiadomo po co, może dla uciechy zawodowych wesołków, których nigdy nie mogło zabraknąć na sali. Kiedy obraz zaczynał drgać lub - a zdarzało się to często - przerywano projekcję, dowcipnisie wiedzieli do kogo kierować głośne, wrzaskliwe pretensje, krzyczeli więc głośno, po nazwisku, zapowiadając, co czeka nieszczęsnego operatora, jeżeli natychmiast nie poprawi obrazu. Bo publiczność przeżywała film na dziecinno-prostacki sposób. Każdemu ciosowi towarzyszył zbiorowy jęk, zbiorowy okrzyk "O żesz ty!". A kiedy na ekranie dochodziło do pocałunku, znów niewinnego, jak figle Fanfana w sianie, z trzepotaniem rzęs, publiczność gwizdała, cmokała, po kinowej sali przelatywał okrzyk, z charakterystycznym zwierzynieckim zaśpiewem: "Te, puść to ciało!". Bez tej formuły, wykrzyczanej przy śmiechu, przy aplauzie sali, miłosna scena wydawałaby się niekompletna, wręcz kaleka...
   Gdy zgasły światła (nie nagle, ale zamierając powoli, od słonecznej jasności do czerwonych włókienek przez chwilę żarzących się w ciemności - kolejny kinowy cud!), kiedy bileterzy jeszcze doprowadzali na miejsce kolejnych spóźnialskich - potężną melodią zaczynała się Kronika Filmowa.
   Kiedy przypominam sobie dawne kina, zawsze słyszę tę melodię. I głos spikera - kiedy trzeba namaszczony, kiedy trzeba żartobliwy, dobitny, ze świetną dykcją. W przedtelewizyjnych czasach kronika zastępowała późniejszy dziennik telewizyjny. I nic to, że wiadomości były nieco nieświeże, nic to, że publiczność wiedziała lepiej, wiedziała swoje i korzystając z ciemności, korzystając z kinowej anonimowości, dawała upust swoim prawdziwym uczuciom wobec prominentnych polityków (osobliwie Gomułka i Chruszczow wywoływali pełne złośliwości reakcje). Nic to wszystko, bo kronikę oglądało się! Niekiedy nawet kilkakrotnie, bo gdy zeszła z ekranów śródmiejskich kin, trafiała na przedmieścia. Do "Krakusa" przy Alejach Trzech Wieszczów, w sali dzisiejszego Teatru STU, do "Wrzosu" w Podgórzu, do "Wisły", rzeczywiście nad Wisłą, pomiędzy Krakowską a Starowiślną, do "Tęczy".
   Po kronice szedł dodatek, bo seans filmowy był jak obiad - składał się z trzech dań. Najpierw kronika - przystawka. Później dodatek, krótkometrażowy film - czyli zupa. Niekiedy wodnista i przypalona, czasami całkiem, całkiem - smaczna i pożywna, bo jako dodatki trafiały do kin także prawdziwe perełki krótkiego metrażu. I wreszcie danie główne, coś, na co wszyscy czekali niecierpliwie - bo przecież człowiek nie naje się ani przystawką, ani zupą...
   Danie główne - western soczysty niczym pieczeń z garbu bizona. Nauczyliśmy się tak mówić - może po lekturze przedwojennych wydań powieści Maya - do szału doprowadzając nasze matki żądaniem, aby niedzielne kotlety, codzienne sznycle, czyli mielone, sztukamięs, aby wszelkie mięsne potrawy odznaczały się soczystością bizoniego garbu. Jednak na prawdziwe westerny - podobnie jak na wznowienie powieści Maya - trzeba było czekać aż do drugiej połowy lat pięćdziesiątych. Na szczęście nie zdążyliśmy się zestarzeć, wyrosnąć z fascynacji legendą Dzikiego Zachodu i dlatego do dzisiaj doskonale pamiętam niepowtarzalny smak westernów. Zapierającą dech w piersiach, wiele obiecującą czołówkę - z charakterystyczną melodią. Budzący dreszcz chichot rykoszetujących kul, wystrzelonych z winchesterów. Pełne nonszalancji dmuchanie w dymiącą lufę colta. Indian pomykających konno wzdłuż skał wieńczących kanion.
Danie główne - komedia. Od sowieckiego "Dygnitarza na tratwie" (nie wspominając o cudownym przedwojennym filmie "Świat się śmieje", z którego znaliśmy - i śpiewaliśmy po rosyjsku - piosenkę "Liegko na sierdcu"), poprzez rodzimy "Skarb", rodzimy obraz "Irena do domu", oba filmy z nieco irytującym, bardzo przedwojennym Dymszą, po opowiastki o anachronicznym pan Hulot - milkliwym, w trenczu, z nieodłączną fajką, z nieodłącznym parasolem.
   Danie główne - filmy płaszcza i szpady, naturalna kontynuacja fascynacji "Trzema muszkieterami". Jean Marais, Bourville, blaszany brzęk szpad, złote lilie na białym tle. I polscy ubodzy krewni - jakieś "Podhale w ogniu", jeden z pierwszych kolorowych rodzimych filmów, o buncie Napierskiego, kreowanego wówczas na jednego z wielkich bohaterów narodowych.
   Główne danie - kryminały. Angielska klasyka - "Liga dżentelmenów", "Jak zabić starszą panią", "Szajka z lawendowego wzgórza". "Sprawa pilota Maresza", rzecz o knowaniach obcego wywiadu. Mordobijny "Skarb kapitana Martensa".
   Główne danie - filmy science fiction, słaba zapowiedź przyszłych "Gwiezdnych wojen" i "Kosmicznej odysei".
   Z czasem główne danie zmieniało się. W wyższych klasach średniej szkoły, na studiach, bardziej uważnie, z minami koneserów, przeglądaliśmy filmowe menu. A po seansie już nie wychodziliśmy rozkołysanym krokiem kowbojów opuszczających saloon. Nie stąpaliśmy na szeroko rozstawionych nogach, z rękami odchylonymi w gotowości sięgnięcia po colty. Szliśmy "Pod Jaszczury", aby dokładnie zinterpretować "Siódmą pieczęć". Rozkoszując się gorzkim dymem mazurów, papierosów równie męskich jak francuskie caporale, ale nieporównanie tańszych, wiedliśmy rozmowy o tryptyku Antonioniego, o "Zeszłego lata w Marienbadzie", filmie pełnym dla nas ukrytych znaczeń, w rzeczywistości manierycznym i minoderyjnym. Powoli i bezpowrotnie traciliśmy cudowną właściwość zachwycania się naiwną prostotą westernu...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski