Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W krakowskiej kardiochirurgii nie ma miejsca dla prof. Sadowskiego?

Rozmawiała Dorota Dejmek
Prof. Jerzy Sadowski: Chciałbym operować w Krakowie, bo wiem, że jest taka potrzeba
Prof. Jerzy Sadowski: Chciałbym operować w Krakowie, bo wiem, że jest taka potrzeba fot. archiwum
- Mam bardzo piękne i ciekawe życie - mówi prof. Jerzy Sadowski, kardiochirurg z Krakowskiego Szpitala Specjalistycznego im. Jana Pawła II

- Krakowska Klinika Kardiochirurgii i prof. Jerzy Sadowski - to dla krakowian jedność. I to od blisko 40 lat. Co czuje lekarz, który przez tyle lat pracował w jednym miejscu, uratował tysiące ludzi?

- Satysfakcję z tego, co dane mi było przeżyć przez te wszystkie lata. W tym czasie zoperowałem ponad dziesięć tysięcy pacjentów… To tyle osób, ile mieszka na przykład w Rabce. Na moich oczach zmieniała się chirurgia serca. Goniliśmy świat i go dogoniliśmy. I mówię to z dumą. To dzięki pracy mam bardzo piękne i ciekawe życie…

- Patrząc na Pana niekwestionowane dokonania, widząc znakomitą formę i uśmiech zadowolenia po wyjściu z Bloku Operacyjnego po plastyce zastawki u 22-letniego pacjenta… Kolejna udana operacja.

- Niezwykle rzadko czuję taki stan zadowolenia. Jako profesjonalista, zwłaszcza chirurg, muszę przecież twardo stąpać po ziemi - od tego, jak operator oceni swoje umiejętności i stan pacjenta, zależy powodzenie operacji. Doświadczenie, które mam, pozwala mi na większy stopień ryzyka, sprawiając, że wykonuję najtrudniejszą z możliwych opcji, ale za to najlepszą dla pacjenta. Młodszy, mniej doświadczony kolega wybierze wersję prostszą, ale bezpieczniejszą. W przypadku chirurgii zastawkowej to niezwykle ważne, czy wykonamy wymianę zastawki czy jej plastykę. Ta druga opcja jest dla pacjenta korzystniejsza, bo udaje się zachować jego własną zastawkę. Jeśli jednak zbyt optymistycznie ocenimy warunki zabiegu, to może się okazać, że nie uda nam się tego zrobić, a wtedy zaczynamy całą procedurę od początku. To zaś wydłuża czas niedokrwienia serca, diametralnie zwiększa ryzyko powikłań… Dlatego w tym zawodzie doświadczenie to ukoronowanie technicznych umiejętności każdego operatora.

- I widać, że pacjenci niezwykle cenią te umiejętności. Na założonym przez nich fanpage’u odnalazłam tysiące podziękowań, wspaniałych i wzruszających słów… To miłe?

- Oczywiście, że miłe. To ta piękniejsza strona zawodu lekarza. Jestem zawsze skrępowany tymi podziękowaniami… Każdemu pacjentowi mówię, że za każdym razem wszystko robię tak samo. Tak jak potrafię najlepiej. I nie jest dla mnie ważne, skąd pacjent przyjechał, ile ma lat - tylko jak mogę mu najskuteczniej pomóc. Kilka lat temu do chirurgii zastawkowej wprowadziliśmy techniki miniinwazyjne. Nie wszystkim udało się poszerzyć swoje umiejętności chirurgiczne w tym zakresie, bo to podwyższa stopień trudności zabiegu. Ja chciałem się tego nauczyć i dziś z powodzeniem mogę zaoferować pacjentowi taką metodę. To dzięki temu pacjent dużo szybciej - niż po klasycznej sternotomii - może powrócić do zdrowia.

- Pan Profesor nie bał się ryzykownych decyzji… Jako pierwszy na świecie zdecydował się Pan w 2005 roku na wszczepienie zastawki bezszwowej. Operacja ta zrewolucjonizowała chirurgię zastawek serca… Jak do niej doszło?

- W szpitalu Jana Pawła II długo przygotowywaliśmy się do tej pionierskiej operacji, pierwszej takiej w świecie. Chodziło o wstawienie, bo już nie mogę użyć tradycyjnego określenia „wszycia”, zastawki bezszwowej. Ćwiczyliśmy na zwłokach i na zwierzętach. Po pewnym czasie byliśmy gotowi. Mieliśmy też pacjenta, któremu taką zastawkę można było wszczepić, idealny przypadek. Tradycyjnej operacji by nie przeżył, a bez niej by umarł. Pomimo wielu wątpliwości dookoła operacja się udała. Potem druga, trzecia... Media na całym świecie pisały o naszym krakowskim osiągnięciu, o Szpitalu im. Jana Pawła II.

Dziś wszczepianie takich zastawek to standard. Jesteśmy dużo dalej… Jednak to dzięki temu pierwszemu krokowi rozwinęły się metody miniinwazyjne i wymiana zastawek przez mini-sternotomię czy małe nacięcie międzyżebrowe, a nawet wprowadzamy dziś zastawki cewnikiem przez tętnicę udową bądź przez koniuszek lewej komory. To szansa na leczenie dla wielu pacjentów. Zwłaszcza starszych.

- Czy można powiedzieć, że Klinika Kardiochirurgii w Krakowie to najlepszy ośrodek leczenia serca w Polsce?

- O nie! Tak nigdy nie odważyłbym się powiedzieć, choć pracuję tu od pierwszego przysłowiowego wkopania łopaty pod jej budowę. W Polsce jest parę znakomitych ośrodków: oczywiście nasz krakowski, ale też warszawski i zabrzański. Z Zabrzem ścigamy się niemalże od początków istnienia chirurgii serca, tj. od czasów dwóch wielkich osobowości prof. Religi w Zabrzu i prof. Dziatkowiaka w Krakowie. Zespół krakowskiej kliniki jest wyjątkowy, wielu tu pasjonatów, bardzo ciężko pracujących specjalistów. Niestety, niedocenianych finansowo przez administrację szpitala. Wspomnę tylko, że krakowscy kardiochirurdzy zarabiają najmniej w całym kraju. Jeśli więc w krakowskim ośrodku nie uda mi się osiągnąć oczekiwanego porozumienia, to z uwagi na okoliczności ostatnich miesięcy rozważam zacieśnienie współpracy ze Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu pod kierownictwem wybitnego dyrektora i kardiochirurga prof. Mariana Zembali.

- Chodzi o finanse?

- Absolutnie nie. Kardiochirurg to nie tylko pieniądze i zawód, to przede wszystkim osobowość. Póki więc starcza mi sił i zapału, moje miejsce jest przy stole operacyjnym. Na razie nie brakuje mi ani jednego, ani drugiego. I chcę dalej operować w Krakowie.

- Pan Profesor mówi jednak o współpracy z największą swoją konkurencją? Czy chce Pan zamienić Kraków na Zabrze?

- To nie mój wybór. Krakowska Klinika to moje ukochane miejsce pracy, widziałem, jak powstawało, jak się zmieniało na lepsze. Temu miejscu poświęciłem najlepsze lata życia, nie miałem nawet wtedy czasu założyć rodziny. Czasami po trzy dni nie wychodziłem z Kliniki. Dopiero dziś mam trójkę małych dzieci w wieku 14, 10 i 8 lat. Oddając złoty skalpel - odziedziczony po moim poprzedniku - mojemu następcy prof. Bogdanowi Kapelakowi, mam więcej czasu na cieszenie się zawodem. Nie mam już na głowie administracyjnej machiny, która zazwyczaj nie pomaga, a tylko przeszkadza.

Życie kardiochirurga to sala operacyjna. Teraz mam wreszcie czas na uczenie młodszych kolegów, wspieranie ich i rozwijanie. Każdy przypadek jest inny, każdy pacjent jest inny - to doświadczenie uczy nas, jak wybrnąć z najtrudniejszej sytuacji. Dlatego chcę operować, uczyć przy stole operacyjnym, nie zamierzam przekładać papierów, a taką propozycję otrzymałem. Nie mogę więc jej przyjąć. To bowiem oznacza stratę dla pacjentów, którzy przyjeżdżają do mnie z nadzieją na wyleczenie.

- Co jest dla Pana bodźcem do pracy, co najbardziej motywuje?

- Kiedy człowiek dowiaduje się o chorobie, świat mu się wali. Kiedy ma raka, myśli, że to wyrok. W przypadku chorego serca, które - pamiętajmy - dla pacjenta nie jest wyłącznie zwykłym mięśniem, ale czymś więcej, na przykład siedliskiem duszy, najbardziej liczy się podejście lekarza, wsparcie bliskich i wiara chorego w powodzenie operacji. Potrzebne jest wzajemne zaufanie między leczącym a pacjentem. Udana operacja to satysfakcja, która później przeradza się w spokój. Spokój, że wszystko zrobiło się dobrze. Gorzej, gdy tego spokoju nie może zapewnić miejsce, w którym się pracuje. Każdego dnia, zamiast wykorzystywać energię w dobrym celu, marnuje się ją na administracyjne gierki. To poważna choroba systemu. Nasz Szpital, niestety, też nie jest od niej wolny i tylko dlatego bardzo poważnie rozważam współpracę z ośrodkiem w Zabrzu.

- Jest Pan też związany z prywatnym sektorem medycznym... Zapewne nieraz słyszał Pan, co ludzie sądzą o łączeniu pracy w publicznych i prywatnych placówkach?

- Lekarze w Polsce ciężko pracują i chcą zarabiać. Mogą pracować w szpitalnej poradni albo w prywatnych gabinetach, które sami muszą sobie zorganizować. Muszą też przekonać pacjenta, żeby przyszedł właśnie do nich. Część pacjentów chce skorzystać z konsultacji u konkretnego lekarza o określonej godzinie, nie chce iść do szpitala czy przyszpitalnej poradni. Dlaczego? Bo najzwyczajniej w świecie szuka intymności i spokoju, a to zapewnia tylko prywatny sektor. Do mnie i do wielu moich kolegów przyjeżdżają pacjenci z całej Polski. Jeśli zostaną zoperowani w Krakowie, to dla nas zaszczyt i prestiż, że wybrali nas, a nie klinikę w Gdańsku czy Warszawie. Inna część pacjentów chce być leczona w ramach swojego ubezpieczenia. Nikt więc nikogo do żadnego z tych wyborów nie zmusza. Ważne jest tylko to, że jest taki wybór. My również z niego korzystamy, na przykład kiedy mamy problemy zdrowotne z dziećmi. W ten sposób robimy miejsce innym w kolejce w państwowej służbie zdrowia, być może komuś, kto tego miejsca i szybszego terminu konsultacji potrzebuje bardziej niż my. Warto też podkreślić, że pacjent, którego stać na prywatny sektor, udrażnia system publiczny, robiąc miejsce tym, którzy skazani są na leczenie w sektorze publicznym, choćby z powodów materialnych.

- Nie ukrywam, że informacja o tym, że miałoby nie być Pana w Krakowie, zmroziła mi krew w żyłach… Krakowska kardiochirurgia bez profesora Sadowskiego?

- Chciałbym operować w Krakowie, bo jest taka potrzeba. Mam też teraz więcej czasu, by szkolić młodszych kolegów i dzielić się swoim doświadczeniem. Jestem konsultantem wojewódzkim ds. kardiochirurgii i wiem, że wciąż mam - mając mniej obowiązków - jeszcze wiele do zaoferowania. Nie zamierzam chodzić z pieskiem na spacery. Chcę robić to, na czym się znam, a wiem, że moje doświadczenie jest cenne. Natomiast poczucie tego, że poświęciłem dla tego zawodu bardzo wiele, bo ucierpiała na tym nie tylko moja rodzina, ale także osobiste pasje, nie pozwalają mi dziś, po tylu latach, na akceptowanie sytuacji, w której złe zarządzanie, marnowanie energii czy brak szacunku do ludzi, którzy w tym zawodzie znaleźli się z autentycznego powołania, powodują, że są oni niedoceniani. Kocham Kraków. W 1979 roku świadomie wybrałem go na mój port docelowy i nawet mając bardzo intratne finansowo propozycje zagraniczne - zostałem tu, by leczyć polskich pacjentów. Niestety, przez ostatnie lata złe, często jednoosobowe praktyki zarządcze ciągle znajdują poparcie tych, którzy są odpowiedzialni za ten szpital i nie reagują. To one sprawiły, że zacząłem rozważać zmianę miejsca pracy. Praca kardiochirurga to ciężki zawód, wymaga wielkiego wysiłku, ale też wsparcia i partnerstwa ze strony administracji. Jeśli tego nie ma - trzeba szukać innego miejsca, takiego, w którym pacjenta leczy lekarz skoncentrowany na walce o jego życie, a nie walce z administracyjnymi absurdami.

Zobacz też: 16-latek po przełomowej operacji. Na przeszczep serca będzie czekał w domu

Źródło: TVN

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski