Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W malarskich rękawicach

Redakcja
Rozmowa z JANEM TOMASZEWSKIM, legendarnym polskim bramkarzem, bohaterem słynnego meczu na Wembley

- Gdy pytają Pana o Anglię, jakie wspomnienia wracają?

- Jedne. Grając przeciwko Anglii, Hiszpanii, Niemcom, Brazylii czy Argentynie można przemienić się z brzydkiego kaczątka w pięknego łabędzia. I tak właśnie stało się wtedy na Wembley. Pojechaliśmy tam na zasadzie nie kto wygra, tylko ile przegramy. Anglicy byli przekonani, że nas rozniosą. Przecież oni trzy tygodnie przed spotkaniem z nami rozgromili Austrię 7:0. My jednak pokazaliśmy, że piłka nożna jest sportem nieprzewidywalnym i utarliśmy im nosa. Wpływ na to miały dwa nieprawdopodobne atuty. Pierwszy to człowiek, który zatrzymał Anglię, czyli trener Kazimierz Górski, a drugi, to, że byliśmy prawdziwymi Polakami.

- Jak to, przecież to Pana okrzyknięto człowiekiem, który zatrzymał Anglię.

- No właśnie nie, chciałbym to sprostować. To pan Kazimierz zatrzymał Anglików. Dlaczego? Ano dlatego, że był to geniusz, papież polskiego futbolu i świetnie poustawiał nas na boisku. Grając wtedy na Wembley większość z nas po raz pierwszy wystąpiła na zakrytym stadionie, wie pan, z zakrytymi trybunami. Dla nas to wtedy była nowość, bo w Polsce obiekty były odkryte. Owszem, mieliśmy swój kocioł czarownic w Chorzowie, ale to nie było to, co w Londynie. Sytuacja była taka, że w momencie, gdy gospodarze byli przy piłce, to nie słyszeliśmy swoich myśli, taka była wrzawa! A to, co odbijało się od dachu, spadało na boisko. I pan Kazimierz to przewidział. Tak nas wytrenował, że graliśmy na pamięć. Nie musieliśmy komunikować się werbalnie. I widzi pan, ja w tym meczu popełniłem wiele błędów, ale moi koledzy mnie asekurowali. Oni byli tak zaprogramowani, że jak ja wychodziłem na przedpole, aby walczyć z dwumetrowymi Anglikami, oni byli za mną. Bo wiadomo, raz taki pojedynek wygrałem, raz przegrałem. Martin Chivers i Martin Peters nieraz strzelali, ale dzięki moim kolegom z drużyny nie traciliśmy bramek. Oczywiście nie mówię, że ja nic tam nie obroniłem, bo niejednokrotnie we mnie też trafiali, ale zwycięstwo to zasługa pana Kazimierza i zawodników, których idealnie ustawił na boisku i wpoił zasadę gry jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.

- A nie jest tak, że jest już Pan zmęczony tą legendą?

- Ależ skąd! To dla mnie ogromna przyjemność. Tym bardziej że dwa lata wcześniej byłem najpopularniejszym człowiekiem w Polsce, tyle że w sposób negatywny. Po meczu z RFN pół kraju chciało mnie powiesić, a drugie pół wygnać na banicję. Odbudowałem się jednak, zrobiłem wszystko, żeby do tej reprezentacji wrócić. Wtedy grali w niej sami Polacy, a inaczej się gra dla swojej ojczyzny, a inaczej, jak się jest najemcą. Niestety, u nas od pewnego czasu paru ich jest, ale zostawmy to. Chodzi o to, że jak występowaliśmy z orłem na piersiach i w 80. minucie gasło komuś światło przed oczami, to wtedy uruchamiały się te rezerwy z wątroby. Dziś tego nie ma. W porównaniu z drużyną PZPN mieliśmy fenomenalnego pana Kazimierza i prawdziwych Polaków. Przecież wtedy nie do pomyślenia było, żeby złapać głupią kartkę,albo bezmyślnie sfaulować rywala i osłabić swój zespół. A teraz? Robią to zwykle ci, którzy nie sprawdzili się w swoich reprezentacjach i próbują się wypromować u nas.
- W hierarchii meczów z Anglikami, które spotkanie stawia Pan wyżej, zwycięstwo 2:0 w Chorzowie, czy remis 1:1 na Wembley?

- Zdecydowanie w Chorzowie. Tamto starcie pokazało wartość drużyny. Głównie dlatego, że rywalizowaliśmy z nimi jak równy z równym, a pewnie wygraliśmy. Wprawdzie panowało takie przekonanie, że Anglia lepiej gra u siebie, a na kontynencie traci trochę swojej wartości, ale tam i tak wciąż grali świetni piłkarze. Wśród nich byli jeszcze mistrzowie świata z 1966 roku. Natomiast w spotkaniu na Wembley mieliśmy furę szczęścia. Ale i to jest potrzebne.

- Tak jak na początku meczu, gdy niemal podał Pan piłkę rywalowi.

- Strasznie wtedy byłem zestresowany. Staliśmy naprzeciwko siebie z Anglikami, bo wtedy tak słuchano hymnów, i mówiłem sobie: "Boże, żeby tylko nie było takiego pogromu jak z Austrią, to ja pięć lat życia oddaję". Na dodatek, żeby osiągnąć korzystny wynik, pan Kazimierz wpajał nam, że im dłużej my będziemy przy piłce, tym krócej oni. Problem był tylko w tym, że moi koledzy z boiska tej piłki zbyt długo trzymać nie mogli, bo zaraz przy nich pojawiali się Anglicy. Ruszyli na nas jak te charty. Zadanie przetrzymania piłki spadło więc na mnie. A muszę przypomnieć, że wtedy przepis był taki, że bramkarz nie mógł poruszać się po polu karnym z piłką w ręku. Musiał ją rzucić sobie pod nogi, podbiec z nią do linii pola karnego, ponownie ją złapać i wybić. Kradło się wtedy kilkanaście sekund. I wracając do początku meczu, złapałem piłkę po jakimś strzale i, pan sobie wyobrazi, chciałem ją podprowadzić do tego szesnastego metra. Wypuściłem sobie piłkę, a tu nagle z boku pojawiła się biała plama. Nie zauważyłem dwumetrowego Alana Clarke'a! Zabrał mi piłkę, ale na szczęście zdążyłem się na nią rzucić i ją złapać. Gapiostwo przypłaciłem wybitymi palcami, ale to nic. Trafnie po meczu podsumował to Adaś Musiał, który powiedział: dobrze, że cię kopnął, przynajmniej się obudziłeś [śmiech].

- Szczęśliwe okazały się też Pana rękawice.

- [śmiech] No tak, wtedy nie było takiego sprzętu jak dziś. Przecież w jakich my koszulkach graliśmy? Pomijając niezaprzeczalną wartość, bo była to koszulka reprezentacji Polski, to jednak jakościowo były to... szmatki. Podobnie było z rękawicami. A jako że graliśmy późnym wieczorem, a wiadomo jaka w Anglii jest pogoda, poprosiłem, żeby mi kupili rękawiczki w sklepie malarskim. Takie wie pan, nakrapiane gumą, żeby pędzel się nie wyślizgnął. Pamiętam, że dostałem akurat takie z elementami czerwonymi. I grałem w takich, bo co miałem zrobić.

- Sprawdziły się świetnie.

- A jakże mogło być inaczej?! Zresztą, ja chwyt zawsze miałem dobry, więc w połączeniu z tymi malowanymi rękawicami łapałem wszystko. Poza tym w moich czasach puścić bramkę spoza 16 metrów to był obciach!

- Dlaczego?
- Wtedy grało się prawdziwymi futbolówkami. Takimi pięciowarstwowymi, twardymi, ale i mięsistymi. Jak taką piłkę się kopnęło, to ona chwilę leciała. Nie do pomyślenia więc było, żeby jej nie złapać. Później zaczęli wprowadzać różne technologie, czy to piłek, czy butów, i doszło do tego, że od kilku lat te futbolówki śmigają. Ewidentnie tworzone są przeciwko bramkarzom.

- Dziś media emocjonują się pojedynkiem Roberta Lewandowskiego z Joe Hartem, wtedy, przed meczem na Wembley, atmosfera była bardziej napięta.

- Tak, nas jako zespół nazywali zwierzętami. Indywidualnie ja byłem klaunem, Jurek Gorgoń bokserem, a Grześka Latę odsyłali do lekkiej atletyki. A wie pan skąd się to wzięło? Bo to był ostatni mecz eliminacji do mundialu. W pierwszym meczu przegraliśmy z Walią 0:2. Pamiętam, że po tym spotkaniu siedzieliśmy na kolacji ze spuszczonymi głowami. Byliśmy załamani, bo wydawało nam się, że po porażce na początku takiej grupy nie uda nam się awansować do finałów. W pewnym momencie zrozumieliśmy, że Walijczycy nas stłamsili. Bo przecież u nich niemal wszyscy to rugbyści. Kto nie załapie się do tego sportu, idzie do piłki nożnej. Wtedy powiedzieliśmy sobie: "k..., jak oni przyjadą do nas, to my też ich tak będziemy napier...". I tak zrobiliśmy. Później był zwycięski mecz w Chorzowie z Anglią i rewanż z Walią [wygrany 3:0 - red.]. Oprócz tego, że te spotkania wygraliśmy, pokazaliśmy niesamowitą walkę. I wtedy prasa angielska napisała, że my walczymy jak zwierzęta. Że potrafimy tylko kopać i walczyć. W Anglii taka panowała przez to atmosfera, że jak jechaliśmy na stadion, to kibice nie pokazywali nam jednej ręki tylko dwie. Spodziewali się dwucyfrowego wyniku. A jak weszliśmy zapoznać się z murawą, na trybunach było już 30 tys. ludzi. Wyzywali nas, puszkami zaczęli rzucać.

- I się przeliczyli.

- Naszą wielkością było to, że się tymi tekstami nie załamaliśmy. Nie poddaliśmy się temu. A szczytem tego wszystkiego był zorganizowany po meczu bankiet, na który zostało zaproszonych 600 osób. Okazją do spotkania miał być oczywiście awans Anglii na mistrzostwa świata w 1974 roku. I chyba zjawili się na nim wszyscy zaproszeni goście z wyjątkiem angielskich piłkarzy. Pamiętam, że podszedł do nas Helmut Schoen, ówczesny selekcjoner RFN, i nam gratulował. Przyznał, że przybył na ten mecz oglądać gospodarzy, z którymi spodziewał się walczyć na mundialu w Niemczech. Na darmo jednak nie przyjechał, bo w końcu w następnym roku rywalizowaliśmy w jednej grupie.

We wtorek możemy liczyć na równie udane mecze?

- Jeśli zawodnicy PZPN, bo do 26 października ta drużyna pozostaje dla mnie tworem związku, nie wykorzystają teraz szansy z taką reprezentacją Anglii, to z jaką to zrobią? Gdyby grał pierwszy skład, na pewno byliby faworytami. A tak nawet punkt będzie dla nich sukcesem. Roy Hodgson ma poważne problemy ze składem. Nie ma z różnych powodów Franka Lamparda, Johna Terry'ego, Rio Ferdinanda, Theo Wallcotta. Oczywiście ci, których trener ma do dyspozycji, to wciąż piłkarze światowej klasy, ale jednak niezgrani. I to pokazał mecz z Ukrainą [1:1 - red.]. Dlatego teraz jest jedyna szansa, żeby zmazać plamę po Euro 2012.
- Piłkarzy, których ma selekcjoner, stać na to?

- Niestety, ale Waldek Fornalik otrzymał zgliszcza futbolowe. Nie mówię tylko o formie sportowe, ale i psychicznej. Każdy z graczy, którzy zajęli ostatnie miejsce w najsłabszej grupie mistrzostw Europy musi czuć niedosyt. Teraz nadarza się jednak wymarzona szansa na rehabilitację.

- To kto zatrzyma Anglię?

- Ja postawiłbym na Tomasza Kuszczaka. Zna angielską piłkę lepiej niż własną kieszeń. A napastników Manchesteru United zna lepiej niż Edwin Van der Sar, bo przecież na spokojnie mógł ich obserwować w meczach i na treningach.

- W bramce prawdopodobnie stanie jednak Przemysław Tytoń, zwłaszcza, że bronił w meczu z RPA.

- Uważam, że jeśli prawdą jest, że trwa rywalizacja między bramkarzami o to, kto zagra, to kolejny błąd Fornalika. Powinno to wyglądać tak, że na początku zgrupowania trener mówi, kto będzie bronił. Ten wybrany skupia się na rywalu, a rezerwowy mu w tym pomaga. A tak niepotrzebnie tworzy się chorą sytuację. Poza tym, co do Przemka, on miał swoje pięć minut podczas Euro 2012. Bo proszę mi powiedzieć, czy Dick Advocaat jest sabotażystą? Skoro nie wystawia do gry Tytonia, to coś w tym musi być. No, chyba, że holenderski trener się nie zna. Ale w to nie wierzę.

- Joe Hart to obecnie najlepszy bramkarz na świecie?

- Jest w czwórce - Iker Casillas, Gianluigi Buffon, Manuel Neuer i on. Broni fenomenalnie i co ważne, widać, że koledzy mu ufają. Od czasów Gordona Banksa żaden bramkarz nie miał takiego zaufania wśród Anglików, jak on. Tyle że jest między młotem a kowadłem, bo on jest świetny, ale z defensywą w takim składzie jeszcze nie grał.

- Jaki będzie wynik?

- Anglicy strzelą dwa gole, my też.

Rozmawiał Tomasz Biliński

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski