Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W niewoli spędził 44 dni. Czy wróci kiedyś na misje?

Grażyna Starzak
Misja w  Baboua
Misja w Baboua Fot. facebook
Bóg wysłał mnie do buszu. To były bardzo trudne rekolekcje – mówi ks. Mateusz Dziedzic uwolniony z rąk afrykańskich rebeliantów.

Przyszli nocą. Trzynastu mężczyzn. Uzbrojeni po zęby. Kolbami karabinów mocno uderzyli w drzwi. Myślał, że to złodzieje. Chwycił za telefon. Chciał zaalarmować szefa żandarmerii. Miał z nim dobry układ. Szybko by zareagował, wiedząc, że coś się dzieje. Nie było zasięgu.

Schował komórkę do kieszeni i wyszedł na spotkanie z napastnikami. Od razu domyślił się, że nie chodzi o pieniądze. Przekonywał, że będą mieć problemy, jeśli zdecydują się porwać Europejczyków. – Nie reagowali. Po długich pertraktacjach zgodzili się wziąć tylko jednego z nas. Zdecydowałem, że Leszek zostanie – opowiada ks. Mateusz Dziedzic.

44 dni. Tyle spędził w kryjówce rebeliantów niechętnych obecnej władzy w Republice Środkowoafrykańskiej. Liczył je tylko przez pierwsze trzy tygodnie. Potem stracił rachubę: –Na początku się buntowałem. Przyszedł jednak dzień, kiedy powiedziałem: „bądź wola Twoja”. Wtedy poczułem ulgę. Przebaczyłem porywaczom. Miałem nawet na tyle siły, by wspierać pozostałych więźniów.

Nie przespał tylko jednej nocy. Na początku. Potem był już spokojny. Czasem tylko obawiał się, żeby zabawy porywaczy z bronią nie skończyły się wypadkiem, strzałem. Albo, żeby nie przyszła inna banda, bo w okolicy grasowało ich sporo. Wtedy mogłoby dojść do walki.

Nie byli agresywni. Dobrze wiedzieli, czego chcą. Rozgłosu, który doprowadziłby w rezultacie do uwolnienia ich przywódcy – Abdoulaye Miskine. – Ucieszyli się, kiedy okazało się, że informacja o moim porwaniu poszła w świat i że zrobił się szum – wspomina ksiądz.

Wiedział, że rebelianci potrafią być brutalni. On jednak nie doświadczył przemocy. Może dlatego, że pierwszy raz mieli do czynienia z księdzem? – Moi czarnoskórzy towarzysze niewoli zauważyli, że bandyci zaczęli się nawet inaczej zachowywać. Zaryzykowałem. Gdy tylko ks. Mirek Gucwa przysłał mi rzeczy niezbędne do odprawienia nabożeństwa, zapytałem bandytów, czy mogę się z więźniami pomodlić. Widziałem konsternację na twarzy ich szefa, ale wyraził zgodę.

Mszę św. odprawiał w szałasie. Nie miał z czego zrobić ołtarza. Kładł więc księgę liturgiczną na podłodze, na karimacie. Na niej biały korporał, obrus, który podkłada się pod kielich i patenę w czasie celebracji. – Tam była atmosfera jak w stajence betlejemskiej – mówi ściszonym głosem.

Najtrudniejsze chwile w niewoli przeżył wtedy, gdy zachorował na malarię. Był bardzo słaby. Mimo to stanął przed zaimprowizowanym ołtarzem. – Bałem się, że padnę tam z kielichem w ręce. Z trudem, ale utrzymałem się na nogach. W duchu mówiłem: „Boże, składam Ci ofiarę”.

Miał czarnoskórego „opiekuna”. – 25-letni „Anioł Stróż” był rebeliantem, ale najmniej zepsutym. Nie klął. Nie palił „trawki”. Ukończył liceum. To on przygotowywał mi posiłki, podgrzewał wodę do mycia. Oczywiście z karabinem, ale dyskretnie. Był zawsze przy mnie podczas mszy świętej. Siedział i słuchał. Po trzech tygodniach wyznał, że jest katolikiem. Powiedział, że jak to wszystko się skończy, jak przestanie być rebeliantem, to się wyspowiada.

Rebelianci przetrzymywali razem z ks. Dziedzicem 25 czarnoskórych zakładników. Mieszkali w osobnych namiotach. – Nie mogłem się z nimi kontaktować, ale pozwolono im uczestniczyć w wieczornych modlitwach. Mogliśmy potem chwilę usiąść razem i porozmawiać. Pytali mnie, co to jest niebo, czyściec, jak żyją ludzie w moim kraju. Cieszyli się jak dzieci, gdy opowiadałem im, jak wygląda u nas zima. Niektórzy z rebeliantów też słuchali. Jeden zwracał się do mnie nawet „mój ojcze”.

Republika Środkowoafrykańska nie jest krajem bezpiecznym dla misjonarzy. Jednakże od 20 lat żaden z nich nie doznał tam uszczerbku na zdrowiu. Dlatego porwanie księdza Mateusza Dziedzica wywołało w Polsce szok. Już kilka godzin po jego uprowadzeniu zaczęły się poufne negocjacje w celu uwolnienia misjonarza.

W rozmowach pojawiała się cały czas kwestia uwolnienia Abdoulaye Miskine, podającego się za generała dywizji. Stworzył on ugrupowanie o nazwie Zgromadzenie Demokratyczne Ludu Centralnej Afryki. Miskine i jego ludzie brali udział w przewrocie politycznym. Kolejnym, w tym trawionym wewnętrznymi wojnami kraju.

Miskine zbuntował się, bo oczekiwał wysokiego stanowiska, ale go nie dostał. Przeszedł do opozycji. Najpierw wyjechał zagranicę. Gdy wrócił, razem ze swoimi ludźmi zaczął partyzancką wojnę zarówno ze zwolennikami byłego prezydenta Boziego jak i obecnej prezydent Cathérine Samba Panza. W lecie tego roku został schwytany i osadzony w więzieniu w Kamerunie. Ludzie z jego oddziału ukryli się w lesie.

W pobliżu wioski Zoukombo. 35 km od siedziby polskiej misji katolickiej. Od kiedy się tam pojawili, nękali podróżujących drogą prowadzącą do Kamerunu. Zwłaszcza drobnych handlarzy. Zabierali im pieniądze i wartościowe przedmioty. Od sierpnia tego roku zaczęli palić zatrzymane samochody.

9 listopada br. rano wszystkie polskie media podały wiadomość, że ks. Mateusz Dziedzic jest już wolny. – Niestety, była to informacja nieprawdziwa – przyznał kilka godzin później ks. Krzysztof Czermak, dyrektor Wydziału Misyjnego tarnowskiej kurii.

Po południu tego samego dnia otrzymał wiadomość, że negocjacje w sprawie uwolnienia ks. Dziedzica zbliżają się do szczęśliwego finału i wiele wskazuje, że misjonarz będzie wolny za kilka dni. Owe „kilka dni” przeciągnęło się do środy, 26 listopada. W tym dniu polski kapłan został przekazany władzom Kamerunu. Przewieziono go do stolicy tego kraju Jaunde, a stamtąd do Brazaville – stolicy Konga. Stamtąd, trochę okrężną drogą, wrócił do Polski.

Trudno słowami opisać, jak wyglądało powitanie ks. Mateusza we wsi Polna, koło Grybowa, w rodzinnym domu. – Radość, radość, radość i łzy – wylicza Helena Dziedzic, mama misjonarza. Na spotkanie z nim, mimo późnej pory, przyszła niemal w komplecie licząca kilkadziesiąt osób rodzina. Misjonarz ma 9 rodzeństwa. Następnego dnia w kościele witała go cała wieś.

Pierwsze dni w kraju nie były dla niego łatwe. Niemal non stop odbierał telefony z Polski i ze świata. Od znajomych, dziennikarzy, a także zupełnie nieznanych sobie osób. Zapraszano go do szkół, okolicznych parafii. Opowiadał o swoich przeżyciach, dziękował za modlitwę. Od kilku dni przebywa w Gdyni. W Uniwersyteckim Centrum Chorób Morskich i Tropikalnych. – Wszystko ze mną dobrze – uspokaja. – To profilaktyczne, choć konieczne badania.

Wszyscy pytają go, jak doszło do uwolnienia? – Nie wiem, nie dociekam. Powiedziano mi, że wiele osób, instytucji było zaangażowanych w te pertraktacje. Mediatorem był na pewno prezydent Konga.

Wspólnie zastanawiamy się, czy jest szansa na stabilizację sytuacji politycznej w Republice Środkowoafrykańskiej. W jego opinii, wszystko idzie w dobrym kierunku. Twierdzi, że ONZ wysłał do RŚA 7 tys. żołnierzy z Sił Pokojowych. Mają pilnować porządku w większych miejscowościach i przy drodze prowadzącej do Kamerunu.

– Na czerwiec przyszłego roku zaplanowano wybory prezydenckie. Teraz mogą być trudne momenty, kiedy będą się pojawiać kandydaci na prezydenta, bo muszą usiąść przy jednym stole i próbować się dogadać. My, misjonarze modlimy się o to, żeby pojawił się jakiś mocny kandydat, który zostanie w miarę demokratycznie wybrany przez ludzi, Myślę, że jeśli większość go poprze, to jest nadzieja, że dojdzie do stabilizacji w tym kraju.

Bo trzeba wiedzieć, że w Afryce liczy się szef. Czy to na szczeblu wioski, czy jakiejś grupy, czy stojący na czele państwa. Musi to być człowiek, który myśli o innych, nie tylko o sobie i swoim plemieniu. Mam nadzieję, że ktoś taki się znajdzie.

Ks. Mateusz Dziedzic przyznaje, że cały czas ma kontakt z kolegami z Afryki, ze swoimi parafianami. – Jeśli Bóg da, to tam wrócę. Teraz odpoczywam – odpowiada na pytanie, czy myśli o powrocie do Afryki.

Na misji w Baboua, gdzie pracował ks. Mateusz Dziedzic, wciąż jest jego kolega – ks. Leszek Zieliński. Misji pilnują obecnie żołnierze z Sił Pokojowych ONZ.

Tekst powstał we współpracy z radiem RDN Małopolska.

***

W Republice Środkowoafrykańskiej pracuje obecnie 33 polskich misjonarzy. Z diecezji tarnowskiej pochodzi 12 duchownych i osoba świecka, kobieta.

Polski ksiądz był przetrzymywany wraz z grupą innych zakładników.

Razem z nim zwolniono 15 osób. Dzięki wstawiennictwu ks. Dziedzica u prezydenta Republiki Konga, z którym misjonarz spotkał się po uwolnieniu, wolność odzyskało kolejnych 10 uwięzionych.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski