Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ważne są dla mnie te góry, na które jeszcze mogę wejść

Rozmawia Katarzyna Kachel
Lwow: Nie lubię marznąć, wcześnie wstawać i nosić ciężkich plecaków!
Lwow: Nie lubię marznąć, wcześnie wstawać i nosić ciężkich plecaków! Marcin Oliva Soto
Nigdy nie miałem potrzeby udowodnienia za wszelką cenę, że potrafię. Zawsze chciałem i starałem się panować nad sytuacją. Ktoś może powiedzieć, że to postawa asekurancka, pasywna. Ja tak nie sądzę - mówi Aleksander Lwow, legenda polskiego himalaizmu

- Ile palców oddałby Pan za ośmiotysięcznik?

- Żadnego.

- Wśród Pana kolegów są tacy, którzy poświęciliby nawet dziesięć.

- Faktycznie, w wielu bazach górskich nasłuchałem się takich właśnie dyskusji. Wątpię jednak, by którykolwiek z licytujących dałby sobie świadomie obciąć choćby palucha. Tego typu koszty zdobycia ośmiotysięcznika pojawiają się dopiero "w praniu". W trakcie wspinaczki. Są jakby skutkiem ubocznym i niepożądanym naszej aktywności w górach. I rzeczywiście - ciężkie odmrożenia mogą się skończyć amputacją.

- Alpinista racjonalista?

- Można tak powiedzieć. Racjonalność wynika z mojej natury. Jeden z kolegów określił ją nawet naturą inżyniera - przy czym nie miał na myśli mojego wykształcenia, choć faktycznie jestem inżynierem. I być może właśnie owa natura pomaga mi klarownie myśleć niezależnie od okoliczności, nie poddawać się emocjom i nie ulegać szaleństwu.

- Dlatego jest Pan człowiekiem, który nie boi się zawrócić, zrezygnować u samego szczytu. To brak ambicji?

- Zawsze sobie powtarzałem, że szczyt to tylko jeden stopień na drodze życia. Choćby najwyższy, ale tylko stopień. I że równie ważne są góry, na które dopiero mamy wejść w przyszłości.

- Nie miał Pan nigdy potrzeby udowodnienia czegoś?

- Czego?

- Wielkości, niezłomności.

- Nie. Nigdy nie odczuwałem takiej konieczności. Zawsze chciałem i starałem się panować nad sytuacją. Ktoś może powiedzieć, że to postawa asekurancka, pasywna. Nie sądzę tak. Zrozumiałem to po śmierci moich kolegów. Od tamtej pory moje decyzje w górach były bardzo świadome.

- To w ogóle możliwe na takich wysokościach? W momencie skrajnego wyczerpania, kiedy zarówno ciało, jak i psychika odmawia posłuszeństwa?

- Prawdą jest, że długotrwały niedobór tlenu, szczególnie w zimie, powoduje, że człowiek przestaje się zachowywać całkowicie racjonalnie. Normalnie. Na tym, myślę, polega jednak alpinistyczny profesjonalizm, by potrafić zaaklimatyzować się dobrze i w skrajnych warunkach móc kontrolować sytuację. Udało mi się nigdy nie dopuścić do sytuacji, w której ktoś musiał mnie ratować, narażać się i ryzykować dla mnie swoim życiem.

- Podczas zdobywania zimą Broad Peaku z Maciejem Berbeką w 1988 r. bał się Pan jednak, że nie będzie w stanie oprzeć się naciskom z bazy i zrezygnować z wejścia.

- Rzeczywiście tak było. Może tkwił gdzieś we mnie podświadomy lęk, że będą mnie z dołu namawiać: spróbuj, dasz radę, przecież Berbeka się nie poddaje. Może bałem się, że pomyślą, iż jestem słaby, tchórzliwy. Nie poddałem się jednak naciskom. Byłem doskonale świadomy, że trzeba schodzić.

- Alpiniści nie cenią życia?

- Przekonanie ludzi, że dla nas życie nie ma aż takiej wartości jak dla innych, jest błędne. Wynika to z tego, że czytają i oglądają relacje z komercyjnych wypraw, choćby na Mount Everest, kiedy to setki ludzi, atakując szczyt, mijają po drodze zwłoki lub umierających ludzi i nie reagują. Rzeczywiście tak bywa. Musimy jednak oddzielić dwie sfery: alpinizm sportowy i ten rozpowszechniony dzisiaj, odpłatny, gdzie reguły sportowe nie działają. Jestem przekonany, że wśród zawodowych himalaistów nie pojawia się taka obojętność. Ona jest tam, gdzie są pieniądze.

- Wśród zawodowców nie ma dylematów: góra czy życie innego członka wyprawy?

- Nie spotkałem się z takim zachowaniem. Zdarzały się jednak sytuacje, kiedy jedni członkowie grupy wchodzili, nie wiedząc, że ich kolega umiera. Tak np. było podczas zimowego zdobywania Kangchenjungi, gdzie Kukuczka z Wielickim zdobywali szczyt, a Andrzej Czok umierał z powodu choroby wysokościowej. Gdyby wiedzieli, że mogą pomóc, na pewno nie poszliby na szczyt. Jestem o tym przekonany.

- Powiedział Pan kiedyś, że w górach nie wszystko jest racjonalne. Miał Pan na myśli efekty choroby wysokościowej?

- Na pewno długotrwały niedobór tlenu powoduje, że człowiek na tych wysokościach popełnia błędy, które w normalnych warunkach nie miałyby miejsca. To wynik upośledzenia funkcji mózgu. O tej decydującej roli braku tlenu rzadko się mówi. Wymienia się temperaturę, zmęczenie, odwodnienie, nie wiążąc tych czynników z brakiem tlenu.

- Przebywanie w tak skrajnych warunkach to zwyczajny, wyniszczający koszmar, niemający nic wspólnego z euforią ani z radością. Po co się tak męczyć?

- Wojciech Kurtyka napisał kiedyś o alpinizmie jako sztuce cierpienia. Pod wpływem swoich zimowych doświadczeń, zwłaszcza na Broad Peaku i K2, rozwinąłem to określenie do postaci: himalaizm zimowy to sztuka bezsensownego cierpienia. Oto chyba najkrótsza definicja tego sportu. Nie ma w nim żadnej przyjemności, tylko ból, dyskomfort i wielkie ryzyko. To warunki na granicy naszych możliwości; psychicznych, fizycznych, fizjologicznych.

- Powtarzam więc: po co?
- Pragnienie wyczynu, osiągnięcia czegoś nowego? Warunki przecież są niezależne od nas, są nam "dane" przez przyrodę. Myśli Pani, że gdybyśmy mieli szansę zdobywać szczyty w lepszych okolicznościach, to byśmy tego nie robili?

- Wielu Pana kolegów mówi o stanach zmienionej świadomości, halucynacjach, omamach. Niektórzy przy wejściu na szczyt widzieli budkę z lodami, buldożery, palmy, nawet czarownice robiące rundkę wokół góry. Słyszeli głosy rodziny, przyjaciół. Przeżył Pan coś podobnego?

- Znam takie historie z literatury, słyszałem o nich, ale nigdy nie przeżyłem. Być może dlatego że nigdy nie doprowadziłem się do stanu tak krańcowego wyczerpania. Nie doszedłem do "czerwonej linii". Nie byłem na granicy swoich możliwości, kiedy to jedna noga zaczyna badać grunt na tym drugim świecie. Zawsze zawracałem krok wcześniej. I szczycę się tym.

- Nawet wtedy kiedy samotnie wspinał się Pan w 1990 r. na Pumori, nie czuł Pan obecności towarzysza, jak wielu samotnych zdobywców?

- Nie. Byłem w dobrej formie, a sytuacja pod moją całkowitą kontrolą, więc może dlatego. A może też z tego powodu, że zawsze dobrze znosiłem samotność. Nie mam problemu, by siedzieć kilka dni samotnie w namiocie, w śnieżycy. Być całkowicie odciętym od świata. Bez jakiejkolwiek możliwości kontaktu (a tak mi się zdarzyło i pod Dhaulagiri w 1985 roku, i na Evereście w 1986 roku, i na Broad Peaku w 1988 roku).

- Prof. Jan Ryn, alpinista i psychiatra, przeprowadzał pionierskie badania reakcji mózgu himalaistów po przekroczeniu granicy śmierci. Niektórym Pana kolegom jego szukanie "dziur w głowach himalaistów" się nie podobało. Budziło opór. Słusznie?

- Pan profesor, mój znakomity kolega "po fachu" (alpinistycznym), to wybitny uczony, który prowadził bardzo konkretne badania. A skoro odkrył w naszych mózgach zmiany, reakcje na przebywanie na wysokości bez odpowiedniej dawki tlenu, to pewnie tak jest, i być może jakieś tam "dziury w głowie" mamy. Ale że człowiek podobno używa zaledwie kilka procent szarych komórek, to jeśli nawet coś tam mi z głowy zniknęło, nie mam dziś z tego powodu szczególnego dyskomfortu. Nie widzę u siebie tych ubytków.

- Może jeszcze nie?

- Może. Bo kto wie, co będzie za piętnaście, czy dwadzieścia lat? A nuż wtedy pojawi się u mnie uboczny skutek przebywania na takich wysokościach. Poczekamy, zobaczymy.

- Po długim przebywaniu w ekstremalnych warunkach człowiek przestaje podobno odczuwać lęk. Wspomniany profesor Ryn porównuje to do postawy więźniów obozów koncentracyjnych. Pan pośrednio z tym się zgadza, bowiem w swojej książce pt. "Zwyciężyć znaczy przeżyć" twierdzi Pan, że nie ma strachu w ludziach pozbawionych wyboru. I dziwi się, z jakim spokojem potrafi myśleć, że Maciej Berbeka, na którego Pan czekał, mógłby już nie wrócić.

- Napisałem o spokoju, z jakim przyjmowałem myśl o ewentualnej śmierci Maćka Berbeki, a także o dziwnej obojętności, pogodzeniu się z przeświadczeniem, że ja również za chwilę zginę.
W obliczu autentycznej groźby śmierci byłem zupełnie spokojny. Nie panikowałem, nie histeryzowałem.

- Ale kontroli Pan nad sobą nie stracił. Tak jak Carlos Corsolio, który zostawił skrajnie wyczerpaną Wandę Rutkiewicz, tłumacząc potem, że nie zdawał sobie sprawy z ogromu niebezpieczeństwa.

- Te dwie sytuacje są całkowicie nieporównywalne. Carlos nie zostawił Wandy, ale jedynie nie potrafił nakłonić jej do odwrotu... a to zasadnicza różnica! Ja na Broad Peaku czekałem na Berbekę, będąc wciąż w dobrej formie fizycznej. Generalnie miałem wielkie szczęście w swojej karierze alpinistycznej. Ze mną, przy mnie czy na mojej wyprawie nikt nigdy nie zginął.
Miałem do czynienia zaledwie z jednym wypadkiem partnera, który odpadł na ścianie i ciężko się poturbował. To dlatego, ale nie ze swej winy, raz w życiu byłem wówczas "klientem" ratowników górskich. Porównując swój górski życiorys z historiami niektórych moich kolegów, mogę spokojnie o sobie powiedzieć, że byłem w czepku urodzony.

- Nie dopadały Pana nigdy depresja, zobojętnienie?

- Nie. Co ciekawe, najcięższe przeżycie związane z wyczerpaniem fizycznym miałem w... Tatrach. Na początku kariery, zimą. Po dwudniowym przejściu wschodniej ściany Mnicha powrót do schroniska, przecież nieodległego, wyglądał wręcz karkołomnie. Byliśmy z kolegą bardzo zmęczeni, padaliśmy w śnieg co kilkadziesiąt kroków.

- Kiedyś powiedział Pan, że największy Pana sukces to fakt, że Pan przeżył. Nadal tak jest?

- Oczywiście. Mam na koncie cztery ośmiotysięczniki. Jakaż by to była dla mnie różnica, gdyby było ich np. osiem? Żadna. Najważniejsza dla mnie, kiedyś wyczynowego alpinisty, była zawsze świadomość moich możliwości. Wiedziałem, że nie ma takiej góry na świecie, której nie mógłby zdobyć samodzielnie. Sprawdziłem to praktycznie.
Będąc na Lhotse, czwartej górze świata, tuż obok Everestu, zdobywając ją niemalże 30 lat temu w stylu alpejskim i w bardzo dobrym czasie (oczywiście bez tlenu!), wiedziałem, że i Everest jest w moim zasięgu. Też bez użycia tlenu. Ta świadomość była dla mnie najważniejsza. Kolekcjonowanie szczytów nie było nigdy moim celem.

- Bo jak mówi Pan przekornie, nie lubi się męczyć?

- Faktycznie, nie lubię. Nie lubię marznąć, wcześnie wstawać i nosić ciężkich plecaków!

- Dziś jeździ Pan na zloty górskich oldboyów i mówi o sobie "emeryt". Nie za wcześnie?

- Gdy jeżdżę na zloty oldboyów, nazywam siebie "łącznikiem pokoleniowym". Bo ciągle to jeszcze nie moja liga. Ale jak patrzę na zdjęcia ze spotkań łojantów, czyli taterników lat siedemdziesiątych, i oldboyów, to widzę, że ta różnica między tymi środowiskami się powoli zaciera.

- Mężczyznom, którzy mają za sobą przeszłość pełną adrenaliny, łatwiej czy trudniej się starzeć?

- Mnie łatwiej. Dzięki alpinizmowi, aktywnemu trybowi życia wciąż zachowuję sprawność, pogodę ducha i optymizm. Gdyby nie metryka i spojrzenie na zmarszczki przy goleniu, mógłbym pomyśleć, że ciągle wiele gór przede mną.

***
Aleksander Lwow urodził się w 1953 r. w Krakowie.
Wspina się od roku 1970. W 1994 r. stworzył pierwszy w Polsce miesięcznik wspinaczkowy pt. "Góry i Alpinizm". Wydał dwie książki wspomnieniowe: "Wybrałem góry" i "Zwyciężyć znaczy przeżyć" .

W 1974 i 1975 r. był mistrzem Polski we wspinaczce na czas oraz uczestniczył z powodzeniem w międzynarodowych zawodach wspinaczkowych za granicą. W 1979 r. został uczestnikiem wyprawy Andrzeja Zawady, która w sezonie 1979/1980 jako pierwszy w zimie weszła na najwyższy szczyt świata Mount Everest (8848 m). Zdobył cztery ośmiotysięczniki: Manaslu, Lhotse, Cho Oy i Gasherbrum II.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski