Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wciąż wierzę w inteligentną widownię

Wacław Krupiński
Młynarski: Nie obrażam się na słowo „tekściarz”
Młynarski: Nie obrażam się na słowo „tekściarz” Fot. Archiwum
Nie ma dziś kabaretu politycznego, poetyckiego – są żenujące żarty na nieznośnym amatorskim poziomie. Byle dostać brawa i zainkasować pieniądze. A naród, niestety, to kupuje –mówi Wojciech Młynarski.

– Ostatnio w Krakowie powiedział Pan: broni nie składam, nie zamierzam iść na autorską emeryturę.

– Wciąż pracuję, choć już na mniejszą skalę. Ciągle pojawiają się interesujące mnie tematy, które podejmuję w ramach swej twórczości satyrycznej – niegdyś nazwanej śpiewanymi felietonami.

Nadal też piszę piosenki liryczne, na które otrzymuję zamówienia. Po latach bliżej zainteresowała się moją twórczością Irena Santor, na której najnowsze płyty – bo ona też broni nie składa – napisałem kilka tekstów. A zarazem jestem otwarty na współpracę z młodymi, choć takich propozycji nie mam za wiele.

– Oni głównie sami sobie piszą.

– I teksty te bardzo często wołają o pomstę do nieba. Poza tym to są ludzie, którzy uważają, że dopiero od nich się wszystko zaczyna, że niczego wcześniej nie było. Kiedy w roz­mowach z nimi używam takich nazwisk, jak: Hemar, Tuwim, Jurandot, kiedy mówię o twórcach STS-u, a to przecież nie tylko Agnieszka Osiecka, ale i Andrzej Jarecki, Ziemowit Fedecki, Jarosław Abramow, czuję, że młodym te nazwiska niczego nie mówią. A ja ich twórczości się bacznie przyglądałem i to od nich dużo się nauczyłem.

Zresztą miałem i mam naturę wiecznego studenta. Zawodu tekś­ciarza wyuczyłem się przez kontakty ze starszymi kolegami, takimi jak: Osiecka, ale przede wszystkim wspaniały pan Jerzy Wasowski, z którym zetknąłem się w kabarecie Dudek i z którym napisałem kilkanaście piosenek wykonywanych w moich recitalach. A także aktor i reżyser Jerzy Dobrowolski, który lubił po­wtarzać: „Skróć o połowę”, ucząc mnie lapidarności w wyrażaniu myśli.

– Halina Kunicka wspomina, jak ze swymi tekstami chodził Pan do wybitnego teatrologa prof. Zbigniewa Raszewskiego. Tak było?

– Miałem szczęście, że poznałem dość dobrze prof. Raszewskiego przy okazji pisania z kompozytorem Maciejem Małeckim libretta opery „Awantura w Recco”. Miał fantastyczne poczucie humoru i wielkie rozeznanie w świecie piosenki. I faktycznie, ze wszystkimi tekstami biegałem do niego po rady i uwagi.

– Dziś tekściarstwo to trochę zanikający zawód. Jak Pan reaguje na słowo „tekś­ciarz”?

– Nie obrażam się, oznacza ono po prostu solidne rzemiosło, które wymaga konkretnych umiejętności warsztatowych.

– Ważniejsze rzemiosło czy talent?

– Talent czy jakieś predyspozycje można mieć, ale realizacja zawsze następuje za pomocą świadomego warsztatu, na który składa się wiele elementów. Ja na przykład czuję, że tekst mi wyjdzie, gdy już mam puentę, gdy wiem, co ma być tym diabełkiem, który na końcu wyskoczy; pod nią podciągam całą konstrukcję.

Wiem też, że jak się piosenkę tworzy z kompozytorem zbyt długo, to na ogół nic dobrego z tego nie wyjdzie. Co nie oznacza, że się nie zmienia, nie dopasowuje tekstu do muzyki. Na przykład „W Polskę idziemy” poprawiałem parę razy, bo pan Wasowski najpierw bardzo wnikliwie wczytywał się w tekst, dopiero potem zabierał się do roboty, zgłaszając rozmaite prośby i zastrzeżenia.

– Tekściarz czy poeta? Przecież wiele tekstów Osieckiej, Przybory, Kofty czy Pana to po prostu poezja.

– Ale, rzecz ciekawa, przeglądając różne antologie poetyckie, nigdy naszych nazwisk tam nie spotkałem, a wiele innych tak. Bo zgadzam się, że niektóre teksty, zwłaszcza Kofty, który miał niebywały talent poetycki, mogłyby się tam znaleźć.

– Z własnych tekstów piosenek które by Pan wyróżnił mianem poezji?

– Czy ja wiem? „Polską miłość”, „Moje ulubione drzewo”, „Bynajmniej”... Znalazłoby się jeszcze trochę.

– To czołowy wonczas prozaik Stanisław Dygat, uznając, że Pana piosenki czynią z Pana „najbardziej interesującego pisarza w młodej literaturze polskiej”, wziął Pana dwie pierwsze płyty, zaniósł do Związku Literatów Polskich i tak został Pan członkiem tego związku.

– Mój tekst „Lubię wrony” musiałem mu dać ręcznie napisany. Powiesił go sobie przy biurku. Lubiliśmy się bardzo, także z jego żoną Kaliną Jędrusik. Inteligentną i utalentowaną, która miała wielki dar wydobycia z tekstu tego, co w nim najistotniejsze.

– Kiedyś piosenki pisali zawodowcy; teraz – trawestując Koftę – pisać każdy może?

– Fakt, nasz zawód stał się niszowy. Obecnie piosenki są produkowane na zasadzie konfekcji – szybka realizacja, szybka sprzedaż.

– I jeszcze szybciej się o nich zapomina.

– Zgadzam się. Nie wydaje się, by ta produkcja przetrwała próbę czasu. Choć oczywiście są wyjątki, nie wszystkich tu wymienię, jak Turnau czy Sikorowski z Krakowa. Z młodszych całkiem ładne piosenki mają Brodka i Bartosiewicz, słucham ich z przyjemnością. Ale oni są, niestety, w mniejszości.

– Pan w młodości miał kogoś, na kim się wzorował jako wykonawca?

– Tak, to był włoski piosenkarz Fred Buscalione, który po części melorecytował, po części śpiewał.

– Skoro wspominamy gwiazdy dawnych lat... „Podobno ludzie dzielą się na fanów Beatlesów i Stonesów. Ja należę do tych pierwszych” – przyznał Pan przed paru laty.

– To prawda, piosenki Beatlesów są mi bliższe, to były przepiękne kompozycje, których nie spotkałem u Stonesów.

– Czas się ich nie ima, podobnie jak Pana tekstów. Niektóre wręcz zyskały na aktualności. „Ludzie to lubią, ludzie to kupią, byle na chama, byle głośno, byle głupio…” – śpiewał Pan przed półwieczem w kabarecie Hybrydy.

– Tak mi się wtedy napisało i, jak się okazało, trafiłem idealnie.

– To jakby o dzisiejszej widowni tzw. kabaretów.

–Kiedy dawałem recitale, to publiczność, także tu, w Krakowie, była wymagająca, wyrobiona, inteligentna; przyjemnie było z nią obcować, czując jej odzew. A teraz – i to mnie, nie waham się powiedzieć, wręcz przeraża – pojęcie kabaretu kompletnie się zdewaluowało. Nie ma kabaretu politycznego ani poetyckiego – są żenujące żarty na nieznośnym amatorskim poziomie, byle wywołać rechot, dostać brawa i zainkasować pieniądze. Ale nawet nie to mnie smuci. Bardziej smuci mnie rechoczący naród, któremu to się podoba, który to kupuje. Straszna przemiana zaszła pod tym względem.

– Jakby inteligencja, o której Pan śpiewał tyle razy, apelując nawet: „nie opuszczaj mnie i nie porzucaj”, gdzieś zniknęła.

– Wciąż wierzę, że ta publiczność gdzieś jest i że niekoniecznie stanowią ją jedynie moi rówieśnicy.

– Kiedyś telewizja przygotowywała inteligentne programy dla inteligentnej publiczności, podnosząc odbiorcom poprzeczkę. Teraz hołduje najniższym gustom, serwując konfekcję... Ambitny program skanalizowano w TVP Kultura, dla garstki...

– Powstał zamknięty obieg. Telewizja lansuje grono wykonawców, którzy korzystając z tej popularności, wypełniają jakieś masowe imprezy na stadionach, pokazywane później przez telewizję. Koło się zamyka.

– A Panu – i mnie też, a nie tylko nam – marzy się, jak śpiewał Pan jakże dawno: „taka piosenka, taka ballada, co byle czego nie opowiada”, co „nie zabłądzi w tandetny kram”.
– To był mój program, by nie wciskać ludziom taniochy. Piosenka to taki miniaturowy twór, przy pomocy którego można osiągnąć bardzo wiele, bo można skłonić ludzi do samodzielnego inteligentnego myślenia. Ale oczywiście, co powtarzam od lat, samego myślenia piosenka nie zastąpi.

– Pan zachęca do myślenia swymi piosenkami jako autor i wykonawca.

– To od piosenki „Niedziela na Głównym” rozpocząłem pisanie, jak to nazwano, śpiewanych felietonów i ona też sprawiła, że sam zacząłem te utwory wykonywać. A nie od początku byłem do tego przekonany, zwłaszcza że wiele osób mnie zniechęcało. Aż przed drugim festiwalem piosenki w Opolu wykonałem tę piosenkę, a jest w niej i komunikat dworcowy po francusku, i od Kazimierza Rudzkiego, usłyszałem: „Proszę pana, pan ma wystarczająco dobry akcent francuski, żeby śpiewać swoje piosenki po polsku”.

– Skoro drugi festiwal, to 1964 rok, czyli właśnie minęło pół wieku. To wtedy dwie Pana piosenki otrzymały nagrody: „Spalona ziemia” śpiewana przez Krystynę Konarską oraz „Z kim tak ci będzie źle jak ze mną” interpretowana przez Kalinę Jędrusik.

– W tej piosence napisałem: „kto będzie zdrowie miał i nerwy na takie ścierwo jak ty”. I na próbie usłyszałem: „Ja panu tego nie zaśpiewam, dama takich słów nie używa”. Odpowiedziałem, wtedy jeszcze byliśmy na pan: „Pani Kalino, ale jak dama się wkurzy, to jeszcze gorszych słów używa”. Na co Jędrusik do siedzącej obok Agnieszki Osieckiej: „Widzisz, on, k...a, niczego nie rozumie”. Po czym zaśpiewała „na takie zero jak ty”.

– Trzy lata później już dał Pan swój pierwszy recital.

– Zwróciłem się wtedy do stołecznej Estrady z prośbą, by mi zorganizowała recital
w kameralnej sali, żebym miał dobry kontakt z publicznością. Tyle że akurat Estrada miała wolną Kongresową wynajętą dla jakiejś artystki z Francji, która nie dojechała, zatem skoro się nawinąłem, dano salę mnie. I nawet nie najgorzej mi poszło.

– Wypełniał Pan tę salę trzy razy pod rząd.

– I od tamtego czasu pozostałem wierny autorskiemu recitalowi, jeżdżąc z nim po Polsce i świecie przez wiele lat.

– Brakuje go Panu teraz?

– Do pewnego stopnia tak, dlatego może do niego wrócę. Jak mi się napisze więcej piosenek w stylu śpiewanych felietonów, to o tym pomyślę. A może i o płycie? Bo sądzę, że taka twórczość, do której i ja dokładałem rękę jeszcze w dobie socjalizmu, prowokująca do myślenia, ośmieszająca to, co ośmieszyć należy – choć wtedy nie wszystko się dało, bo cenzura robiła jednak swoje – jest potrzebna.

– W recitalu „Czterdziecha” mówił Pan, że teksty satyryczne łatwiej było pisać, gdy istniała cenzura. Tak było?

– Wtedy, paradoksalnie, satyrę uprawiało się wdzięczniej i łatwiej. To było wyzwanie dla autora, jak ją obejść, jak wykiwać. W mojej „Układance” o puzzlach, co ciągle nie pasują do obrazka, pierwotnie napisałem „robotnicy z transparentem”, i to Dygat mi poradził, bym zamienił na „krasnalki z transparentem”. Bo z tym nie będzie problemów, a tekst stanie się dowcipniejszy, bardziej finezyjny. Dygat w ogóle mówił, że cenzora trzeba sobie wychować. I ja tak robiłem.

Bywali cenzorzy nawet życzliwie usposobieni, nieraz sami podsuwali rozwiązanie, jak coś zmienić. Osiecka w „Okularnikach” napisała „potem żyją w jakimś mieście, za te polskie tysiąc dwieście”, na co cenzor zaprotestował, to za mało, absolwent polskiej uczelni nie zarabia tyle. Wtedy Andrzej Jarecki, który w imieniu STS-u był w cenzurze, zmienił na „po czym wiążą koniec z końcem za te polskie dwa tysiące”. Na co cenzor: „No, widzi pan, i to jest w porządku. To puszczę”.

– Po ustrojowej transformacji pisał Pan mniej tekstów satyrycznych.

– Zgadza się. Pisało mi się trochę trudniej, bo uważałem, że trzeba mieć superdobry pomysł, by zakomunikować, co się o tej rzeczywistości ma do powiedzenia, ale nie wprost. Niezmiennie bowiem hołduję pisaniu aluzyjnemu, metaforycznemu, ezopowym językiem, nadal też uważam, że pewnych rzeczy mówić nie wypada, że nie należy po nazwisku, że – co zrymowałem już dawno – „Satyra jeśli ma swe obyczaje, jakie ma satyra moja, dajmy na to, to satyra proszę pana, raczej dość zażenowana, milczy tam, gdzie winien mówić prokurator”.

– Od paru lat pojawia się Pan w „Szkle kontaktowym” TVN.

– Przypadek sprawił, że sięgnięto po moje starsze teksty, a pierwszym był „Gruz do wywózki”... Mówili te teksty znakomici koledzy: Marek Kondrat. Adam Ferency, Piotr Machalica, i choć powstały one w głębokim socjalizmie, okazało się, że wcale się nie zestarzały. A potem Grzegorz Miecugow zaproponował niezobowiązującą współpracę, czyli jak mam jakiś tekst, to czytam go na antenie.

– W stanie wojennym mógł Pan zostać w Szwajcarii. I ani przez sekundę Pan się nie zawahał. Po latach powiedział Pan, że nie mógłby żyć bez polskiego powietrza. Nigdy Pan tamtej decyzji nie żałował?

– Nie. Rodzina była wtedy Polsce, a ja naprawdę z tego kraju czerpałem całe życie na­tchnienie i nie widziałem poza nim miejsca dla siebie.

– A propos rodziny, „Z pierwszą żoną rozstaliśmy się po 29 latach. (...). Drugie małżeństwo trwało rok. Jestem ciężkim partnerem w życiu codziennym” – przyznał Pan przed 9 laty. Zarazem, jak mówi np. Halina Kunicka, której napisał Pan piosenki na płytę „12 godzin z życia kobiety”, miał Pan zaskakującą wręcz wiedzę o duszy kobiety. Teoria sobie, życie sobie?

– To nie musi się pokrywać. Pierwszą rozmowę na ten temat miałem jeszcze z Kaliną Jędrusik przy okazji wspominanej już piosenki „Z kim tak ci będzie źle jak ze mną”. Powiedziała mi wtedy, z tą swoją emfazą w głosie: „Młody człowieku, jak pan w tym pańskim wieku śmie tyle wiedzieć o kobiecie?!”. A ja odpowiedziałem: „Proszę pani, tylko z wyobraźni”. Później także było z wyobraźni, z obserwacji, z autopsji, z lektur...

Wie Pan, autor piszący piosenki na zamówienie kobiet musi przestawić się na ich myślenie, a ja na ogół te kobiety znałem, a przynajmniej myślałem, że je znam, zatem byłem jak krawiec, co szyje na miarę, żeby taka kobieta jak najlepiej wyglądała, jak najlepiej się czuła.

– Miał Pan szczęście być spowinowaconym z Arturem Rubinsteinem, którego odwiedzał Pan we Francji...

– Był ożeniony z siostrą stryjeczną mojego ojca, która mnie bardzo lubiła. A i on, do którego mówiłem „wuju”, też okazał mi wiele zainteresowania. Pamiętam, że kiedyś w Paryżu do późna w nocy recytowałem mu fragmenty programu z kabaretu Dudek, w tym słynny skecz „Sęk” Dudka Dziewońskiego i Wiesława Michnikowskiego. I wuj zanosił się ze śmiechu. Następnego dnia wcześnie rano wezwał mnie do siebie: „Słuchaj, Wojtek, powtórz ten dialog cioci, bo ja kiepsko Żyda robię”.

– Podczas spotkania w Krakowie odczytał Pan osobisty wiersz, z frazą „zanim w zgrabny piórnik wsadzą mnie” i zabawnie puentujący spotkanie z panią z kosą...

– To taka liryka osobista, napisana do szuflady, może kiedyś z jakąś melodią ją wykonam.

– To pozwoli Pan, że zapytam: myśli Pan o śmierci?

– To skomplikowane pytanie, trudno odpowiedzieć jednym zdaniem. Ale cóż – mam już z górki, trudno nie myśleć. Niemniej, powtórzę, broni nie składam.

***

Wojciech Młynarski, ur. 1941, karierę zaczynał jako student polonistyki w Studenckim Teatrze Hybrydy. Potem występował w kabaretach Pod Papugami i Dreszczowiec – tu akompaniatorem był późniejszy stały partner estradowy Młynarskiego Jerzy Derfel, wreszcie w kabarecie Dudek.

Napisał ok. dwóch tysięcy piosenek, także tłumaczeń (Brel, Brassens, Wysocki), autor librett, także tłumacz „Jesus Christ Superstar”. Na scenie Teatru Ateneum realizował programy autorskie poświęcone m.in.: Brelowi, Hemarowi, Wysockiemu.

Kiedyś w nowojorskim słynnym klubie jazzowym Blue Note zaspiewał standard „Satin Doll”.

W ostatnich latach poza córkami Agatą i Pauliną uaktywnił się i syn Wojciecha Młynarskiego perkusista Jan Młynarski, który m.in. wydał płytę „Młynarski play Młynarski”.

Mistrza piosenki opisał w książce „Dookoła Wojtek” Dariusz Michalski. To w niej wybitny twórca ujawnił, że od lat zmaga się z chorobą maniakalno-depresyjną.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski