Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wesoły, smutny człowiek

Wacław Krupiński
Bohdan Smoleń robi, co może, by utrzymać Fundację Stworzenia Pana Smolenia dla chorych dzieci, a nie chce walczyć o siebie
Bohdan Smoleń robi, co może, by utrzymać Fundację Stworzenia Pana Smolenia dla chorych dzieci, a nie chce walczyć o siebie fot. Andrzej Szozda
Bohdan Smoleń. Niewielkiej postury, z dużym talentem, przez lata bawił nas dowcipem, teraz potrzebuje pomocy

To było pod koniec 1996 roku. Bohdan Smoleń zadzwonił nocą gdzieś z Polski, by opowiedzieć o wojażach po Australii i RPA. W trakcie opowieści jak to było wspaniale, rzucił konkretem: „Spędziliśmy 60 godzin w 11 samolotach, przelatując 55 tysięcy kilometrów...”. – Ale ci zazdroszczę – wyrwało mi się. „Nie masz czego, tam palić nie wolno...” – To trzeba rzucić palenie... „Jak? Z takiej wysokości jest to trudne”.

Kilka lat później, gdy ze swoim kabaretem występował w Krakowie, usłyszałem, że nie pali, nie pije. – To z rzeczy na „p” została ci tylko praca – zauważyłem, a on zripostował: „Wcale nie, są jeszcze powolne przechadzki po parku”.

Przypomniało mi się to spotkanie, gdy zobaczyłem ostatnio Bohdana jako jednego z nagrodzonych w plebiscycie „Gwiazdy Dobroczynności”. Pojawił się w Warszawie na wózku inwalidzkim, wychudzony, zmęczony. Widać było, że trwające od paru lat poważne kłopoty ze zdrowiem i wysiłek wkładany w prowadzenie Fundacji „Stworzenia Pana Smolenia”, wspierającej hipoterapią dzieci z porażeniem mózgowym, wyczerpały niespełna 67-letniego artystę ogromnie. Od paru lat robi, co może, by utrzymać stajnie, konie, personel, zabiega o fundusze i inwestorów. Zarazem, jak słyszę, nie ma już siły ani ochoty, by walczyć o siebie...

Z piwnicy studenckiego kabaretu

Pożółkły wycinek z „Dziennika Polskiego” liczy równo 40 lat. „Pół żartem – pół serio o kabarecie Pod Budą”; mój pierwszy wywiad z Bohdanem. Rozmawialiśmy w akademiku Wyższej Szkoły Rolniczej, gdzie mieszkał z żoną Teresą i 5-miesięcznym Maciusiem. Jedyna rodzina w akademiku. Bo też on był już gwiazdą swej uczelni, współzałożycielem wspomnianego kabaretu, który właśnie wrócił z Zakopiańskich Konfrontacji Kabaretowych, gdzie zdobył wszelkie możliwe nagrody. Bynajmniej nie pierwsze w ciągu pięciu lat istnienia. Miał już z FAMY Trójząb Neptuna, najważniejszą nagrodę tego festiwalu; pokonał wtedy m.in. poznańskiego Teya, kabaret, do którego trafi Smoleń w 1977 roku, w pięć lat po tamtym zwycięstwie. To występując w nim u boku Zenona Laskowika, zyska sławę nie tylko ogólnopolską.

Droga do tej kariery wiodła z piwnicy studenckiego kabaretu przez estradowe składanki, w których brał udział u boku zawodowych aktorów i estradowców. A zawdzięczał to Marianowi Załuckiemu, znakomitemu satyrykowi z Krakowa rodem, który, nie mogąc udać się w kolejną trasę, zaproponował właśnie Smolenia. Po latach spotka się on ze swym estradowym promotorem i idolem podczas wspólnych występów w USA.

Pani Pelagia i „Aaa tam, cicho być”

Po raz pierwszy w USA znalazł się Bohdan z Teyem po roku pracy w tym zespole. Wytrzymał w nim pięć lat. W przeciwieństwie do innych, z których rezygnował Laskowik, odszedł sam. Dłuższa współpraca z liderem już była niemożliwa.

Niesamowita popularność, mnogość występów, np. 13 występów w ciągu dwu dni, albo 56 razy pod rząd w Kongresowej, łączyła się z wielkimi pieniędzmi („Na tamte czasy zarabialiśmy takie pieniądze, że łeb odpada”), morzem alkoholu, bo z artystami każdy chciał się napić, nieważne w kraju czy w Ameryce („Jak dzieci się pytały, co tatuś widział ciekawego, to odpowiadałem: kieliszki”) i narastającym napięciem, bo lider bywał coraz bardziej nieznośny, apodyktyczny, zaborczy. Traktował „Małego” z góry na estradzie, i tak też było poza nią. Ale to te lata wyniosły Smolenia na szczyt. Pracował na to jako pani Pelagia produkująca bombki, śpiewając „Coś się z narodem dzieje niedobrego”, w kolejnych programach i podczas kabaretonu w Opolu w 1981 r., kiedy zdobył tytuł Mistera Obiektywu.

Smoleń bez Laskowika (ten odstawił alkohol i został listonoszem) radził sobie niezgorzej. Wykonany w 1984 r. w Opolu autorski monolog „Aaa tam, cicho być” przyniósł mu Nagrodę Specjalną i Nagrodę Dziennikarzy. Fraza „A ci Amerykanie, oni nie są wcale tacy źli. Oni napadną, a później przeproszą. A mnie za te 40 lat to nikt, kurwa, nie przeprosił” zrobiła furorę. Daniel Passent, sam piszący dla kabaretu Pod Egidą, uznał, że to monolog 40-lecia. Ale konsekwencją był też zakaz wykonywania zawodu. Czyli żadnych występów. I wtedy, obchodząc zakaz, współpracujący ze Smoleniem Krzysztof Deszczyński stworzył spektakl „6 dni z życia kolonisty”. Dla dzieci. Tyle że waliły na niego tłumy dorosłych. Od rana. Sam, pamiętam, oglądałem go o godz. 11 w dawnym kinie Związkowiec. Smoleń do Krakowa, gdzie wszystko się zaczęło, zjeżdżał z ochotą.

Rodzinna tragedia i disco polo

Studiowanie zootechniki nie było jego pierwszym pomysłem na życie; po maturze zdawał do szkoły oficerskiej w Pile, bardzo chciał zostać zawodowym kierowcą, lubił samochody. Tyle że nie cierpiał wody, a podczas egzaminu trzeba było do niej skoczyć z pomostu.

I tak rok później przyjechał z rodzimego Bielska-Białej do Krakowa. Przyrodą interesował się od dawna, w domu hodował rybki. Ale zootechnika, którą ostatecznie skończył – skończ wreszcie studia, załatwię ci mieszkanie, obiecał rektor i słowa dotrzymał – nie była mu pisana. Sukcesy z „Budą”, nagroda dla kabaretu na Studenckim Festiwalu Piosenki i rok później indywidualna dla Smolenia niejako wpychały go na estradę. Naturalne vis comica i estradowy wdzięk niwelowały nieprzesadną umiejętność śpiewania.

„Ja cię proszę, ty nie śpiewaj” – powiedział mu, wręczając nagrodę prof. Bardini. – _A __mogę robić to tak, jak teraz zrobiłem? _– „Tylko tak wykonuj piosenki” – odpowiedział przewodniczący jury krakowskiego festiwalu. I, jak pamiętamy, Smoleń nagrał później kilka płyt, podejmując także flirt z disco polo. Gdy mu to wytykałem, tłumaczył, że traktuje te piosenki jako żart i że to „w ogóle wielka Shazza na sukces. (...) Ona jest królową disco polo, ja królem disco polo, moglibyśmy jakiegoś małego discopolka śpiewająco myknąć”.

Było to już w drugiej połowie lat 90. Po wielkiej tragedii, jaka wstrząsnęła rodziną artysty. Najpierw nocą odcinał powieszonego ok. 300 m od domu w Przeźmierowie, gdzie wtedy mieszkali, 15-letniego syna Piotra. Niespełna rok później odnalazł w pokoju żonę, która wybrała taką samą śmierć. Tu już nie było wątpliwości, że samobójczą. Nie mogła pogodzić się ze śmiercią średniego syna, a może miał wpływ i fakt, że groziła jej utrata lokalu, w którym prowadziła sklep zoologiczny.

„Śmierć moich najbliższych (...) zrobiła mi wielką niewyobrażalną dziurę” – powie Bogdan po latach w książce. Z Teresą poznali się na studiach. On niewielki, ona drobniutka, delikatna. „Jak była w ciąży i razem stanęliśmy na wadze, to ważyliśmy 90 kilogramów, w trójkę”.

Teraz, widząc Smolenia, schorowanego i jeszcze chudszego, na wózku, uświadomiłem sobie, że na wózku, sparaliżowana w wyniku heinemediny, poruszała się przez całe lata jego mama... I nie poddawała się, nawet pisała teksty do kabaretu. Czy i syn znajdzie w sobie siły?

Korzystałem z książki Anny Karoliny Kłys „Niestety wszyscy się znamy”.

Napisz do autora:
[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski