Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wicher ich niósł po świecie. Sybiracy w Indiach

Małgorzata Kulisiewicz
Staś z psem Billem
Staś z psem Billem zdjęcia: archiwum rodzinne
Historia. Stanisław Handerek, krakowianin, emerytowany radca prawny, wspomina swoje wojenne losy. Jako dziecko został wywieziony na Syberię, potem trafił do Iranu, a następnie Indii, gdzie zamieszkali w Valivade. Z pięciu tysięcy valivadczyków tylko kilkuset wróciło do Polski. Takiej Polski, jaką pamiętali sprzed wojny, już nie było. Zresztą część z nich, która była z Kresów Wschodnich, nie miała już gdzie wracać. Rozjechali się po całym świecie.

Rok 1940, kiedy zima była sroga, przyniósł przykrą niespodziankę. Stalin zaczął usuwać tzw. elementy niepewne, czyli Polaków z ziem, na które wkroczył 17 września. Chciał oczyścić przygraniczne tereny Związku Sowieckiego z polskiej ludności. Przy okazji Sowieci zagrabili pozostawiony przez Polaków majątek.

Staś miał wtedy cztery lata. Przebywał z mamą Władzią, dwuletnią siostrą Isią na wsi pod Grajewem. Ojciec, leśniczy, zaniepokojony tym, że Sowieci robili listy wszystkich gajowych i urzędników leśnych w okolicy, uciekł do Lwowa razem ze swoją siostrą Anną Handerek. Grajewo położone jest nad rzeką Ełk, osiemdziesiąt kilometrów od Białegostoku, na terenie Polski.

Przed wojną było to ciche, spokojne miasteczko _– wspomina pan Stanisław. – _Tym bardziej byliśmy przerażeni, gdy w nocy 10 lutego 1940 roku obudziły nas głośne krzyki i walenie do drzwi. Sowieccy żołnierze kazali nam się szybko ubierać i iść z nimi. Szukali również mojego ojca. Mama usiłowała ich przekonać, że jest chora i nigdzie nie jedzie, ale sprowadzili samochód osobowy i siłą nas zapakowali, nie pozwalając prawie nic ze sobą wziąć.

Podróż na Syberię była straszna. Sowieci zwozili ludzi z pobliskich miejscowości, gajowych, leśniczych, niższych urzędników, osadników wojskowych i pracowników PKP, wszystkich, którzy byli na liście do pierwszej wywózki. Kilka dni pociąg stał, zanim przywieźli wszystkich. Matka pani Władzi, której nie zabrali, przywiozła mąkę, kaszę i ciepłe ubrania.

Pociąg ruszył na wschód w kierunku dawnej granicy polsko-rosyjskiej. W nocy Sowieci kazali szybko się przesiadać do ich pociągu na szerokich torach. Wagon był towarowy, okienka małe u góry, zakratowane drutem kolczastym. Z tym, że rękę można było włożyć i sięgnąć trochę śniegu.

– _Topiło się go później, gdy brakowało picia _– pan Stanisław z trudem przypomina sobie szczegóły. Ludzie w wagonie leżeli pod ścianami, posłania porobili z ubrań i bagaży. W rogu wagonu mężczyźni wydrążyli dziurę, zasłonili kocem i to służyło jako toaleta. Do takich wagonów Sowieci ładowali po 50 osób. Na środku stał piec żelazny zwany kozą, na którym można było sobie coś ugotować, jak ktoś miał mąkę czy kaszę.

Kiedy pociąg się zatrzymywał, braliśmy na stacji kipiatok-wrzątek, czasami nawet dostawaliśmy zupę z kapusty, ale nic więcej. I wieźli nas przez miesiąc z Grajewa aż do Irkuckiej Obłasti, w okolicę Bajkału – opowiada pan Stanisław.

Czasem pociąg stał cały dzień na stacji, wieźli ich głównie nocami. Przez ten miesiąc nie było się gdzie myć, wszystkim dokuczały wszy. – Dwuletnia siostra wołała: Mamo, gizie! (gryzie), a mama zabijała te wszy, ale pojawiały się ciągle nowe. I jak przyjechaliśmy do Irkuckiej Obłasti, rejon Tajszet, to była jeszcze zima. Wzięli nas na sanie i wieźli do miejsca przeznaczenia, posiołka Kwitok.

W tamtych warunkach na Syberii było trudno przetrwać, ludzie umierali z głodu i chorób. Jednak Staś, matka Władzia i mała Isia wytrzymali to wszystko. – Okazało się, że tam był obóz złożony z baraków, ogrodzony drutem kolczastym, z wieżyczkami, z których obserwowali okolicę strażnicy _– nieobecny wzrok wskazuje, że pan Stanisław zagłębił się całkowicie we wspomnieniach. – _Nie można było wyjść bez pozwolenia. Jako dziecko zapamiętałem, gdy jechaliśmy saniami, piękny widok rozgwieżdżonego nieba, bo tam powietrze jest rzadsze, gwiazdy intensywnie świeciły. Jak nas już przywieźli do tego obozu, to nas zaskoczyło bardzo, że jest tam światło elektryczne.

Przez cały miesiąc jechali w ciemnościach, a tu oświetlone były: stołówka, piekarnia, baraki mieszkalne. W barakach dokoła znajdowały się takie jakby małe cele, boksy, dwa na trzy metry. Każda rodzina dostawała taki boks, nie było drzwi, zasłaniało się je kocami. W środku mieściło się tylko łóżko drewniane, stolik i krzesło. Ukraińcy, którzy mieszkali poza tym terenem za drutami, mówili, że będzie im tu dobrze, bo są już baraki, elektryczność. A ich wywieźli wcześniej i musieli spać na gołej ziemi i kopać sobie lepianki, a później stawiać domy. Chleba im nie dali, dlatego bardzo dużo ich poumierało.

Najgorsze w baraku były pluskwy. Każda ścianka boksu zrobiona była z dwóch desek, pomiędzy którymi były trociny i tam siedziały te pluskwy. Wychodziły przeważnie w nocy i wtedy spadały na ludzi i gryzły.

Dorośli zdolni do pracy pracowali przy wyrębie tajgi. Pani Władzia nie pracowała, bo miała dwoje małych dzieci. W dzień, jak się udało, wychodziła pod drutami kolczastymi na jagody do tajgi. Nocami przekradała się do Ukrainek, które mieszkały w pobliżu, żeby wymienić zaoszczędzony chleb na ziemniaki, bo oni tylko ziemniaki mieli. No i raz w nocy strażnicy złapali mamę Stasia i wsadzili do aresztu.

Całą noc tam siedziała, a my dzieci płakaliśmy _– wspomina pan Stanisław. – _Zostaliśmy sami w domu i nie rozumieliśmy, dlaczego. Na szczęście rano mama wróciła. Sąsiadka przyniosła i włożyła pod poduszkę pieniądze, żeby już mama nie musiała ryzykować. Niektórzy ludzie okazywali się wtedy bardzo dobrzy dla drugich.

Gdy 12 sierpnia 1941 roku ogłoszono amnestię dla wszystkich Polaków, a potem utworzono Armię Andersa, ojciec Stasia przyjechał po swoją rodzinę do Irkuckiej Obłasti. Wczesną jesienią Staś z matką, ojcem, małą Isią oraz ciotką Anką i grupą kilkunastu Polaków wyruszył na południe. Wagon towarowy zabiedzeni Polacy wynajęli od kolei za pieniądze ze sprzedaży reszty ciuchów na bazarze w Tomsku. Podróżowali cały miesiąc, mijając Ałma-Atę, Barnauł i Semipałatyńsk, aż do Fergany. Tam przetrwali kilka tygodni, ale bolszewicy uznali, że to za blisko granicy i wywieźli ich do Turkiestanu. Wylądowali w kołchozie im. Mołotowa. Ojciec i ciotka poszli do pracy przy budowie łaźni parowej, a mama Stasia, jako że była w ciąży, pozostała z dziećmi w domu, w kibitce u Uzbeka Kamala.

W lutym 1942 roku rozpoczęła się mobilizacja do polskiej armii – pan Stanisław ma łzy w oczach. – Ojciec pojechał, ale niestety w wojsku rozchorował się na tyfus i choć podleczony, zapadł na zapalenie płuc i umarł. W kołchozie mama urodziła chłopczyka, którego nazwaliśmy po __ojcu Jankiem.

Było ciężko, a ciotka musiała pracować na całą rodzinę przy uprawie bawełny. Była to mordercza robota i coraz bardziej ubywało jej sił. Porcje żywnościowe były głodowe, w końcu zdecydowała się więc pojechać do polskiej delegatury w Turkiestanie, żeby ratować rodzinę przed powolną śmiercią. Poprosiła o pracę w sierocińcu dla polskich dzieci, który uruchomiono w Turkiestanie i została wychowawczynią najstarszej grupy.

Miała przygotowanie pedagogiczne, skończyła przed wojną historię na UJ. – Udało się jej ściągnąć do sierocińca mnie, niestety mojej siostry Isi nie przyjęto z względu na podejrzenie gruźlicy. Powiodło się natomiast umieszczenie mamy w podmiejskim kołchozie Berlik, w lepszych warunkach. Niestety, bez małego Janeczka, który rozchorował się z głodu i umarł w turkiestańskim szpitalu – opowiada pan Stanisław.

Armia polska drogą morską przedostała się do Iranu. Polskim władzom udało się uzyskać od NKWD przepustki dla grup ludności cywilnej i sierociniec też mógł wyjechać razem z armią.

Matki żegnały się ze swoimi dziećmi, ze świadomością, że mogą ich już nigdy nie zobaczyć, ratowały je jednak przed głodem. Ciotce Annie razem ze Stasiem udało się z ostatnim transportem ludności cywilnej dostać do Krasnowodzka na radziecki statek wypełniony po brzegi, płynący do Iranu. Potem Stalin zamknął już granice, gdyż zerwał stosunki z rządem Sikorskiego. Mama Stasia została w kołchozie Berlik aż do 1946 roku, dopiero wtedy wróciła do Polski.

A my trafiliśmy do Iranu, a potem do Indii _– kontynuuje opowieść pan Stanisław. – Gdy dopłynęliśmy do Pahlevi w Persji, dzisiejszym Iranie, umieszczono nas w namiotach niedaleko morza, w którym w końcu mogliśmy się kąpać. Jednak dopadły nas opóźnione skutki strasznych warunków w Rosji.
Ciotka dostała żółtaczki, była to reakcja na tłuste jedzenie po czasie wygłodzenia. – _Ja natomiast miałem jakieś, na szczęście przejściowe, nerwowe reakcje, zrywałem się po nocy, a w dzień całe godzimy siedziałem pod ścianą. To była choroba sieroca. Zacząłem też chorować na oczy, dopadła mnie jaglica
.

Iran nie mógł wykarmić takiej masy ludzi, wszystko trzeba było dowozić przez góry z portów. Postanowiono więc przewieźć wojska do Iraku, natomiast cywilów do kolonii angielskich w Afryce. W marcu 1943 roku, gdy mieli już wyjeżdżać, okazało się, że istnieje niebezpieczeństwo, iż Japończycy zaminowali wybrzeże afrykańskie i bezpieczniej było wywieźć Polaków do Indii.

W lipcu 1943, najpierw statkiem Kościuszko, a potem hinduskimi statkami dopłynęliśmy do __Bombaju _– wspomina dalej pan Stanisław. – Stamtąd pociągiem udaliśmy się do Valivadehalt, czyli osiedla Valivade, w którym mieszkaliśmy przez kilka długich lat_.

Rząd polski zadbał, żeby rodakom było tu jak najlepiej. Osiedle położone było w ładnej okolicy, otoczone uprawnymi polami, wśród małych skupisk drzew. Osiedle Valivade było jak dobrze zorganizowane pięciotysięczne miasteczko. Po latach tułaczki Polacy dostali obszerny, własny kąt. – Mieszkaliśmy z ciotką w dwupokojowym mieszkaniu z kuchnią, w baraku, gdzie było 10 takich mieszkań – mówi pan Stanisław.

Wszyscy mieszkańcy tego miejsca dostawali zasiłek na życie i gospodarowali sami. Ten, kto pracował, miał jeszcze pensję. W miasteczku były jadłodajnie, ale kto chciał, gospodarzył i gotował samodzielnie. Możność dysponowania gotówką, robienia zakupów i wykorzystywania umiejętności kulinarnych przywracała Polakom zwykłą radość życia i pewność siebie.

W osiedlu, tak jak w małym miasteczku były prowadzone przez Hindusów sklepy, bazar, duże kino i świetlica w każdej dzielnicy, szpital i przychodnia oraz Kościół pod wezwaniem sw. Andrzeja Boboli. Były też 3 duże boiska i 12 boisk przyszkolnych. Część usług prowadzili Polacy, część Hindusi, ale większość sklepów i kino były własnością Hindusa Pardeshiego, który jako jeden z niewielu w okolicy miał automobil. W ciągu roku Polacy zorganizowali administrację osiedla i pięciu wydzielonych dzielnic, straż pożarną, obywatelską, ochronkę dla sierot, 4 szkoły powszechne dla dzieci i jedną dla dorosłych, gimnazjum i liceum ogólnokształcące.

–_ Co ciekawe, było nawet szkolnictwo zawodowe: liceum pedagogiczne, gdzie uczyła ciotka, gimnazjum kupieckie, szkoła gospodarstwa wiejskiego i __wiele różnych kursów _– wyjaśnia pan Stanisław.

Skończył w Valivade 4 klasy szkoły powszechnej. W Polsce poszedł więc od razu do piątej klasy i nie miałem zaległości. – Kontynuowaliśmy też tradycje patriotyczne i religijne, i w szkole, i w harcerstwie. Dużo czasu po szkole spędzałem w __polskiej świetlicy, co było dużą pomocą dla zapracowanej ciotki – opowiada.

Jeździli do Panhali, Chandoli, byłem też na biwaku w Rukadi i na wycieczce w Ratnagiri. – W Panhali widzieliśmy orszak Maharani, żony Maharadży na spacerze, dostaliśmy od niej kocioł ryżu przesłany na harcerską wieczerzę. W Ratnagiri pamiętam, że pływałem w morzu i sprawiało mi to wielką przyjemność. Na jednym z obozów z druhem Zdzisławem Peszkowskim „Rysiem” wyprawiałem się do __dżungli – wspomina pan Stanisław.

Druh Peszkowski mieszkał niedaleko i ciotka zostawiała go czasem u niego, przyjaźniła się z nim. „Ryś” wyjechał potem w 1948 do Wielkiej Brytanii, a ciotka wróciła do Polski, ale korespondowali ze sobą. Pamiętam też, że ciotka pisała artykuły i drukowała na powielaczu harcerskie pismo literackie „Młodzi”, które wychodziło w Valivade aż do 1947 roku. Występowała też w przedstawieniach wystawianych w sali kina, głównie przez grono szkolne i harcerskie, takich jak „Halka”, jej koledzy porwali się również na wystawienie „Zemsty”. Anna organizowała wieczorki literackie, historyczne, gawędy, śpiewaliśmy wiele harcerskich piosenek na ogniskach, również w samym Valivade.

Na __obozach harcerskich często gościliśmy hinduskich skautów – snuje dalej swą opowieść Stanisław Handerek. – Przychodzili też do nas z ciekawości okoliczni chłopcy. Na obozie w Panhali zaprzyjaźniłem się z Dundibą Ganpatim, który uczył mnie języka Marathi. Bardzo dziwił się z powodu moich blond włosów i polskich zwyczajów. Nauczył mnie między innymi: „Tum Marathi haj?” – czy rozumiesz w języku Marathi?

W odległym o 6 kilometrów Kolhapur często robili z ciotką zakupy, kupowali między innymi materiały na ubrania, wyprawa do tego miasta była dla nich jedną z rozrywek.

Pamiętam też charakterystyczne dla Indii zwierzęta, na przykład małpy, które miło zapamiętaliśmy, bo na obozie w Panhali, gdy jedliśmy posiłek, siedziały za nami grzecznie rządkiem na murku i czekały aż skończymy jeść – opowiada.__

Piękne były charakterystyczne dla Indii świetliki, widoczne po zmroku, które obserwowali na obozach. –_ Moja ciotka nosiła nawet harcerskie miano „Indyjski Świetlik”. Ciotka zresztą była dla mnie bardzo dobra, bo na przykład gdy miałem na nodze taką ranę, gdzie do tej pory mam bliznę, nosiła mnie na opatrunki na __rękach. Wyleczyła mi też oczy – _wspomina.

Z pięciu tysięcy valivadczyków tylko kilkuset wróciło do Polski. Takiej Polski, jaką pamiętali sprzed wojny, już nie było. Zresztą część z nich, która była z Kresów Wschodnich, nie miała już gdzie wracać, ich domów nie było. Rozjechali się po całym świecie, jak w harcerskiej piosence „Jak zeschłe liście rozwiał ich wicher po świecie”. – _Ja pierwotnie w kwietniu 1947 roku wróciłem do matki Władzi w Białostockie, ale ciotka zawsze obiecywała, że weźmie mnie do siebie _– mówi pan Stanisław.

I później wróciła do Polski, w lutym 1948 roku, bo chciała jeszcze zobaczyć swoją ukochaną matkę przed jej śmiercią, a poza tym wszyscy przyjaciele wyjechali już z Valivade, a obóz bliski był rozwiązania.

W Polsce też była nauczycielką, w liceum w Jordanowie, zajmowała się harcerstwem już do końca życia. Wyszła za mąż za swojego kolegę z pracy, nauczyciela łaciny. – Wzięła mnie rzeczywiście do siebie, przyzwyczaiłem się do niej jak do _matki – _mówi pan Stanisław.

W Jordanowie skończył szkołę podstawową i liceum. Dostał się na prawo w Krakowie, był sędzią, radcą prawnym, ożenił się, zamieszkał w Krakowie i mieszka tu do tej pory. Ciotka długo żyła, zmarła dopiero w 2004 roku.

Wydałem drukiem jej pamiętniki, żeby żyły wciąż jej wspomnienia. My, młodsi Sybiracy, też już się powoli wykruszamy. Pozostaje tylko pamięć – kończy pan Stanisław.

Jutro, w **74 rocznicę drugiej deportacji Polaków do ZSRR, odbędzie się msza św. w kościele Kapucynów przy ul. Loretańskiej 11, o godz. 12.30. **

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski