Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wielki Dom Wielkiego Brata

Redakcja
Po obu stronach dziurawej jak szwajcarski ser szosy - odrapane, niemal identyczne domy. W oddali widać wieżyczkę drewnianego kościółka. Obok - małe przedszkole i upadła kilka lat temu huta szkła. Na pochylonym od wichury drzewie przyczepiono granatowo-czerwoną tabliczkę ITI atelier. Mieszkańcom Sękocina nic to nie mówi. Wiedzą jedynie, że to "iti" kupiło za bardzo okazyjną cenę dawną wytwórnię chipsów i wydzierżawiło kawał ziemi w pobliżu ul. Olchowej.

Reporterka "Dziennika" śledzi przygotowania do kontrowersyjnego programu TVN

 (INF. WŁ.) Sękocin Stary. Niewielka, willowa miejscowość, niecałe 30 kilometrów od Warszawy.
 - Wielki Brat? A cóż to? - pyta ze zdziwieniem pan Marian Wolak, mieszkający w pobliżu kościółka. - Jakaś nowa telenowela tak? Ja tam wolę teleturnieje.
 Tuż za tabliczką wznosi się kilkumetrowy, biały płot. W bramie przechadza się ubrany w niebieski kombinezon wartownik. Nawet nie pozwala się zatrzymać. Macha ręką, żeby jak najszybciej odjechać.
 - Tu nie ma czego oglądać! - przekrzykuje przejeżdżający właśnie traktor.
 Jedyne, co udaje się nam zobaczyć, to ogromne reflektory zawieszone nad blaszanymi kontenerami i dwie ogromne dziury pośrodku podwórza.

 Już mamy wracać, kiedy za kościółkiem pojawia się wąska, wewnętrzna droga prowadząca na pola. Brama jest otwarta, dom Wielkiego Brata widać jak na dłoni.

Podglądanie podglądanych

 Jest wielki. Dwupiętrowy, z betonowych pustaków. Z drewnianą, półokrągłą przybudówką. Okna - małe, tylko uchylne, część zasłonięta płachtami brezentu. Kilka kominów na dachu. W środku będzie kominek.
 - Wszyscy spodziewali się, że to będzie w jakimś odseparowanym miejscu. Nikomu z nas do głowy nie przyszło, że postawią to, ot tak - pośrodku miejscowości - _uśmiecha się Krzysztof Wolak, 14-letni wnuczek pana Mariana. - Śmiejemy się z chłopakami, że może będzie można dziewczyny podglądać.... - chichocze nastolatek.
 
- Już ja ci dam! - grozi żartobliwie pan Marian.
 Szans na podglądanie podglądanych raczej nie ma, chociaż odległość między Wielkim Domem a pobliskimi budynkami nie sięga nawet stu metrów. Gdy kilka tygodni temu Krzysiek stanął w oknie i patrzył przez lornetkę, którą dostał dwa lata temu od swojego kuzyna, dokładnie widział, co dzieje się na placu budowy. Teraz, kiedy Wielki Dom jest już prawie gotowy, musi wprawdzie stanąć na taborecie, ale i tak widzi o wiele więcej niż powinien.
 
- Tylko niech pani nikomu nie mówi, bo dziadek jakieś okiennice założy albo rolety. A tak, to mam chociaż rozrywkę na żywo - chichocze chłopak.
 Wydaje się, że tylko starsi mieszkańcy nie mają pojęcia, co się wokół nich dzieje. Sąsiadka Wolaków, pani Krysia, nigdy nie słyszała o "big braderze", a w ogóle to uważa to za głupotę i marnotrawienie pieniędzy podatników.
 
- Bo jak pani myśli, skąd oni na te wszystkie domy pieniądze mają? A pewnie, że z naszych abonamentów! - złości się kobieta. -_Tyle ludzi bez dachu nad głową, a oni dla zabawy budują! Mogliby później dać to bezdomnym.

Głośno jak w ulu

 Budowę zakończono zgodnie z planem - przed Bożym Narodzeniem. Jednak, żeby uczestnicy Wielkiego Brata mogli tu zamieszkać, potrzeba jeszcze wiele pracy. Na razie powstała konstrukcja. Dom odgradza już wysoki, pokryty folią płot. Teraz wszystko w rękach dekoratorów wnętrz i projektantów. Trzeba zamontować weneckie lustra i kamery. Wszystko w taki sposób, żeby stworzyć wrażenie intymności. Każdy z zatrudnionych przy powstawaniu domu musiał podpisać tzw. lojalkę. Pod groźbą wysokiej kary pieniężnej, nikomu z nich nie wolno wyjawić jakiegokolwiek szczegółu dotyczącego aranżacji.
 Nieoficjalnie wiadomo, że wnętrze będzie skromne. Dwie pięciosobowe sypialnie, w jednej mężczyźni, w drugiej - kobiety, łazienki, kuchnia i salon.
 - Kiedyś tu było tak spokojnie, cisza jak makiem zasiał, tylko ptaszki ćwierkały. A teraz? Nie dość, że ruch jak na Marszałkowskiej, to jeszcze głośno jak w ulu! Samochody w te i wewte krążą pod domami, kopiarki, betoniarki i tiry. Koszmar - skarży się pani Krysia.

Kłótnie i płomienne romanse

 Kiedy od połowy września do końca ubiegłego roku "Big Brother" nagrywany był w holenderskim Almere, pod domem, w którym zamknięto grupę uczestników, odbywały się demonstracje pod hasłem "Uwolnić uwięzionych, przerwać program". Holenderski Instytut Psychologiczny wydał oświadczenie, że "Big Brother" to "nieodpowiedzialne i nieetyczne przedsięwzięcie". Prywatna holenderska stacja telewizyjna Veronica przez ponad trzy miesiące co wieczór emitowała jeden półgodzinny odcinek "Big Brothera" zmontowany z 24-godzinnego nagrania. Codziennie o godz. 19 blisko półtora miliona Holendrów zasiadało przed telewizorami, żeby obejrzeć, co dziś robili mieszkańcy domu. Na początku w domu działo się niewiele, mieszkańcy studia rozmawiali, jedli, palili papierosy. Z czasem sytuacja zaczęła się robić coraz bardziej interesująca - wybuchały kłótnie i płomienne romanse. Widzowie co 15 dni eliminowali z programu w telefonicznym głosowaniu jednego z dwóch wytypowanych przez samych uczestników mieszkańców studia - tego, którego nie chcieli już dłużej oglądać (średnio dzwoniło 150 tys. osób). Ten, kto utrzymał się do końca, zdobył główną nagrodę - 250 tys. guldenów (około pół miliona złotych).
 Holenderski program wzbudził wiele kontrowersji. Kamera towarzyszyła mieszkańcom zawsze i wszędzie, w nocy filmowała ich w podczerwieni. Nawet wtedy, gdy dwójka mieszkańców - Bart i Sabine wdała się w romans, wyemitowano relację ze wspólnej nocy kochanków (po montażu).
 - Trzeba połączyć wszystkie wątki dramaturgiczne, które dzieją się w tym domu, opisać je, do niektórych wrócić. Bo jeśli np. ktoś się z kimś pokłóci, a dwa tygodnie temu jeszcze się przyjaźnili, trzeba o tym przypomnieć. Jednym słowem: opera mydlana na żywo. Grają w niej nie aktorzy, tylko zwykli ludzie, którym życie pisze scenariusz - mówi dyrektor programowy TVN Edward Miszczak.
 Jakiś scenariusz jest jednak potrzebny, choćby po to, żeby nie zanudzić widowni. Dlatego w holenderskiej wersji programu organizatorzy zlecali uczestnikom show różne zadania, np. przejechanie 2,5 tysiąca kilometrów na pokojowym rowerze, zapakowanie 2,5 tys. prezentów czy nadmuchanie i wypuszczenie 2,5 tys. baloników. Nowe zadania stawiano przed nimi w poniedziałki, wówczas oglądalność rosła jeszcze bardziej.

Papieros w nagrodę

 W Wielkim Domu w Sękocinie też nie będzie telewizora, radia, magnetowidu, komputera, telefonu. Ani jednego urządzenia służącego rozrywce czy kontaktowi ze światem zewnętrznym. Nie będzie gazet, czasopism, książek ani zegarów. Jedyny głos, jaki będzie docierał z zewnątrz, będzie głosem Wielkiego Brata. Jedzenie i picie - w dziennych racjach. Przydziały żywnościowe będzie można zwiększyć tylko po wykonaniu cotygodniowych zadań zespołowych zlecanych przez Wielkiego Brata. Od czasu do czasu przed mieszkańcami domu staną dodatkowe, trudniejsze zadania. Nagrodą za nie będą takie rarytasy, jak możliwość słuchania muzyki przez godzinę, papierosy czy alkohol.
 Kiedy holenderska telewizja Veronica ogłosiła nabór do Wielkiego Brata, zgłosiło się dwa i pół tysiąca chętnych. Twórcy od razu odrzucili tych, którzy nie mieścili się w przedziale wiekowym 20-45 lat. Wybrańcy musieli być sprawni fizycznie i gotowi przeżyć przygodę. Odpadali łasi na pieniądze, niezrównoważeni i samotnicy bez przyjaciół i rodziny, bo uznano, że stanowią zbyt duże ryzyko.
 - Tacy nie mają do kogo wrócić - tłumaczyli psycholodzy.
 Od razu też pojawiły się zarzuty, że dziewięcioosobowa grupa wybrańców nie jest politycznie poprawna. Wśród nich nie było bowiem homoseksualisty, lesbijki ani nikogo o kolorze skóry innym niż biały. Wprawdzie zgłosili się kandydaci z Maroka i Surinamu, ale nie znaleźli uznania. Ze wszystkimi przeprowadzono długie rozmowy. Producenci przekonywali, że to ciężka próba dla nich, ale jeszcze cięższa dla ich rodzin. Dziewięcioro ochotników miało spędzić ze sobą sto dni, a 24 kamery sfilmować każdy ich krok, każde westchnienie - w kuchni, w sypialni, w łazience, w ubikacji...
 17 września 1999 roku, milion Holendrów włączyło telewizory punktualnie o godzinie 19. Kamery pokazały dom w podmiejskim Almere, a w nim dziewięcioro ludzi: pięć kobiet i czterech mężczyzn. Klepali się po plecach, ściskali sobie ręce, a potem usiedli do kolacji. Na oczach ciekawskiej publiczności zaczęła się prawdziwa monotonia codzienności. W jednym z pierwszych odcinków zwalisty blondas demonstrował współmieszkańcom swój obnażony tors, kobieta w nieokreślonym wieku strzygła grzywkę młodemu sąsiadowi, dwie inne leżały na tapczanie i leniwie rozprawiały o pasemkach. W kolejnym - wszyscy mieszkańcy siedzieli na kanapie i gadali... o podcinaniu baczków i gotowaniu brokułów. Innym razem prawie cały odcinek poświęcili rozmowom o pogodzie.
 Ponad stu techników, montażystów i reżyserów codziennie wybierało ujęcia, które szły na antenę.

Kosmita na podwórku

 O "Big Brother" pisały wszystkie europejskie dzienniki. Podwórko domu w Almere było marzeniem wszystkich dziennikarzy. Dostał się na nie tylko jeden: w październiku zeszłego roku na dziedzińcu domu wylądował na spadochronie Wilibrord Frequin z holenderskiej stacji telewizyjnej SBS. Wyglądał jak kosmita w srebrnym kombinezonie z kamerą telewizyjną zainstalowaną na kasku. Ochrona zareagowała szybko, ale SBS zdążyła nakręcić kilka minut filmu. Tego dnia znowu wzrosła oglądalność, bo całą akcję - lądowanie, krótki pobyt i usunięcie przez ochroniarzy, pokazały obie stacje: Veronica i SBS.
 Na pytanie, czy dom jest więzieniem, psychologowie odpowiadają: zdecydowanie - tak.

IDA MIESZKOWSKA

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski