Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wielki Trawers Spitsbergenu

Redakcja
Członkowie krakowskiego Klubu Wysokogórskiego chcą przejść wyspę z północy na południe

   Mogą być pewni słońca świecącego przez całą dobę, śniegu i lodu pod nartami oraz zmęczenia, które będzie narastało z każdym dniem wędrówki. Za trzy miesiące czworo członków krakowskiego Klubu Wysokogórskiego wyrusza na ekstremalnie trudną wyprawę. Jej celem jest Wielki Trawers Spitsbergenu. Zadanie jest ambitne, bowiem piechurzy chcą pokonać - z północy na południe - około 600 km w czasie poniżej 21 dni.
   Będzie to trzeci polski tzw. Wielki Trawers Spitsbergenu. Latem 1936 r. trójka Polaków - Stefan Bernadzikiewicz, Konstanty Jodko Narkiewicz i Stanisław Siedlecki dokonała największego, do czasu zdobycia obu biegunów przez Marka Kamińskiego, wyczynu w historii polskich wypraw polarnych. W ciągu 56 dni przeszli, jako pierwsi, ponad 800 km trawersując Spitsbergen z południa na północ. Drogę tej pionierskiej wyprawy kilkakrotnie próbowały powtórzyć inne ekspedycje, ale udało się to dopiero Norwegom w 1980 r. Drugie polskie przejście Spitsbergenu miało miejsce pół wieku później. W 1986 r. trójka członków klubu wysokogórskiego z Gdańska (w tym dwóch krakowian: Jan Zazula i Zbigniew Pietroń) w ciągu 21 dni przeszła Spitsbergen z północy na południe.

W 20 dni?

   Wyprawa, która rusza w marcu 2004 r., chce pokonać tę trasę w czasie krótszym niż 21 dni. W jej skład wchodzą doświadczeni taternicy i narciarze: Mariusz Czarnul, Michał Ładoń, Marek Pordes i kierujący wyprawą Adam Kieres, który spędził na Spitsbergenie ponad dwa lata życia.
   - Termin wyprawy wybraliśmy nieprzypadkowo - wyjaśnia Adam Kieres. - O tej porze roku w Arktyce rozpoczyna się dzień polarny, choć trwa jeszcze klimatologiczna zima i temperatury mogą spadać poniżej 25 stopni Celsjusza. Ale to oznacza, że wszystko, w tym lodowe szczeliny, będzie zasypane śniegiem, a fiordy skute lodem. Dzięki temu będzie można przez nie przejść.
   Planowanie i przygotowywanie wyprawy zajęło im kilka miesięcy.

Z przylądka Verlegenhuken

   Po przylocie do Longerbyen (największa osada na Spitsbergenie) wynajmą helikopter, aby dostać się na najbardziej wysunięty na północ skraj wyspy - przylądek Verlegenhuken. A potem pozostanie im już tylko mozolna wędrówka na nartach. Będą maszerowali po 8-12 godzin dziennie, co dwie godziny robiąc przerwę na łyk gorącej herbaty z termosu i kostkę czekolady lub kawałek chałwy.
   Podzielą się na dwa dwuosobowe zespoły; każdy będzie ciągnął pulki, czyli specjalne plastykowe sanie wyładowane ponad 70 kg bagażu. Będą również nieśli lekkie (5 kg) plecaki. W ten sposób planują pokonywać od 20 do 30 km dziennie. Noclegi będą spędzać w polskich namiotach expedition z Alpinusa.
   - Takie mamy plany, ale Arktyka jest nieprzewidywalna. Pamiętam jak podczas jednego z pobytów na Spitsbergenie, podczas wędrówki dopadła nas burza śnieżna. To się wydaje nieprawdopodobne komuś, kto tego nie przeżył, ale mając najnowocześniejszy sprzęt - po przejściu 10 metrów - traci się orientację i nie można utrzymać kierunku marszu. Tam nie ma żadnych punktów odniesienia. Ze wszystkich stron otacza cię białe piekło - opowiada Adam Kieres.

Suszone wędliny

i kaloryczne ciasto

   Dlatego w planowaniu wyprawy korzystali z doświadczeń i błędów innych polarników, ale także własnych "patentów".
   - Bierzemy mało liofizatów (wysuszonej żywności), bo po trzech dniach takich posiłków, stają w gardle. Zabierzemy za to sporo suszonych wędlin, wysuszonego i bardzo kalorycznego ciasta, tzw. keksu, mleko w proszku i müsli. Pomni doświadczeń z poprzednich wypraw będziemy rozbijali namioty wejściami do siebie, a pomiędzy nimi rozkładali specjalnie uszytą płachtę, pod którą można gotować posiłki. Oczywiście na kuchenkach benzynowych, gdyż gazowe nie zdają w tych temperaturach egzaminu. Gotowanie w namiocie powoduje, że na jego wewnętrznych ściankach zbiera się para wodna, która momentalnie zamarza w szadź. Wszystko to spada na ubranie i śpiwory, które po chwili są mokre. Poza tym gotując pod płachtą wprowadzamy mniej wilgoci do namiotów - opowiada Adam Kieres.
   Czego się obawiają? Przede wszystkim wypadku lub choroby któregoś z uczestników. Dlatego biorą środki łączności (telefon satelitarny lub tzw. boję ratunkową), aby móc wezwać pomoc. Może się też złamać narta, uszkodzić wiązanie...
   Czy nie obawiają się spotkania z białym niedźwiedziem? - Z moich polarnych doświadczeń wynika, że 95 proc. niedźwiedzi unika bliskiego spotkania z człowiekiem. Choć są oczywiście wyjątki, szczególnie gdy zwierzę jest chore, ranne lub bardzo głodne. Pamiętam, jak podczas mojego pobytu na Spitsbergenie w 1990 r., niedźwiedź szedł za nami przez 10 km. Nie przestraszył się trzykrotnie rzucanych w jego kierunku petard, dopiero, gdy zbliżył się na jakieś 8 m i kolega trafił go strzałem z rakietnicy - uciekł - opowiada Adam Kieres.
   Dlatego biorą ze sobą dwie strzelby myśliwskie, a na noc będą rozstawiali wokół obozowiska "zapory przeciwniedźwiedziowe", czyli kilka petard z zawleczkami połączonymi sznurkiem, który po naciągnięciu powoduje wybuch, co powinno odstraszyć nieproszonych gości.
   - Wyprawa jest, niestety, bardzo kosztownym przedsięwzięciem. Jej całkowity koszt to ponad 70 tys. zł. Nasz klub może nam pomóc raczej moralnie niż finansowo. Od sponsorów więc zależy czy dojdzie ona do skutku - mówi Adam Kieres.
JACEK SYPIEŃ

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski