Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Winna rewolucja na końcu świata. Pod polskim znakiem orła białego

Remigiusz Poltorak
Remigiusz Poltorak
Profesor Philippo Pszczólkowski i jego beczki pełne wina.
Profesor Philippo Pszczólkowski i jego beczki pełne wina. Fot. Archiwum
Reportaż. Mamie mówił, że będzie architektem, ale wystarczyło jedno zdanie, by Philippo Pszczólkowski - chilijski profesor, który nigdy nie zapomniał o kraju swoich rodziców - zakochał się w winie. Ta miłość dojrzewa już od pół wieku. I pewnie dlatego ma coraz lepszy smak.

Minęło dokładnie 50 lat, ale profesor pamięta tamten dzień, jakby to było wczoraj. Zaczął właśnie studiować agronomię, odkrywał nowy dla siebie świat. I całkiem mu się podobało - aż do czasu, gdy prof. Alejandro Fernandez na wykładzie z uprawy winorośli zaszczepił w nim kolejne zainteresowanie.

"Zaszczepił" to akurat w tym przypadku najlepsze słowo. A nawet prorocze. - Jak ktoś mówi, że nauka o winie daje mu szczęście i jeszcze pokazuje to na każdym kroku, to co mógł sobie pomyśleć taki młody chłopak jak ja? Też chciałem być szczęśliwy!

Wino rzeczywiście mogło wprawić w taki nastrój, choć nikt wtedy nawet nie przypuszczał, że Philippo Pszczólkowski nie tylko zostanie kiedyś wybitnym enologiem (znawca wina) na Uniwersytecie Katolickim w Santiago i najbardziej znanym Chilijczykiem polskiego pochodzenia, ale przejdzie do historii jako badacz szczepu carmenere, który po latach stanie się wręcz ikoną chilijskiego winiarstwa. Trochę przypadkowo, ale przy jego wydatnym udziale. Zresztą przypadków w życiu Pszczólkowskiego było znacznie więcej, a jeden ciekawszy od drugiego.

Pozwólmy sobie jednak na pewną niedyskrecję. Nie potrzeba wcale wina (degustacja będzie dopiero na końcu tej opowieści), żeby profesorowi język sam się rozwiązał. O tym, jak pokręcone rodzinne losy sprawiły, że rodzice trafili na koniec świata; o zbiegu wielu okoliczności, które spowodowały, że został chilijskim "ojcem" carmenere; wreszcie o nieustannie pielęgnowanym sentymencie do Polski. Nawet kilkanaście tysięcy kilometrów od ojczyzny swoich przodków.

Od Katynia przez Anglię. Byle dalej na zachód
Ta historia mogła potoczyć się zupełnie inaczej. Pierwszy mąż matki nie musiał przecież zostać zamordowany w Katyniu. Tak samo pierwsza żona ojca nie musiała zginąć w czasie wojny. A jednak rodzice zostali wdowcami w młodym wieku i zanim wojenny koszmar wygonił ich na tułaczkę po Europie, zdążyli jeszcze walczyć w Powstaniu Warszawskim. Razem, choć nie wiedząc o sobie. Los zetknął ich na dobre we Włoszech, a połączył w Londynie. O powrocie do nowej Polski nie było mowy.- Mama nie miała wątpliwości, że lepiej by się stało, gdyby Polaków wyzwalali Amerykanie, a nie Rosjanie - mówi Philippo.

Zostali więc na Zachodzie, ale na krótko. Jako pierwsza o egzotycznym Chile zaczęła wspominać przyszła matka chrzestna profesora. Wspominać, a wręcz namawiać.

Chile? Toż to na końcu świata! - Pamiętam, że ojciec miał starą książkę, którą mi potem pokazywał, a w niej dwie strony o tym dalekim kraju - przypomina profesor. Nie wiadomo, czy to miało jakiekolwiek znaczenie, ale wypłynęli w nieznane. Z przygodami, a jakże, choć szczęście ich nie opuszczało. Statek Reina de Pacifico, pierwszy przystanek - Lima w Peru. I od razu niemiła niespodzianka dla podróżnych, którzy nie dość dobrze pilnowali swoich bagaży. Rodzicom Pszczólkowskiego nic jednak nie zginęło. Znacznie gorsze odczucia musieli przeżywać już w Chile, w Antofagaście, północnym mieście portowym, które wychodzi na bezkresną pustynię Atakama. - Antofagasta była sucha i szara. Wyobrażam sobie, co mogli wtedy myśleć, porównując surowy klimat z zieloną Polską, którą ciągle mieli w pamięci. Ruszyli więc dalej na południe - przypomina profesor.
Gdy w lutym 1949 roku jego rodzice dotarli wreszcie do Santiago, mieli dwie walizki, które uchowały się przed złoczyńcami. Niewiele ponad dwa miesiące później urodził się Philippo.

Merlot? Nie! To carmenere
W winie zakochał się, mając 16 lat. Dzisiaj brzmi to może dziwnie, gdy z półek na całym świecie wylewają się butelki z chilijskim trunkiem, ale wtedy, w latach 60., enologia dopiero tam raczkowała. Dla kogoś, kto chciał poświęcić dla niej karierę, czas był idealny. Młody absolwent Uniwersytetu Katolickiego wykorzystał go najpierw na praktykę, przez siedem lat pracował w różnych winnicach i winiarniach, aż pod koniec lat 70. zadzwonił dziekan Wydziału Enologii: "Chcesz pracować na uniwersytecie?". Pytanie było retoryczne. Tak jak wcześniej w przypadku prof. Fernandeza, znowu jedno zdanie nadało karierze Pszczólkowskiego nowy kierunek. Nie wahał się ani chwili.

Choć dzisiaj przypomina też, że czasy były trudne. Najtrudniejsze. Junta, Pinochet, masowe tortury. Wtedy jeszcze sprawnie ukrywane. I jedno magiczne słowo, które ma ciągle na końcu języka: desigualdad, nierówność. - Z punktu widzenia dyktatury wyglądało to mniej więcej tak: my jesteśmy ludźmi władzy, a wy jesteście na dole. Jesteście gorsi. To miało usprawiedliwiać masowe zabójstwa.

Akurat o tej nierówności profesor mówi nie bez powodu. Obecne Chile jest inne, wielu powie nawet, że rozwija się najszybciej w całej Ameryce Łacińskiej, ale tamte 17 lat dyktatury odcisnęło piętno, którego nie można łatwo zmazać. Nawet jeśli od powrotu demokracji minęło już ćwierć wieku. - Nierówności pozostały. Proszę zobaczyć, w dzielnicy, w której jesteśmy, w Las Condes, skoncentrował się największy kapitał. Ludzie nie potrzebują znać innego Santiago, nawet ich to nie interesuje - stwierdza Philippo Pszczólkowski.

Co ciekawe, sytuacja przypomina trochę to, co można zauważyć też w Polsce. Wskaźniki są zielone, na tle innych krajów władze mają się czym pochwalić, ale jednocześnie w społeczeństwie coś pękło. Skumulowana złość - spowodowana nie tylko powiększającymi się nierównościami, ale też kolejnymi przypadkami korupcji politycznej - wybuchła w ostatnich miesiącach jak wulkan.

Profesor widzi to doskonale, ale w politykę się nie angażuje. Nigdy tego nie robił. Woli pracę naukową i badania nad kolejnymi szczepami. Szczególnie od czasu gdy zupełny przypadek (znowu!) naprowadził go na ślad chilijskiego carmenere.
A było tak: na początku lat 90. nikt nawet nie dopuszczał do siebie myśli, że miejscowy merlot to może być w rzeczywistości coś innego. To byłaby rewolucja.

Jako pierwszy swoje wątpliwości wyraził Francuz Claude Valat, sugerując, że to raczej odmiana cabernet franc. Wprawdzie się pomylił, ale zaszczepił niepewność. - Gdy jakiś czas później pokazywałem te uprawy innemu francuskiemu specjaliście, Jean-Michel Boursiquot przyglądnął się uważnie i orzekł autorytatywnie, że to... carmenere. Jako ówczesny prezydent chilijskich enologów, przeżyłem szok, ale badania, które później prowadziłem, tylko to potwierdziły. Informacja wywołała niepokój, bo nikt nie wiedział, jakie to może mieć konsekwencje handlowe. Okazało się, że pozytywne, bo klimat do uprawy winorośli jest tam niemal idealny.

Orzeł biały u wejścia
Najbardziej fascynujące w tej historii jest jednak być może to, że w zupełnie innym kulturowo środowisku, wychowany od początku na dalekiej ziemi (to inne słowo klucz), nigdy nie zapomniał o Polsce. Ciągnęło go nie tylko do języka, który przekazali mu rodzice, ale też do polskich tradycji. Jeśli Boże Narodzenie albo Wielkanoc, to właśnie po naszemu. Jeśli gobelin wiszący tuż przy drzwiach do mieszkania - to z białym orłem. Spoglądająca z innej ściany Mona Lisa rzuca się w oczy dopiero w drugiej kolejności.

Najpierw te polskie obyczaje przekazywał dzieciom. Jak twierdzi, drugi syn mówi całkiem nieźle po polsku. Potem współpraca z Polakami jeszcze bardziej się zacieśniła, gdy jednemu małżeństwu znad Wisły zaczął doradzać w winnicy Alta Alcurnia w dolinie Colchagua. Tylko 4 hektary upraw, ale rocznie aż 30 tysięcy butelek! Niektóre ze szczepu carmenere, a jakże.
Gdy przypominamy, że równie daleką drogę, dosłownie i w przenośni, odbył prawie półtora wieku wcześniej Ignacy Domeyko, filomata i towarzysz Mickiewicza, najbardziej znany Polak w Chile i wieloletni rektor uniwersytetu w Santiago, prof. Pszczólkowski wydaje się trochę zakłopotany i skromnie to przemilcza. Mówi, że wino już dojrzało, można degustować.

Guru Chilijskich winiarzy
Dzięki dociekliwości Philippo Pszczolkowskiego odmiana winorośli carmenere stała się wizytówką Chile, choć profesor z polskim rodowodem nie tylko z tego powodu zdobył sobie duży szacunek. Gdy siedzimy w jego stylowym mieszkaniu na jedenastym piętrze apartamentowca, z którego rozciąga się widok na rozpościerającą się tuż za oknem kordylierę Andów, na stole leży jego najbardziej znana książka. "Viticultura". Napisana wspólnie z przyjacielem Gonzalo Gilem i uznana przed kilkoma laty za najlepszą publikację o winogrodnictwie, stała się biblią enologów. Profesor Pszczólkowski ocenia, że nauki o winie pobierało u niego nawet 75 procent wykształconych w Chile specjalistów od tego trunku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski