Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wisła Kraków. Karolina Biedrzycka, czyli wnuczka legendy skazana na futbol

Bartosz Karcz
Bartosz Karcz
- Byłam skazana na futbol. Nie dlatego, że ktoś mnie zmuszał do oglądania meczów. Mój rodzinny dom był po prostu tak przesiąknięty piłką nożną, że to przyszło naturalnie. Ludzie mają różne wspomnienia z dzieciństwa, a ja wspominam to, że mogłam oglądać mecze z tatą, co było dla mnie czymś wspaniałym - wspomina Karolina Biedrzycka, rzecznik prasowy Wisły Kraków, a prywatnie wnuczka Władysława Kawuli, legendy „Białej Gwiazdy”.

WISŁA KRAKÓW. Najbogatszy serwis w Polsce o piłkarskiej drużynie "Białej Gwiazdy"

Wspomnienia dziadka to cudowne rzeczy

Władysław Kawula w Wiśle od 1956 do 1970 roku uzbierał dokładnie 400 występów w oficjalnych meczach. Do niedawna to jego osiągnięcie było absolutnym rekordem jeśli chodzi o występy w białą gwiazdą na piersi. Ten rekord pobił dopiero Arkadiusz Głowacki, co akurat Karolina przyjęła ze spokojem:

- Jeszcze kiedy żył dziadek, mówiłam mu, że Arek Głowacki jest moim ulubionym piłkarzem, bo patrząc na jego grę, wyobrażałam sobie jak prezentował się kiedyś dziadek. Uśmiechał się wtedy i mówił, że to świetny wybór, wymieniając przy tym fachowo wszystkie atuty Arka. W dniu, w którym Arek pobił ten rekord, powiedziałam do niego pół żartem, pół serio, że tylko jemu mogę to wybaczyć.

O tym, że dziadek był tak ważną postacią w historii Wisły, Karolina Biedrzycka nie wiedziała od początku. - Rodzice oszczędne dawkowali mi tę wiedzę - zdradza. - Oczywiście jako dziecko wiedziałam, że dziadek był piłkarzem i grał w Wiśle, ale nie zdawałam sobie sprawy, że był aż tak ważnym zawodnikiem. Zaczynało to do mnie docierać, gdy z tatą pojawiałam się na meczach Węgrzcanki, a starsi kibice wypowiadali się o dziadku z wielkim szacunkiem. On sam był bardzo skromnym człowiekiem, mocno stąpającym po ziemi. Lubił powtarzać, że w Wiśle było wielu piłkarzy znacznie lepszych od niego.

Karolina wspomina, że dziadek dawał się namówić na opowieści o czasach, gdy grał w piłkę. Był to zupełnie inny futbol niż obecnie, inne czasy i inne relacje międzyludzkie.

- To są cudowne rzeczy - uśmiecha się rzeczniczka Wisły. - Bo czy można sobie wyobrazić dzisiaj, żeby kibice Cracovii, Garbarni przychodzili pod balkon piłkarza Wisły i skandowali jego imię i nazwisko? Dziadek opowiadał mi też, jak mocno było zintegrowane środowisko sportowe Krakowa. O tym, jak chodził z innymi piłkarzami Wisły na Cracovię kibicować hokeistom. Piłkarze „Pasów” gościli natomiast całkiem często w hali przy ul. Reymonta na meczach koszykówki czy siatkówki. Pod tym względem to był na pewno lepszy świat niż obecnie…

Futbol był obecny w domu rodzinnym Karoliny Biedrzyckiej nie tylko ze względu na przeszłość dziadka. W piłkę grał również tata, Artur Kawula, choć nie na tak wysokim poziomie jak Władysław. - Tata zaczynał w trampkarzach Wisły razem z Adamem Nawałką, co lubi podkreślać – uśmiecha się Karolina. - Z dzisiejszej perspektywy bardzo surowo podchodzi do siebie. Mówi, że miał umiejętności, ale brakowało mu predyspozycji osobowościowych. Źle reagował na krytykę, szybko się zniechęcał. I dlatego kariery większej nie zrobił. Może mało kto wie, ale tata był również na testach w… Legii. Udało mu się także zagrać razem z dziadkiem w barwach Kalwarianki, gdy był jeszcze nastolatkiem, a dziadek pracował jako grający trener w Kalwarii Zebrzydowskiej. Obaj wystąpili na środku obrony i tata dostał parę ostrzejszych słów od dziadka. Dopiero później, gdy porozmawiali na spokojnie, zrozumiał, że nie było w tym złośliwości, a chęć nauki. Do dzisiaj wspomina nagłówki w gazetach: „Ojciec z synem na obronie”, bo było to rzadko spotykane wydarzenie.

Kawula junior grał również za granicą, gdy pracował jako brukarz w Niemczech i Czechach. To były kluby z niższych lig, ale fakt, że występował w popularnej Viktorii Żiżkov ma swoją wymowę. Przygodę z futbolem kończył w Węgrzcance, bo też Węgrzce Wielkie to miejsce, gdzie zamieszkał ze swoją żoną. A historia ich związku tak, jak wszystko w tej rodzinie, również nie jest pozbawiona piłkarskich wątków. Mama Karoliny była bowiem sąsiadką państwa Kmiecików i przyjaźniła się z późniejszą legendą Wisły Kazimierzem. Tak, jak teraz Karolina przyjaźni się z synem najlepszego strzelca „Białej Gwiazdy” w jej historii, Piotrem. Gdy tata rzeczniczki Wisły starał się o rękę pięknej mieszkanki Węgrzc Wielkich, nie zawsze łatwo trafiał do jej domu…

- Tata, gdy poznał mamę, przyjeżdżał do niej pociągiem - opowiada Karolina. - Droga do domu mamy wiodła obok domu Kmiecików i tak się jakoś często składało, że tatę przechwytywała pani Julia Kmiecik, mama Kazimierza. I nie chciała go puścić, tylko musiał do niej wstąpić na herbatę z prądem. Mama z kolei wspominała, że często mijając dom Kmiecików spotykała pana Adama Musiała, który lubił rzucić żartem. Pani Julia i pan Adam to byli bardzo życzliwi i wyjątkowi ludzie. Wielka szkoda, że nie ma ich już z nami.

Karolina wychowywała się zatem w piłkarskim klimacie, co czasami niosło za sobą dramatyczne konsekwencje… - Byłam bardzo żywym dzieckiem, które pięć minut nie usiedziało w domu - śmieje się dzisiaj. - Tata, gdy skończył grać w piłkę, trenował juniorów Węgrzcanki, a wiąże się z tym pewna historia, bo na jednym z treningów złamałam rękę. Podopieczni mojego taty biegali akurat wtedy w lesie, a gdy wrócili, mieli sobie jeszcze trochę postrzelać. Był sierpień, dzień meczu Wisły z Panathinaikosem Ateny w eliminacjach Ligi Mistrzów. Ja miałam wakacje, a sporo czasu spędzałam m.in. na obiektach Węgrzcanki. Na koniec wspomnianego treningu koledzy dali mi rękawice i podpuścili, żebym stanęła na bramce. Po jednym ze strzałów ręka mocno się wygięła. Ból był duży, tata przerażony, bo bał się mamy. Oczywiście nie zgodziłam się jechać na pogotowie, bo jak mam jechać, skoro jest mecz. Mama nie mogła tego zrozumieć, ale już była przyzwyczajona. Zacisnęłam zęby, ale nie pojechaliśmy na stadion, tylko oglądaliśmy rywalizację w domu, Wisła wygrała, a ja do lekarza udałam się dopiero na drugi dzień. Pan doktor zrobił prześwietlenie, pooglądał i pyta, kiedy to się stało? Powiedziałam, że kilka godzin temu, ale tylko pokiwał głową, bo widział, że musiało się to stać znacznie wcześniej. W końcu przyznałam się, że do urazu doszło poprzedniego dnia, ale grała Wisła i nie mogłam przyjechać. Pan doktor uśmiechnął się tylko i stwierdził, że skoro grała Wisła, to rozumie powody. Gips na kilka tygodni jednak mnie nie ominął, bo złamanie było dość poważne.

Marzenia o pracy w klubie

Rzeczniczka Wisły przyznaje, że gdyby w czasach jej dzieciństwa piłka nożna kobiet była bardziej popularna, pewnie zaczęłaby w nią grać na poważniej. Ponieważ jednak nie było wtedy jeszcze zbyt wielu klubów z kobiecymi sekcjami, postanowiła, że przy futbolu będzie w innym charakterze. O swoich dziecięcych marzeniach opowiada: - Gdy byłam małą dziewczynką, bardzo chciałam zostać weterynarzem. Po tym jednak jak mój pies został poturbowany przez wilczura, zmieniłam szybko swoje zainteresowania. Byłam tak przerażona jego ranami, że stwierdziłam, że nie jestem w stanie patrzeć na co dzień na cierpienie zwierząt. Gdy poszłam do liceum, oświadczyłam mamie, że już wiem, co chcę robić w życiu i że będę pracowała w biurze prasowym Wisły. Uśmiechnęła się wtedy, ale byłam uparta i zrealizowałam swoje marzenia.

Żeby do tego jednak doszło, musiało jeszcze wiele się wydarzyć, a Karolina z wyraźnym sentymentem wspomina tamte czasy. - Po liceum rozpoczęłam studia na Uniwersytecie Jagiellońskim na kierunku porównawcze studia cywilizacji - ze względu również na fakt, iż interesowałam się rozmaitymi kulturami. Po pierwszym roku doszłam jednak do wniosku, że studia te nie umożliwią mi realizacji ścieżki, którą sobie obrałam, nie będą przepustką do sportu czy do Wisły. Wybrałam zatem jeszcze raz, tym razem zarządzanie mediami i kulturą. I to był właściwy wybór. Na drugim roku studiów trzeba było wybrać miejsce praktyk. Oczywiście chciałam iść do Wisły. Zapytałam pana Kazia Kmiecika, czy w ogóle na takie praktyki w klubie przyjmują. Poprosiłam go jednak, żeby najlepiej nie zdradzał mojego nazwiska. Pan Kaziu dał mi numer do ówczesnego rzecznika prasowego, Adriana Ochalika i powiedział mi, żebym radziła sobie sama. Adrian mnie przyjął, nie wypytywał jakoś szczególnie o nazwisko, miał wtedy dużo spraw na głowie, był przed meczem w ramach eliminacji do Ligi Mistrzów, więc pewnie nawet nie przywiązał do tego wielkiej wagi, porozmawialiśmy i zaczęłam praktykę. Sprawa wyszła na jaw, gdy przyszło do pierwszego meczu w roli praktykantki. Musiałam podać dane do akredytacji i gdy powiedziałam, że nazywam się Kawula, chyba do niego dotarło, że mogę mieć jednak związek z byłym piłkarzem Wisły, popatrzył na mnie zdziwiony i zapytał w celu upewnienia się: - Z tych Kawulów?
Musiałam się już przyznać, że jestem wnuczką Władysława Kawuli, ale wytłumaczyłam, że nie chwaliłam się tym - co zresztą zawsze podkreślam - bo chciałam pokazać, że sama coś potrafię, a nie jestem w tym miejscu tylko z powodu koligacji rodzinnych. I tak to się zaczęło w 2011 roku, bo po praktykach zostałam w Wiśle już na stałe.

Pracę w Wiśle łączyła ze studiami, z czasem również te na kierunku zarządzanie w sporcie, ale też pracą w restauracji na krakowskim Kazimierzu.

- Tata był po udarze i wiedziałam, że muszę pomóc rodzicom finansowo. Przynajmniej ich odciążyć - wyjaśnia. - Zaczynałam dzień wcześnie rano, bo koło godziny 6 i z Węgrzc jechałam do Krakowa, gdzie czekały na mnie zajęcia na uczelni, a także praktyki w Wiśle i praca w restauracji. W Klezmer-Hois na Kazimierzu najpierw pracowałam w roli kelnerki i recepcjonistki w hotelu, który mieścił się w tym samym budynku, później zostałam także menedżerem zmiany. Właściciel, pan Wojciech Ornat prowadził również księgarnię, a że zobaczył moje zacięcie do mediów, to zdarzyło się, iż angażował mnie też do spraw wydawniczych. Mogłam tam liczyć na wyrozumiałość, wszyscy wiedzieli, że mój grafik nie może pokrywać się z meczami Wisły

.

Przy ul. Reymonta Karolina, jeszcze wtedy Kawula, pracowała kilka lat. - Z sentymentem wspominam pierwsze wyjazdy, nocne powroty i prace w podróży - mówi. - Do dziś pamiętam ten klimat, atmosferę, którą wspólnie tworzyliśmy. Warto przypomnieć, że dawniej na mecze w delegacji udawaliśmy klubową Caravellą, która pomieściła nawet dziewięc osób. Oprócz osób z biura prasowego towarzyszyli nam przedstawiciele innych działów, a także... krakowscy dziennikarze. Śmiechu i anegdot było co nie miara. Na te podróże czekaliśmy z wielką niecierpliwością, a rożnych przygód nie brakowało... Żartowaliśmy w klubie, że tworzymy taką ekipę, iż na wszelki wypadek musimy mieć „wiślacki zestaw ratunkowy” złożony z gadżetów w razie wpakowania się w tarapaty.

Lechia, nowe wyzwanie i… mąż

Nie przypuszczała wtedy, że Gdańsk będzie następnym przystankiem na jej zawodowej drodze. Gdy w Wiśle pojawiły się coraz większe problemy, cięcia finansowe, klub nie był w stanie zapewnić etatu, z bólem serca musiała odejść z biura prasowego w poszukiwaniu stabilizacji. Wtedy pojawiła się jednak oferta z Lechii, gdzie już pracowała dawna koleżanka z Krakowa, a dzisiaj rzeczniczka Rakowa Częstochowa Daria Wollenberg.

- Doszłam do wniosku, że to może być dla mnie wyzwanie - wyjaśnia Karolina. - To była praca trochę innego rodzaju. Byłam głównie zaangażowana przy Akademii Lechii, ale też przy pierwszej drużynie. To była bardzo dobra szkoła. Zobaczyłam jak funkcjonuje inny klub, jak radzi sobie kolejny rzecznik prasowy. Tak jak wcześniej od Adriana Ochalika, Maksa Michalczaka czy Olgierda Ślizienia w Wiśle, tak dużo nauczyłam się w Lechii od Kuby Staszkiewicza, który miał doświadczenie z telewizji. Dzięki niemu zdobyłam wiedzę np., jak zadawać pytania przed kamerą. Tworzyliśmy naprawdę zgraną ekipę. W Gdańsku współpracowałam również z Maciejem Bałazińskim. To właśnie obecny wiceprezes Wisły zatrudniał mnie w Lechii. Cieszę się, że teraz nasze drogi ponownie się zeszły.

W pewnym momencie musiała jednak podjąć decyzję o powrocie do Krakowa. Z przyczyn rodzinnych, bo Karolina nie kryje, że rodzina jest dla niej bardzo ważna: - Tata gorzej się czuł, był po udarze, wcześniej przeszedł zawał serca - mówi. - Lekarz sugerował, że jego pogarszający się stan zdrowia może być spowodowany również tym, że brakuje tacie mnie. Jestem jedynaczką, byłam oczkiem w głowie rodziców, choć podchodzili zawsze bardzo odpowiedzialnie do mojego wychowania, za co jestem im bardzo wdzięczna. Podjęłam wtedy decyzję, że muszę wrócić do Krakowa, bo tatę ma się jednego. A za dużo zawdzięczam tacie w życiu, żebym mogła go zostawić w takiej sytuacji. Zawsze bardzo mocno mnie wspierał. Niedawno wyszło na jaw, że w internecie ogląda wszystkie konferencje prasowe, które prowadzę. Może nie mówię mu tego zbyt często, ale jest dla mnie jedną z najważniejszych osób w życiu.

Do Krakowa Karolina nie wróciła jednak sama, bo pobyt w Gdańsku zaowocował nie tylko zdobytym doświadczeniem, ale również poznaniem… męża.

- Gdy pierwszy raz zobaczyłam Karola, spodobał mi się, ale nie wywarł na mnie zbyt dobrego wrażenia jeśli chodzi o zachowanie - śmieje się dzisiaj Karolina. - Wydawał mi się przesadnie pewny siebie. Z czasem okazało się jednak, że mamy dużo wspólnych zainteresowań. Imponowało mi, że tak młody człowiek, ma już tak duże doświadczenie. Karol miał ledwie 24 lata, a za sobą pracę fizjoterapeuty w młodzieżowej reprezentacji Polski judo, w siatkarskiej drużynie Atomu Trefla Sopot i Lechii. Będąc w Lechii śmiałam się, że męża nie poznam w miejscu pracy, bo staram się oddzielać te dwa obszary. Karol ciągle to wykorzystuje, mówiąc, że odszedł z Lechii właśnie ze względu na mnie, czym za każdym razem bardzo mnie ujmuje.

Koniec końców i tak pracują w jednym miejscu, bo dzisiaj Karol Biedrzycki jest fizjoterapeutą w Wiśle Kraków. Choć stwierdzenie, że pracują w jednym miejscu nie jest do końca precyzyjnie. Karolina najwięcej czasu spędza bowiem w biurach na stadionie przy ul. Reymonta, a Karol w Myślenicach w ośrodku treningowym „Białej Gwiazdy”.

- Cenię sobie to, że w domu nie rozmawiamy za wiele o pracy. Ja nie wyciągam od Karola tajemnic szatni, a on nie dopytuje się, co dzieje się w biurach - tłumaczy rzeczniczka Wisły.

Po powrocie do Krakowa nie od razu wróciła zresztą do pracy w Wiśle. Dopiero z czasem pojawiła się taka opcja, z której chętnie skorzystała. Początkowo współpracowała z innymi kobietami rzecznikami na tym stanowisku - Olgą Tabor-Leszko i Iwoną Stankiewicz. - Od każdego z rzeczników czegoś się nauczyłam - przekonuje.

Sama została rzucona na głęboką wodę w najbardziej dramatycznym momencie w historii klubu, gdy ważyły się jego losy na przełomie 2018 i 2019 roku. Nie miała wyjścia musiała sobie poradzić.
- To był taki czas, że nie wiedzieliśmy, co czeka nas w klubie, przychodząc do niego każdego dnia. Optymizm pojawił się dopiero wtedy, gdy działać zaczęła ekipa ratunkowa. To był taki moment, że chciałam swoimi działaniami przede wszystkim chronić klub - wspomina.

Dzisiaj w Wiśle jest już spokojniej, a Karolina Biedrzycka może zająć się codzienną pracą. Nie jest ona łatwa, bo trzeba umieć współpracować z np. z czasami kapryśnymi piłkarzami…
- Nie mogę na nich narzekać - śmieje się. - Myślę, że jest to wynik wypracowania zaufania, zasad, w ramach których się poruszamy. Muszę czasami zrozumieć ich opory, gdy nie chcą udzielić wywiadu. Powinni wiedzieć, że jeśli umawiam ich na wywiad, to jest moja praca. Mam dobre relacje z drużyną, co jest chyba też wynikiem takiego czucia szatni. Nie jest to prosta sprawa, bo niektórzy mogliby się nawet obrazić na taki specyficzny humor piłkarskiego środowiska. Piłkarze szybko wyczują, czy ktoś potrafi wkomponować się w to towarzystwo. Nie można ich też do niczego zmuszać. Trzeba potrafić ich zrozumieć. A ma się do czynienia czasami z naprawdę silnymi osobowościami. Choćby takimi, jak Paweł Brożek czy Arkadiusz Głowacki. Jeśli natomiast chodzi o współpracę z dziennikarzami, to też jest ona oparta na budowaniu dobrych relacji, zaufania i zrozumieniu potrzeb mediów.

Jak podkreśla Karolina Biedrzycka, dobrze współpracuje się jej również z innymi rzecznikami prasowymi. W tym gronie w ekstraklasie jest sporo kobiet.

- Pozytywne jest to, że w klubach rzecznicy nie zmieniają się często, więc dobrze się znamy - wyjaśnia Karolina Biedrzycka. - Pomagamy sobie przy okazji meczów, mamy też kontakt na co dzień. Dobrze się rozumiemy, niezależnie od barw, jakie reprezentujemy. Świetnie dogaduję się z np. Darią Wollenberg z Rakowa, z Tomkiem Szozdą ze Śląska czy z Kamilem Świrydowiczem z Jagiellonii. Nie ma też problemów z relacjami z Przemkiem Stańkiem z Cracovii czy Izą Kruk z Legii. Wiadomo, że każdy kibicuje swojej drużynie i czasami pojawiają się żarty. To są jednak naturalne sprawy w tym środowisku i nie ma w tym cienia złośliwości.

Na koniec pytamy, jakie marzenia ma rzecznik prasowy takiego klubu jak Wisła Kraków? - W piłce nożnej wszystko zmienia się czasami błyskawicznie. Oczywiście w klubie sportowym jest tak, że nastroje są zdecydowanie lepsze, gdy drużyna wygrywa. Łatwiej się wtedy funkcjonuje. Jeśli zatem mam mówić o marzeniach w tej pracy, to oby było jak najwięcej poniedziałków po udanej kolejce - kończy Karolina.

Tutaj znajdziesz więcej informacji o Wiśle Kraków

EKSTRAKLASA 2020-21: WYNIKI, TABELA, TERMINARZ, PLAN TRANSMISJI

Zespół Wisły Kraków to dziś mozaika narodowości z różnych stron świata. Postanowiliśmy sprawdzić, w jakich konkretnie miejscowościach urodzili się piłkarze "Białej Gwiazdy" i okazało się, że to bardzo interesująca podróż, nie tylko po Europie. Zobaczcie w galerii.

Gdzie urodzili się piłkarze Wisły Kraków? Od Truskolasów prz...

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dni Lawinowo-Skiturowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Wisła Kraków. Karolina Biedrzycka, czyli wnuczka legendy skazana na futbol - Gazeta Krakowska

Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski