Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Szkolne absurdy. „Pani spryskiwała piłki do siatkówki płynem do dezynfekcji"

Jolanta Tęcza-Ćwierz
Jolanta Tęcza-Ćwierz
Jolanta Tęcza-Ćwierz z córkami. W trakcie „lock-downu” pracowała zdalnie i uczyła dzieci
Jolanta Tęcza-Ćwierz z córkami. W trakcie „lock-downu” pracowała zdalnie i uczyła dzieci archiwum prywatne
Stało się. Dzieci wróciły do szkół (jednak!) i mają już za sobą pierwsze tygodnie edukacji. Nową rzeczywistość, również ze swojej perspektywy, opisuje nasza dziennikarka Jolanta Tęcza-Ćwierz, mama dwóch dziewczyn: jedna z nich uczy się w liceum, druga - w szkole podstawowej.

FLESZ - Czesne nie zostanie obniżone

Wakacje minęły jak zwykle szybko, chociaż były inne niż zawsze. Podszyte strachem i obawą, co czeka nas we wrześniu. Czy powrót do szkół będzie możliwy? A jeśli tak, czego mogą oczekiwać uczniowie, rodzice i nauczycie?

I czy to racjonalne, że przy kilkudziesięciu zakażeniach zamknięto wszystkich w domach, a kiedy przybywa ponad 700 chorych dziennie, dzieci posyła się do szkół?

Te pytania spędzały mi sen z powiek. Niewiele odpoczęłam, bo i wakacje w czasie pandemii nie nastrajały zbytnio do odpoczynku. A rok szkolny, który dopiero co się zaczął, może dać w kość.

Szkoły nie zarażają

W sierpniu premier Morawiecki ogłosił, że od września dzieci i młodzież wracają do szkoły.

Hura! Dawno nic mnie tak nie ucieszyło. Miałam już serdecznie dość wspólnego bycia razem (od marca), chociaż kocham moje córki najbardziej na świecie. Co za ulga! Żegnajcie lekcje online, precz z drukowaniem, kolorowaniem, wypełnianiem, rozwiązywaniem, a potem skanowaniem i wysyłaniem.

Premier uspokoił, że nawet w przypadku drugiej fali koronawirusa plany te nie zostaną zmienione, ponieważ umiemy już walczyć z epidemią. „Mamy dużo więcej doświadczeń i nie zamierzamy zamykać gospodarki w takim stopniu, jak do tej pory” - podkreślił.

Podobnego zdania był minister edukacji narodowej: „Kiedy okazało się, że jesteśmy w stanie zahamować gwałtowny rozmiar epidemii, to zaczęliśmy zmniejszać obostrzenia. To dotyczy także szkół. Nie ma powodu, by szkoły były zamknięte, same szkoły nie zarażają”.

I jeszcze że urzędnicy „zrobili wszystko, co można, żeby stworzyć jak najlepsze przepisy”. Ja natomiast mam wrażenie, że nasze władze działają według tradycyjnego „jakoś to będzie”. Planowany powrót do szkół zaczął mnie więc bardziej martwić niż cieszyć. Ale tym później.

Było i nie wróci?

Na początek garść faktów dla tych, którzy nie pamiętają. Zajęcia edukacyjne w szkołach zawieszono 12 marca 2020, placówki zamknięto 4 dni później. Rozpoczęło się nauczanie online w domach. Rodzice zostali postawieni przed koniecznością łączenia pracy zawodowej z obowiązkami pedagoga.

Lekcje zdalne w części szkół trudno było nazwać nauką. Nauczyciele, zamiast prowadzić zajęcia, zadawali dzieciom prace domowe. Nikt uczniom niczego nie tłumaczył, bo lekcje się nie odbywały. Prowadzenie prawdziwych zajęć było rzadkością, choć niektóre szkoły kapitalnie się wywiązywały z tego zadania.

Jednak większość rodziców, z którymi rozmawiałam, ocenia bardzo krytycznie naukę zdalną swoich dzieci.

Dom pod Krakowem opuszczony 18 lat temu. NIEZWYKŁY film yout...

I trudno się dziwić. W końcu nie każda rodzina ma w mieszkaniu komputer dla każdego dziecka, a do tego kamerkę, drukarkę, kartridż i WiFi. Ponadto rodzice zajęci pracą, troską o zdrowie i mnóstwem innych spraw, zwyczajnie nie radzili sobie z pilnowaniem edukacji dzieci. Zdaniem mojej starszej córki (a podziela je zapewne wielu uczniów) podczas lekcji zdalnych zadawano bardzo dużo, wydaje się wręcz, że więcej niż normalnie, ale z drugiej strony nie wiadomo, na ile taka nauka była skuteczna. Trudno na dłuższą metę przyswajać materiał bez kontaktu z nauczycielem. Ale to już było i - miejmy nadzieję - nie wróci więcej.

W jednym z wywiadów udzielonym jeszcze w wakacje minister Dariusz Piontkowski poinformował, że „nowy rok szkolny staramy się przygotować w taki sposób, aby nauczyciele i dzieci wrócili do tradycyjnych zajęć”.

Dodał również, że „jeśli epidemia nie ustąpi, mamy przygotowane podstawy prawne, by kontynuować zajęcia na odległość w nowym roku szkolnym”.

Ta deklaracja wywołała sprzeciw w środowisku rodziców, którzy wskazywali wiele wad zdalnego nauczania. Najważniejszą było zrzucanie na rodziców obowiązku tłumaczenia dzieciom lekcji. Drugą - problemy sprzętowe lub brak odpowiednich narzędzi do nauki w domu. Powstała nawet grupa na facebooku, która zbierała podpisy pod petycją sprzeciwiającą się zdalnemu nauczaniu. Złożono ich kilkadziesiąt tysięcy.

W maseczkach

Moje córki (druga klasa liceum i druga szkoły podstawowej) z niecierpliwością czekały na rozpoczęcie roku szkolnego. Jak nigdy. Dopytywały, czy na pewno wrócą do szkoły. I żeby było jasne - głównym powodem nie była przemożna chęć zdobywania wiedzy (choć mam nadzieję, że także), ale przede wszystkim pragnienie spotkania się ze znajomymi z klasy.

I stało się. Pierwszego września dzwonki rozdzwoniły się stacjonarnie. Odprasowane białe bluzeczki, galowe spódnice. Przyczesane włosy. Wakacyjna opalenizna. Radość z powodu spotkania z rówieśnikami. Nawet minister Piontkowski docenił wagę tego dnia: „Pierwszy dzień szkoły to zawsze moment szczególny” - mówił podczas uroczystej inauguracji roku szkolnego w Łapach na Podlasiu. I dodał: „szkoła jest również jednym z takich miejsc, gdzie powinniśmy po prostu spotykać się z ludźmi, bo my potrzebujemy kontaktu z drugim człowiekiem”. Ech…

W tym roku pierwszy września był dniem jeszcze bardziej wyjątkowym.

Cztery miliony 650 tysięcy polskich uczniów w maseczkach i z butelkami płynu odkażającego wróciło do szkół zamkniętych w połowie marca.

My również z młodszą córką wybrałyśmy się na rozpoczęcie roku. Bez apelu, bez uścisków, z zachowaniem zasad bezpieczeństwa. Uczniowie spotkali się w klasach z wychowawcami, którzy przedstawili procedury funkcjonowania szkoły w nowej rzeczywistości. Trzeba będzie zmierzyć się nie tylko z nauką, ale również z przestrzeganiem reżimu sanitarnego. Dzieci gromadziły się w klasach o wyznaczonych godzinach.

A rodzice? Czekali cierpliwie przed szkołą, wymieniając uwagi i obawy przed tym, co będzie dalej.

Zdania są podzielone

Mówi się, że gdzie dwóch Polaków, tam trzy zdania. I tym razem się to sprawdziło. - MEN nie zrobiło właściwie nic, by powrót odbył się w bezpieczny sposób. Całą odpowiedzialność scedowano na dyrekcję i samorządy. I cokolwiek dyrektor nie zrobi, będzie krytykowany - to głos jednej mamy.

Na co odpowiedziała inna: - Jest jak jest i trzeba się przystosować. Ludzie są roszczeniowi i kiedy wszystko w porządku, śmieją się z zasad, a jak coś się stanie i tych zasad szkoła by nie wprowadziła, to też byłoby źle.

- Ja uważam, że to kompletna partyzantka, a zalecenia ministerstwa i sanepidu są nieprecyzyjne. Nie wiadomo, jak będziemy reagować, gdy już coś się wydarzy - to kolejny głos.

- Nie przesadzajmy. Przecież szkoła nie zaraża - zaoponował dowcipny tatuś, cytując wiadomo kogo.

Inny tatuś szybko zgasił tamtego. Może jest przeciwnikiem partii rządzącej?

- W teatrach i kinach ograniczamy liczbę miejsc i każemy zakładać maseczki. A w szkole wszyscy będą chodzić po korytarzach z odsłoniętymi twarzami. Nie ma w tym żadnej logiki. W normalnym kraju MEN powinno dać zbiór jasno określonych zasad, a tak wszystko jest na głowie dyrekcji.

To akurat nie do końca prawda. Przecież obecnie praca z dziećmi odbywa się w placówkach na zasadach, które zostały ustalone wspólnie przez ministrów zdrowia i edukacji oraz Główny Inspektorat Sanitarny. Nowe rozporządzenia nakładają na szkoły specjalne wytyczne:

Po pierwsze - zajęcia powinny odbywać się w mniejszych grupach do 12 uczniów, najlepiej z tym samym nauczycielem i w jednej sali (tylko jak to zrobić, skoro klasy zwykle są dużo bardziej liczne?).

Po drugie - obowiązuje zasada ograniczania kontaktu i dystansu. Na jednego ucznia powinny przypadać 4m2 sali (już widzę nauczycieli biegających z miarką i obliczających przestrzeń konieczną do zachowania izolacji społecznej).

Po trzecie - dzieci, rodziców i pracowników szkół obowiązują zasady sanitarne, takie jak konieczność mycia dłoni płynem dezynfekującym (do tego akurat wszyscy się już przyzwyczaili).

Po czwarte - do szkoły może uczęszczać wyłącznie uczeń zdrowy, bez objawów chorobowych (taaak… Córka przyznała, że raz podczas lekcji zakręciło jej się w nosie. Stłumiła kichanie z obawy, że będą na nią podejrzliwie patrzeć i nie daj Boże, zadzwonią po rodziców).

Po piąte - nie wolno pożyczać książek, zeszytów ani szkolnych przyborów, np. długopisu, kartki, ołówka (to logiczne, tylko trudne do wytłumaczenia dzieciom. Moja córka po pierwszym dniu szkoły najbardziej martwiła się tym, że nie będzie mogła poczęstować koleżanki drugim śniadaniem).

Na szczęście kierownictwa resortu edukacji humor nie opuszcza.

- Choć nie jestem epidemiologiem - miał powiedzieć pan minister - to jestem człowiekiem myślącym i jestem w stanie, choć przyznaję - niefachowym okiem - ocenić stopień zagrożenia dzieci, nauczycieli, pracowników oraz rodzin dzieci. Szacowanie i określenie wartości przybliżonych to wszak zagadnienia z klasy 5 lub 6 programu szkoły podstawowej.

Nic dodać, nic ująć. Szacować.

Zaczęło się

Usiłuję zachować zdrowy rozsądek, chociaż nie przychodzi mi to bez trudu. Szkoły były zamknięte w czasie, gdy w Polsce dochodziło do kilkunastu zakażeń na dobę. Otwarto je pierwszego września, kiedy liczba zakażeń wynosiła 700-800 dziennie. A ostatnio przekroczyła tysiąc!

Martwię się, że powrót dzieci do szkoły to z bardzo dużym prawdopodobieństwem szybkie zwiększenie liczby osób zakażonych i w efekcie chorych. I nie uspokaja mnie świadomość, że dzieci (ponoć) łatwiej przechodzą COVID-19.

Każdy rodzic wie, że okres jesienny sprzyja zachorowaniom na wszelkie choroby wirusowe. Nie jestem panikarą ani hipochondryczką. Przez cały czas od marca staram się zachowywać odpowiedzialnie i przestrzegać zasad sanitarnych. Pracuję zdalnie. Rzadko korzystam z komunikacji miejskiej. Wakacje spędziliśmy na wyludnionym Roztoczu, rezygnując z zagranicznego wyjazdu. Dezynfekujemy ręce wszędzie, gdzie trzeba i nosimy maseczki w przestrzeniach zamkniętych.

Tymczasem ministerstwo stwierdza, że jest już dobrze, dzieci mogą wrócić do szkoły, bo... nauczyliśmy się walczyć z epidemią.

Żyję więc cichą nadzieją, że resort się nie myli i że COVID nas nie dopadnie, a dzieci pochodzą do szkół choćby przez jakiś czas. Bo jeśli ten semestr będzie wyglądał tak, jak poprzedni - z nauką zdalną i dziećmi w domu 24 godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu - to jedyne istotne pytanie będzie dotyczyć tego, kto w naszym domu oszaleje pierwszy.

Niewielką pociechą jest, że nauczyciele także się boją. Mają obawy, że zarażą się od uczniów. Boją się ze względu na choroby współistniejące, osoby starsze w rodzinie, własne dzieci. Obawiają się chaosu, dezinformacji, kwarantanny, pretensji rodziców, skarg, obwiniania, konfliktów. W polskim systemie edukacji nadal funkcjonują szkoły bez dostępu do ciepłej wody (jeszcze w 2012 roku z raportu NIK wynikało, że na 800 skontrolowanych szkół tylko na Warmii i Mazurach rąk w ciepłej wodzie nie mogły umyć dzieci w 72 placówkach). Także organizacja pracy niektórych nauczycieli nie pozwala im w trakcie dnia skorzystać z toalety, zjeść posiłku, a nawet usiąść na krześle. (To nie błąd w druku. Znajoma nauczycielka jednego z krakowskich liceów skarżyła się, że na prawie 70 nauczycieli w pokoju nauczycielskim przypada niecałe 40 krzeseł. Obowiązuje zasada: kto pierwszy, ten lepszy).

Co na to MEN?

- Nie nakładamy na szkoły nadzwyczajnych obowiązków. Przestrzeganie higieny, dezynfekowanie i wietrzenie pomieszczeń, zmiana organizacji zajęć - to działania, które można wdrożyć w każdej placówce, trzeba tylko dopasować je do warunków - powiedział w wywiadzie dla DGP Dariusz Piontkowski.

Jakie to proste...

Ta sama nauczycielka powiedziała mi, że jej zdaniem zajęcia w szkołach potrwają raptem kilka tygodni, a wraz z drugą falą koronawirusa dyrektorzy będą podejmować decyzje o przechodzeniu na naukę zdalną. Zwłaszcza że zgodnie z wytycznymi wystarczającym powodem do zamknięcia szkoły jest jeden wykryty przypadek zachorowania na COVID-19.

Minister znów uspokaja: Sam fakt, że ktoś pod Szczecinem zachorował, wcale nie oznacza, że pod Rzeszowem trzeba zamykać szkoły - powiedział na antenie Polskiego Radia Białystok.

Szkolne absurdy

Nauka trwa już czwarty tydzień. W szkołach moich dzieci jest obowiązek zachowania dystansu, nie ma możliwości uprawiania sportów zespołowych, a książki w bibliotece i sprawdziany podlegają kwarantannie.

- Wiesz, mamo, na ostatnim WF-ie pani kazała nam ustawić się w kolejce i po kolei spryskiwała piłki do siatkówki płynem do dezynfekcji, a każdy uczeń musiał je wycierać papierowym ręcznikiem - opowiada mi córka. - Ale to i tak lepiej, bo na pierwszych zajęciach z w-fu nie mogliśmy niczego dotykać. Był za to test gibkości, po którym przez tydzień bolały mnie mięśnie.

Druga pociecha relacjonuje: A u nas powiedzieli, że możemy korzystać z poidełek tylko pod nadzorem nauczyciela. Jak chcemy się napić, musimy prosić panią, aby przy nas stała. To nie był chyba dobry pomysł, bo na drugi dzień poidełka zostały zlikwidowane. Za to pani przez cały dzień chodzi w maseczce i w rękawiczkach.

Zastanawiam się, czy możliwe jest prowadzenie lekcji w szkołach w zdroworozsądkowym reżimie sanitarnym. Zwłaszcza, że MEN w swoich wytycznych podaje, że: „Dyrektor (...) może zawiesić zajęcia na czas oznaczony, jeżeli ze względu na aktualną sytuację epidemiologiczną może być zagrożone zdrowie uczniów”.

Tak sobie myślę: jak dobrze, że nie jestem dyrektorką szkoły ani nauczycielką. Staram się czytać te wytyczne z zrozumieniem, ale po głowie tłuką mi się wciąż słowa: chaos i dezorganizacja.

Kara za nieobecność

Jeśli nie ma przeciwwskazań zdrowotnych u dziecka czy innych członków rodziny, zatrzymanie ucznia w domu od 1 września 2020 r. w obawie przed zakażeniem stanowi naruszenie obowiązku szkolnego, za co grozi kara pieniężna. W razie nieusprawiedliwionej nieobecności dziecka w szkole przez co najmniej pół miesiąca rodzic może zostać ukarany grzywną do 10 tys. zł.

Nie jestem zwolenniczką ścisłego lockdownu, zakazywania wstępu do lasów i parków, szlabanu na jogging, jazdę na rowerze i rekreacyjne rzucanie patyka psu. Na na dodatek trochę rozumiem, dlaczego premier i minister Piontkowski uważają, że dzieci powinny wrócić do szkoły (nie ma pieniędzy na dodatkowy zasiłek opiekuńczy ani zapewnienie odpowiednich warunków do kształcenia na odległość). Z drugiej strony nie przekonuje mnie tłumaczenie, że trzykrotny wzrost liczby dobowych zachorowań w ostatnim czasie to jedynie efekt przeprowadzania zmasowanych testów.

Z trzeciej strony - zrzucenie odpowiedzialności za sytuację w szkołach na dyrektorów oraz obietnica przekazania oświacie milionów maseczek i hektolitrów płynu dezynfekującego to za słabe argumenty za „powrotem do normalności” w podstawówkach i liceach.

I oczywiście bardzo martwię się tym, że moje dzieci mogą zachorować, ale bardziej obawiam się tego, że szkoła zostanie zamknięta, bo zachoruje jedna czy dziesięć osób.

Marzę o bezpiecznej szkole, w której dzieci będą mogły zdobywać wiedzę. Marzę, aby wszystko powróciło na dawne tory. I nie spotkałam jeszcze rodzica, który myślałby inaczej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Szkolne absurdy. „Pani spryskiwała piłki do siatkówki płynem do dezynfekcji" - Gazeta Krakowska

Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski