Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Witajcie w Czarnobylu

Ryszard Kozik
Przedszkole w Prypeci. Wciąż są tu zabawki dzieci
Przedszkole w Prypeci. Wciąż są tu zabawki dzieci zdjęcia: D. Krzyształowski,T. Mierzwa
Dziwili się, że można jeździć do strefy wykluczenia kilkanaście razy. Dziś wiedzą, że chcą tam jak najszybciej wrócić. Porozmawiać z tymi, którzy w niej mieszkają, bo nie wyobrażali sobie życia gdzie indziej.

Za niedługo będzie tu dżungla. Tu, czyli w miejscu największej katastrofy w dziejach energetyki jądrowej. Przyroda szybko bowiem odzyskuje teren. A mówimy o okręgu o promieniu 30 km od elektrowni w Czarnobylu, miejscu otoczonym zasiekami, drutem kolczastym, informacjami o ryzyku napromieniowania. - Tam pojechaliśmy - opowiada Dariusz Krzyształowski, prezes Małopolskiego Stowarzyszenia Miłośników Historii „Rawelin”. - Mija 30 lat od katastrofy i coraz mniej można na miejscu zobaczyć. Zdążyliśmy.

Wyjazdy do Czarnobyla organizuje firma z Warszawy. Wybrali najbardziej optymalną ze swojej perspektywy wersję: cztery dni pobytu w strefie. Szybko przekonali się, że to za mało. -Większość osób kojarzy strefę wykluczenia elektrowni z Prypecią, wysiedlonym po awarii w elektrowni 50-tysięcznych miastem. Ale jest tam mnóstwo innych niesamowitych, fascynujących miejsc - zauważa Tomasz Mierzwa, wiceprezes „Rawelina”.

Choćby takie, gdzie można się spotkać z samosiołami - osobami, które po wysiedleniu powróciły do gospodarstw, bo nie wyobrażały sobie życia w nowym miejscu.

- Rozmawialiśmy z kilkoma. Niektórzy wrócili tam po kilku dniach i żyją do dziś. To tak naprawdę ostatnia okazja spotkania z nimi, bo pewnie za kilka lat strefa będzie pusta. Jeden z naszych przewodników - Siergiej w chwili katastrofy był na trzecim bloku elektrowni, a później pracował w strefie jako likwidator. Jego opowieść o losach mieszkańców po katastrofie była przejmująca - mówi Mierzwa.

Dotarli do wioski, w której mieszkają tylko dwie staruszki. Nienawidzą się. - Odwiedziliśmy też małżeństwo, które zamiast świni hoduje dzika Nie mogą normalnie uprawiać ziemi, ale są organizacje, które regularnie dowożą im żywność w paczkach - dodaje Krzyształowski.

Zakazy zawsze można obejść

Przebywanie w strefie jest w miarę bezpieczne, pod warunkiem że zwiedzający stosują się do ściśle określonych zasad. - Poziom promieniowania na ulicy jest tam niższy niż w Nowej Hucie. Ale są też miejsca, gdzie skażenie jest wysokie, np. w podziemiach szpitala, gdzie nadal leżą ubrania strażaków, którzy brali udział w gaszeniu reaktora. Niby nie można tam wchodzić, ale wyjątkowo uparci i zainteresowani tematem, a w takie miejsca raczej inni się nie wybierają, zawsze znajdą sposób, by wcisnąć się w każdą dziurę - zauważa Mierzwa.

Skażona jest gleba, dlatego prawdopodobnie nigdy nie wrócą tam na stałe mieszkańcy. Gdyby zaczęli uprawiać ziemię, a dzieci bawić się w piasku, nie byłoby szans na uniknięcie skażenia. Jeżeli zachowuje się zasady higieny, nie kładzie się rzeczy na ziemi, nie próbuje zabierać przedmiotów, które mogły zostać skażone, ryzyko jest niewielkie. Ale istnieje. Co krok są bramki badające radioaktywność. Przechodzą przez nie zarówno pracownicy strefy, jak i turyści.- Jeden z uczestników naszej wyprawy miał problem, bo gdy wychodził ze stołówki zakładowej w strefie, zapaliło się czerwone światełko. Na szczęście skończyło się na umyciu butów - wspomina Krzyształowski.

Kontrole są też na granicy. Nie brakuje bowiem turystów, którzy chcą zabrać sobie coś na pamiątkę. Opowieść o osobach, które wzięły ze szpitalnej piwnicy kombinezon strażaka, nie są odosobnione. -Gdy ich autobus wjechał na granicę, włączył się alarm. Granicę zamknięto, a ich obciążono kosztami akcji, podobno zapłacili po 19 tys. zł, a za próbę wywiezienia materiałów radioaktywnych odpowiedzą też przed sądem - relacjonują krakowianie.

Cały teren praktycznie jest dostępny, prócz miejsc, gdzie radioaktywność jest zbyt wysoka. - Choćby w słynnym Czerwonym Lesie czy w składowisku sprzętu wykorzystywanego przy likwidacji skutków awarii Burakówka, które po zeszłorocznym pożarze jest całkowicie zamknięte dla zwiedzających. Oczywiście, oficjalnie występuje wiele zakazów i ograniczeń, ale można je obejść po uzyskaniu odpowiedniej zgody oraz operatywności przewodnika - tłumaczy Mierzwa.

Można tu kręcić horrory

Wielkie wrażenie robi sama Prypeć - kiedyś wielkie tętniące życiem miasto z teatrami, kinami, basenami, stadionami, teraz opuszczone i odzyskane już w dużej części przez przyrodę. - Jest puste, a mieszkania w większości pozbawione wyposażenia. Są jednak miejsca, takie jak przedszkola, szkoły, gdzie część przedmiotów pozostała. Oddziały z porozrzucanymi lalkami, szpital z małymi, przerdzewiałymi niemowlęcymi łóżeczkami czy prosektorium, w którym do dzisiaj stoją w słoikach próbki pobrane podczas sekcji. Robi to piorunujące i przygnębiające wrażenie. Byliśmy w mieście także po zmroku - puste okna, absolutna cisza... - zawiesza głos Mierzwa.

- W żłobku czy szpitalu można spokojnie kręcić horrory - uważa Krzyształowski. - Mieszkańcy opuszczali Prypeć w pośpiechu. Z początku zakładano, że awaria jest drobna i po trzech dniach wrócą, pozwalano więc zabrać ludziom jedną walizkę. Kiedy się okazało, że nie wrócą, do strefy wkroczyli likwidatorzy, którzy opróżniali mieszkania, żeby nie kusiły dawnych właścicieli i szabrowników. Rzeczy wyrzucano przez okno, wywożono na składowisko, zakopywano i zalewano betonem. Do dziś można więc natrafić na takie obrazki, jak zawieszona na wysokim drzewie wanna.

No i jest symbol tego miejsca: wielkie koło młyńskie. Wesołe miasteczko przyjechało do Prypeci tuż przed katastrofą, zdążyło się rozłożyć na placu i tak zostało.

Z Oka Moskwy widać wszystko

Mierzwa zapamiętał też taką sytuację: - Idziemy przez las w kierunku stadionu i w pewnym momencie orientujemy się, że trybuny są zwrócone przodem do nas. Zastanawiamy się, czemu je tak, odwrotnie zbudowali, a potem zostajemy wyprowadzeni z błędu: cały czas szliśmy po murawie stadionu, która jest dziś 30-letnim lasem.

Są też miejsca, których przeznaczenie do dziś nie jest do końca pewne. Tak jest np. z zakładami „Jupiter”, w których oficjalnie produkowano części do magnetofonów „Majak”. Zakład ogrodzony jest wysokim murem z drutem kolczastym na izolatorach, na kilku drzwiach w budynku biurowym pozostały tabliczki „dozymetryści”, a zamknięty został ok. 1996 roku, czyli dziesięć lat po awarii.

Na Krzyształowskim największe wrażenie zrobiło Oko Moskwy - gigantyczny radar z czasów Związku Radzieckiego, który miał informować o nadlatujących rakietach amerykańskich. - To dwie konstrukcje ciągnące się na przestrzeni 900 metrów, jedna wysoka na 150, druga na 85 metrów. Wejście 150 metrów po pionowych, stalowych drabinkach robi wielkie wrażenie, a zejście jeszcze większe. Z góry widać całą strefę, elektrownię, czwarty reaktor, budowany właśnie nowy sarkofag i lasy, lasy, lasy. No i zachód słońca z tej konstrukcji mogliśmy zobaczyć - opowiada.

Elektrownia nie jest wymarła. Wokół niej zbudowano miasteczko dla oficerów - Czarnobyl 2, nieopodal są budynki techniczne. Wszystko jest opuszczone, część wyposażenia ciągle jest, na ścianach wiszą plakaty, mapy. Choć wszystkie bloki są już obecnie wyłączone, na jednej zmianie pracuje tam 2,5 tysiąca osób.

Duża część z nich zajmuje się budową nowego sarkofagu, która niedługo się zakończy, ale jeszcze przez długie lata elektrownia będzie jednym z największych pracodawców w okolicy. - Część pracowników mieszka w Czarnobylu, przyjeżdżają do pracy na dwa tygodnie, a potem na kolejne dwa wracają do domu. Większość mieszka w mieście Sławutycz, które wybudowano dla nich po katastrofie. Dojeżdżają do pracy w 40 minut eksterytorialną (przejeżdżającą przez teren Białorusi) kolejką - opowiada Mierzwa.

- No i jest sam Czarnobyl - miasto zamknięte, godzina policyjna, teoretycznie obowiązuje tu prohibicja, ale głównym produktem w jedynym działającym sklepie jest alkohol… - dorzuca Krzyształowski.

Na początku dziwili się, jak można jeździć do strefy po kilka razy, a po tej wizycie już wiedzą, że muszą tam wrócić.

- I to szybko, najlepiej jeszcze w tym lub na początku przyszłego roku, zanim na czwarty reaktor zostanie nasunięty nowy sarkofag, który mocno zmieni wygląd elektrowni - mówi Mierzwa. - Aby mieć szansę na kolejne spotkanie z samosiołami, też trzeba się śpieszyć, bo mają ponad 80 lat. Podczas tego wyjazdu nie udało się niestety zobaczyć wnętrza elektrowni.

Zwiedzanie sterowni trzeciego bloku było w programie wyjazdu, ale w dniu, w którym mieliśmy ją zobaczyć, dyrekcja z niewiadomych względów wstrzymała możliwość wejścia.

***

26 kwietnia 1986 roku w reaktorze jądrowym bloku energetycznego nr 4 elektrowni jądrowej w Czarnobylu doszło do przegrzania reaktora, wybuchu wodoru, pożaru oraz rozprzestrzenienia się substancji promieniotwórczych. Była to największa katastrofa w historii energetyki jądrowej i jedna z największych katastrof przemysłowych XX wieku. Skażeniu promieniotwórczemu uległ obszar od 125 000 do 146 000 km² terenu na pograniczu Białorusi, Ukrainy i Rosji, a chmura radioaktywna rozprzestrzeniła się po całej Europie. Ewakuowano i przesiedlono ponad 350 000 osób.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski