Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wojciech Karolak. Jazzman, który lubi czasem schować się w kapuście

Redakcja
Wychowała go Piwnica pod Baranami. To był jego dom, tam się nurzał i dojrzewał do roli degustatora rozmaitych win i wódek. Dziś nie szuka rozgłosu ani hałasu. Woli święty spokój. Rozmawia Ryszarda Wojciechowska

- Jest Pan ostatnio głównie mężem własnej żony. To nie jest drażniące?

- Szalenie mi odpowiada bycie mężem Marii Czubaszek, czyli panem Czubaszkiem. Jeżeli tak wspaniała osoba na towarzysza życia wybrała sobie takiego oryginała jak ja, to dlaczego miałoby mnie drażnić bycie mężem własnej żony? Tylko że ja jestem ostatnim człowiekiem na świecie, któremu by zależało na popularności, karierze, byciu znanym i podziwianym. Uciekam od świateł jupiterów.

- A światła nie gonią Pana?

- Nie gonią. Teraz nastały takie czasy, że jazzmani zostali skutecznie sprowadzeni do parteru. Nawet ja, z tym swoim podejściem do życia, że sukces to dla mnie coś całkiem obcego, uważam, że jazz jest obecnie mocno niedoszacowany. Szczerze mówiąc, niezbyt mi to przeszkadza.

- I nic Panu nie doskwiera?

- Doskwiera, kiedy widzę, jak Maria jest ostatnio bardzo przepracowana. Chciałbym, żeby znalazła troszkę spokoju, zadbała o siebie. Bo ja o siebie dbam znakomicie. Świetnie mi w tym pomaga panujący w Polsce system, który uznaje jazz za sprawę niszową.

- Jest 1958 r. Występuje Pan z Janem Ptaszynem Wróblewskim, Krzysztofem Komedą. Wtedy jeszcze saksofon był na pierwszym miejscu.

- Ale fortepian był już w tle. Saksofon był moją wielką miłością, tyle że niespełnioną. Opatrzność sobie widać tego nie życzyła.

- Potem w Pana życiu pojawiły się organy Hammonda.

- Uważam, że to instrument rzadki i niebywały do tej pory w Polsce. Znaleźć drugiego takiego głupiego, który by sobie wziął ten kłopot na głowę, nie jest wcale łatwo.

- A potem była Maria Czubaszek i jej zgrabne nogi.

- No tak, i tu mamy odwrotność organów Hammonda. Bo po pierwsze, Maria jest niewielkich rozmiarów, a po drugie, przebywanie z nią to sama rozkosz, w przeciwieństwie do organów Hammonda.

- Niedawno przyznał Pan, że złamała Panu żebra podczas dyskusji.

- Wziąwszy pod uwagę to, ile straciłem, a ile zyskałem, mogłem sobie pozwolić na to, żeby przez moment być masochistą.

- Przypominam sobie Pana zdjęcie z dawnych czasów z saksofonem na głowie. Zobaczyłam i pomyślałam, że jazzmani mają fantazję.

- Tu nie o fantazję chodzi. Ja jestem, proszę pani, zającem. A z zającami tak jest, że jak nie mają nic do roboty, a saksofon znajduje się w pobliżu, to zawsze go sobie zakładają na głowę. Byłem wtedy u Ryśka Horowitza, który widząc mnie, wyjął aparat i zrobił zdjęcie.

- Co to znaczy, że jest Pan zającem?

- To nie jest zbyt jasne? Albo ktoś jest zającem, albo nie. Ja jestem. Tak naprawdę trudno znaleźć ten moment, który zdecydował o tym, że się nim stałem. Mama mi opowiadała, że już jako dziecko nienawidziłem tych, którzy się znęcali nad zwierzętami. Miałem też z przodu dwa bardzo długie zęby. Dłuższe niż reszta. I wszyscy wołali na mnie "zając".

- Czyli zając to ksywka...

- No, ksywka. Niestety, te dwa zęby złamałem na ustniku od saksofonu, i to w Piwnicy pod Baranami. Tu dwie szklanki wina, tam mnie ktoś potrącił, i po zębach. Ale zając już został. Bo ja sobie do tego zająca dorobiłem całą filozofię, która się pokrywa z moją osobowością. Otóż tak - zając jest zaprzeczeniem żołnierza, myśliwego. Mam nawet powiedzenie, że jak coś jest bez sensu, to jest jak zając bez karabinu. Zając żyje w przekonaniu, że inni na niego czyhają. Dlatego lubi się chować w kapuście. Ja też się chowam, żeby mi nikt nie kazał czegoś robić publicznie. Kocham święty spokój.
- To bardzo zajęcze.

- Ja jestem bardzo tchórzliwy. Żyję w wiecznym strachu przed czymś. Nie wiem, czy mógłbym dalej żyć, gdyby mi ten strach odebrano. Ja muszę się wiecznie czegoś bać i wiecznie na coś denerwować. Nie wiem, czy to drugie jest cechą zajęczą, ale to pierwsze na pewno.

- Wiódł Pan fantastyczne życie.

- I nadal wiodę.

- Myślę o latach spędzonych w SPATiF-ie, który był krainą szczęśliwości i znanych nazwisk.

- Zacząłem bywać w SPATiF-ie jako młody adept, grając z takimi ludźmi, jak Krzysztof Komeda, Andrzej Kurylewicz czy Andrzej Trzaskowski. Byłem od nich młodszy i o jedną generację zawodowo niżej. Ale włóczyłem się za nimi po tych wszystkich miejscach, gdzie piło się wódkę i spotykało wyjątkowych ludzi. Nie wychylałem się wtedy z tą swoją obecnością. Nie narzucałem się. Uważałem, że moja rola polega na tym, żeby siedzieć, patrzeć, słuchać i cieszyć się z tego. A potem, jak już wyrosłem z bycia adeptem, wyjechałem na emigrację do Szwecji i do Szwajcarii. I nie było mnie przez siedem lat.

- A kiedy Pan wrócił...

- To Polska była już inna. Ale poznałem człowieka wielkiego, który niezwykle ciepło traktował ludzi. Teraz powiem o nim tak, jak mówią wszyscy, którzy z nim byli na "ty". Poznałem Stasia Dygata. Oczywiście nie dorastam do tego, żeby o nim mówić Staś. Ale Dygat uwielbiał się zaprzyjaźniać z takimi jak ja.

- To znaczy?

- Przychodzi taki młody do SPATiF-u. Nie wiadomo, kim jest. Ale skoro przyszedł z Trzaskowskim, to pewnie jest w porządku. I jeszcze wódkę dobrze pije, no to... Staś jestem. A jeśli jeszcze dodamy zupełnie fantastyczną, szaloną osobowość Kaliny Jędrusik, to mamy kwintesencję tego, z czym człowiek miał szczęście spotykać się w SPATiF-ie.

- Wcześniej była Piwnica pod Baranami.

- Mieszkałem w Krakowie i mógłbym powiedzieć, że wychowywałem się w Piwnicy pod Baranami. Wtedy najmocniej przyjaźniłem się z Wieśkiem Dymnym. I tu mogę powiedzieć, że dla mnie to był Wiesiek. W tej naszej grupie była też Krystyna Zachwatowicz czy nieznana w tej chwili w Polsce Barbara Nachwatowicz. Wspaniali, szaleni ludzie, i nad tym wszystkim Piotr Skrzynecki, apoteoza artysty. To była prawdziwa bohema. Coś, czego nie lubili ludzie, którzy byli tacy bardzo warszawscy. Ale ja się tam głównie nurzałem, w Piwnicy pod Baranami. Tam byłem u siebie. I to tam widzieli, jak się przepoczwarzam z dziecięcia w dorosłego degustatora win i innych napojów alkoholowych. Co w moim życiu przez dłuższy czas odgrywało bardzo ważną rolę.

- Na swoim weselu pił Pan jedynie wodę mineralną.

- Bo to był wtedy czas abstynencji. Wiadomo, że jak się nie ma wybitnie odpornego organizmu, to alkoholu nie da się pić przez całe życie z taką intensywnością, z jaką ja to lubiłem robić. Z ogromnym żalem, ale musiałem alkohol odstawić. To była konieczność. Bo gdybym nie odstawił, toby mnie już pewnie na świecie nie było. Oczywiście nie żałuję, że się nurzałem. Bo to nurzanie odbywało się wtedy w tak cudownych okolicznościach.
- Nurzać się z Ireneuszem Iredyńskim...

- Z Irkiem nurzanie zaczęło się jeszcze w Krakowie.

- Tyle że on sobie nie dał rady z alkoholem.

- Tak samo jak Wiesiek Dymny. Można powiedzieć, że Bóg powołuje do siebie w młodym wieku tylko najlepszych. Obaj byli wspaniali, fantastycznie zdolni i szaleni.

CV

Polski muzyk jazzowy, pianista, kompozytor, saksofonista altowy i tenorowy, aranżer, wirtuoz organów Hammonda, który twierdzi, że jest muzykiem z przypadku. Pochodzi z rodziny plastyków i miał kontynuować rodzinne tradycje.

- Już szykowano mnie do liceum plastycznego, ale był powód, który sprawił, że nie mogłem się tam uczyć - opowiada. - Awaryjnie umieszczono mnie w szkole muzycznej. I tak muzykiem zostałem trochę z przypadku, w trybie przyspieszonym w dodatku. Dla mnie granie nie jest taką pasją, bez której nie mógłbym żyć.

Czasami eksperymentuje. W wyniku takich praktyk powstaje muzyka do filmów. Jednym z obrazów, do którego napisał ścieżkę dźwiękową, była "Konopielka" w reżyserii Witolda Leszczyńskiego, z bardzo charakterystycznyi motywami, oddającymi specyfikę barokowej polifonicznej muzyki organowej.

Pisał też muzykę do tekstów żony.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski