Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wolę atakować, niż być atakowaną

Redakcja
Żeby oficjalnie otworzyć przewód doktorski, trzeba najpierw zdać egzamin. A ja jeszcze tego kroku nie uczyniłam.Ale pomyślę o tym - mówi Justyna Kowalczyk Fot. Michał Klag
Żeby oficjalnie otworzyć przewód doktorski, trzeba najpierw zdać egzamin. A ja jeszcze tego kroku nie uczyniłam.Ale pomyślę o tym - mówi Justyna Kowalczyk Fot. Michał Klag
JUSTYNA KOWALCZYK. - Zwykle, jak to się mówi, mam pod górkę. I to działa na mnie mobilizująco - przyznaje mistrzyni olimpijska z Vancouver, nominowana w plebiscycie na "10 Asów Małopolski", którego wyniki podamy w jutrzejszym "Dzienniku Polskim"

Żeby oficjalnie otworzyć przewód doktorski, trzeba najpierw zdać egzamin. A ja jeszcze tego kroku nie uczyniłam.Ale pomyślę o tym - mówi Justyna Kowalczyk Fot. Michał Klag

Podobno płaci Pani "kosmiczne" rachunki telefoniczne - zwróciliśmy się do Justyny Kowalczyk.

- Tak, to prawda. Ale telefon jest jedyną formą kontaktu z najbliższymi. A lubię sobie czasem pogadać, choć bywa, że wystarczy kilka zdań. Internetu raczej nie używam, bo nie zawsze, gdzie startujemy, jest do niego dostęp.

- W ciągu roku jest Pani ponad 300 dni poza domem. Jak Pani z tym sobie radzi?

- Można rzec - przyzwyczaiłam się. To jest moja praca, moje życie. I nie narzekam. Na pewno chciałoby się być więcej z najbliższymi, ze znajomymi, z przyjaciółmi. Po zakończeniu kariery sportowej będę na to miała więcej czasu.

- Czym dla Pani jest wigilia w gronie najbliższych?

- Czymś szczególnie ważnym, wyjątkowym. Wigilia to jedyny stały punkt w roku, kiedy zawsze jestem w domu. Bo, z uwagi na starty zagraniczne, święta wielkanocne spędzam często poza domem.

- W czasie świąt Boże Narodzenia zamienia się Pani może w kucharkę, coś gotuje, piecze?

- W moim domu w Kasinie Wielkiej żyją na stałe dwie kobiety, mama i siostra, 100 metrów dalej mieszka bratowa. One tutaj rządzą, do nich należy kulinarne królestwo, ja wolę jechać na zakupy.

- Czy to prawda, że w Pani szafie połowę miejsca zajmują ubiory sportowe, a połowę garsonki?

- Z grubsza to tak można ująć. Jeśli jest okazja, lubię się ubierać elegancko. Lubię rzeczy proste i soczyste kolory.

- A propos kolorów, Pani ulubionym jest podobno czerwony?

- Tak, uwielbiam kolor czerwony, ale też i czarny.

- Słyszałem, że przystąpiła Pani do pisania pracy doktorskiej?

- A skąd Pan to słyszał? Żeby oficjalnie otworzyć przewód doktorski, trzeba najpierw zdać egzamin. A ja jeszcze tego kroku nie uczyniłam. Ale pomyślę o tym.

- Podobno pisze Pani artykuły naukowe?

- Troszkę tego było. Razem z profesorem Szymonem Krasickim z krakowskiej Akademii Wychowania Fizycznego napisałam kilka rozdziałów do jego książki o narciarstwie biegowym.

- W tym sezonie wszystkie drogi prowadzą do Oslo, gdzie na przełomie lutego i marca 2011 roku odbędą się mistrzostwa świata w narciarstwie klasycznym...

- Nie ma dwóch zdań, Oslo, nie tylko dla mnie, jest celem numer jeden. Ale po drodze jest wiele bardzo ważnych przystanków, takich jak choćby zawody Pucharu Świata, Tour de Ski. Postaram się dobrze w nich wypaść. I chciałabym się cieszyć nie tylko w Oslo, ale na zakończenie rywalizacji pucharowej w Falun.

- Ani raz w tym sezonie nie pokonała Pani swojej wielkiej rywalki Marit Bjoergen. Czy nie czuje się Pani tym zestresowana?

- Absolutnie nie. Powiem tak: wolę występować w roli atakującej, niż atakowanej. A tak było przez ostatnie dwa lata, to ja broniłam pozycji numer jeden na świecie. Marit jest w tej chwili bardzo silna, biega fantastycznie. Ja jestem numerem dwa, ale wolę to, niż być numerem siedem, czy osiem. Jak się to wszystko dalej ułoży - nie wiem. Przed sezonem mówiło się o wysokiej dyspozycji Petry Majdić, Charlotte Kalli, na razie te zapowiedzi nie sprawdzają się. Ale ja ich nie przekreślałabym. To dopiero początek sezonu, w Oslo wiele się może jeszcze zmienić.
- Bjoergen jest taka mocna?

- Jest niesamowita. Może za kilka lat okaże się, że Marit była biegaczką wszech czasów? Wtedy zapewne inaczej spojrzy się na moje wyniki. Ale niech nikt nie myśli, że ja skapituluję, na pewno nie poddam się, będę walczyć ze wszystkich sił. A co z tego wyniknie - zobaczymy.

- Czy dwie dyskwalifikacje w tym sezonie bardzo Panią podłamały? Wywołały sportową złość?

- Nie chcę już wracać do tych spraw. Powiem tak: zwykle, jak to się mówi, mam pod górkę. I to po prostu działa na mnie mobilizująco. A o swoje sprawy, jeśli mam rację, będę zawsze walczyć. Czy się to komuś podoba, czy nie. Cieszę się, że mam trenera, który myśli tak samo, nie bawi się w dyplomację.

- Najbliższa impreza to Tour de Ski. Bardzo trudna, z podejściem pod stromą górę Alpe Cermis. Jaki jest Pani stosunek do tej imprezy? Przed rokiem dochodziły wieści, jakoby więcej nie miała Pani stanąć na starcie touru. A jednak znowu Pani startuje...

- Przed rokiem trochę przekomarzaliśmy się z moim trenerem. Tour de Ski jest piekielnie trudny. Ale jego ukończenie daje niewiarygodnie dużo satysfakcji. Na tej imprezie wszystko się może zdarzyć, wystarczy mój jeden słabszy dzień albo zły dzień serwismenów - i po wygranej. Można nawet polubić Tour de Ski, gdyby nie ta straszna góra Alpe Cermis. Wbiega się na wysokość ponad 2200 metrów. Przed biegiem każda z nas boi się, czy podoła, czy nie dopadnie jej kryzys. Nie jesteśmy przecież ze stali. Alpe Cermis na pewno nie kocham. Mam przed tą górą respekt.

- Przed wigilią przymierzała się Pani do Alpe Cermis, wbiegając na nartach na Śnieżnicę, górę położoną niedaleko od Pani domu...

- To znacznie mniejsza góra, ma niewiele ponad 1000 metrów. Ale trening był wyborny. Wdrapałam się na szczyt, biegnąc na wprost, nie zakolami. Śnieżnica dała mi w kość.

- Wie Pani o tym, że za rok, na 99 procent, zawody o Puchar Świata w biegach narciarskich mają być rozegrane w rejonie Jakuszyc, Szklarskiej Poręby. Planowany jest bardzo nietypowy wyścig, najpierw wspinaczka pod Szrenicę (1362 m), potem ostry zjazd w dół. Podoba się to Pani?

- Profil trasy nie za bardzo mi odpowiada, ale jeśli bieg ma być w Polsce, to go w pełni akceptuję. Może być nawet trasa na sam szczyt Szrenicy! Marzę o tym, by wreszcie wystartować na trasach w naszym kraju. Mogę w takim biegu zająć nawet dalekie miejsce. Uzmysłowiono mi kiedyś, chyba w Falun, że jestem jedyną zdobywczynią Pucharu Świata, która nigdy nie biegała u siebie, w swoim kraju. Dlatego zróbmy wszystko, by pucharowa karuzela zawitała do nas. Chciałabym jeszcze bardziej zaszczepić w Polakach miłość do biegania na nartach. Ale przyznaję, jest z tym coraz lepiej. Kiedy jestem w Jakuszycach, to aż serce rośnie, jak widzę tysiące rodaków poruszających się na nartach. To jest dla mnie najpiękniejszy prezent za moje sukcesy sportowe.
- Zbliża się koniec roku. Jako potrójna medalistka olimpijska z Vancouver zwycięży Pani zapewne w wielu plebiscytach, rankingach. Czy te nagrody mają dla Pani jakieś znaczenie?

- Oczywiście, że mają. Nie są to zwycięstwa na polu sportowym, ale oznaczają, że doceniona została moja praca, mojego trenera, mojego zespołu. To jest bardzo miłe.

- Przez pismo kobiece "Glamour" została Pani wybrana kobietą roku. To było dla Pani duże zaskoczenie?

- Duże. To pismo związane jest z modą, a to przecież nie jest domeną mojego życia. Pismo skierowane jest do młodych dziewczyn, 16-19-letnich. Ich życie bardzo różni się od mojego. To budujące, że znalazłam uznanie w ich oczach.

Rozmawiał: Andrzej Stanowski

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski