Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wściekły SuperSonik na wydmach

Marek Długopolski
Rafał Sonik jest pierwszym Polakiem, który – wśród quadowców – prowadzi dakarową karawanę
Rafał Sonik jest pierwszym Polakiem, który – wśród quadowców – prowadzi dakarową karawanę FOT. ARCHIWUM RAFAŁA SONIKA
Rozmowa. Krakowianin Rafał Sonik, najlepszy polski quadowiec, opowiada o kulisach południowoamerykańskiego Dakaru, najtrudniejszego rajdu świata.

Po szóstym etapie Dakaru nie miał Pan najszczęśliwszej miny. A przecież prowadził Pan – wśród quadowców – w najtrudniejszym rajdzie świata!

Byłem wściekły. Tak jak i inni jechałem po totalnym syfie, dziurach jak pół domu, omijałem wielkie głazy, pędziłem po zdradliwym fesz feszu, a Ignacio Casale, mój najgroźniejszy rywal, mknął sobie wygodnie po torowisku.

Było to niezgodne z regulaminem?

Zgodne, ale nie do końca fair play. O tym, że wzdłuż trasy rajdu są tory, wiedzieli tylko miejscowi zawodnicy.

Po torach niezbyt wygodnie się jedzie...

To prawda. Jeśli jednak przysypane są grubą warstwą piasku, sprawa wygląda zupełnie inaczej. Mnie kierownica na wertepach chciała wybić zęby, a Chilijczyk sunął po równej jak stół „autostradzie”. A przecież organizatorzy mogli i tę trasę – jak wiele innych – zablokować.

Dlaczego tego nie uczynili?

Nie wiem. Wiem za to, że włożyli gigantyczny wysiłek, aby – chroniąc bezcenne zabytki rozrzucone po pustyni – zablokować wiele innych szlaków.

Może w pobliżu nie było zabytków, albo zapomnieli o torach?

Oczywiście mogło tak być. Casale wiedział jednak, że jest tam torowisko. Szedł jak burza. Nie popełnił najmniejszego błędu. Każdy ruch miał dokładnie zaplanowany... Gdyby nie to i ten etap wygrałbym.

Mimo to stracił Pan tylko osiem minut. Ma Pan już trzy wygrane etapy, kolejny dzień jest Pan liderem najtrudniejszego rajdu świata. Tego wcześniej nikt z Polaków nie dokonał...

To prawda, ale niepotrzebnie stracone minuty bolą. Mogłem prowadzić nie o kilkanaście, a o kilkadziesiąt minut.

Życia, szczególnie na wydmach wokół chilijskiego Iquique, nie ułatwiali Panu również kibice. Poznał Pan także ich mniej opalone części ciała...

Kiedy dojeżdżałem do grzbietu wydmy, na jej szczycie nagle pojawiało się kilka osób. Musiałem więc hamować, zawracać i znowu atakować podjazd. Na tyle jednak daleko, aby nie zdążyli dobiec. Czy było to wsparcie dla lokalnego zawodnika czy zabawa, tego oczywiście nie wiem. Niektórzy quadowcy przekonują mnie, że kibice chcieli w ten sposób doprowadzić do wywrotki, do efektownego „dachowania”. Dość niezwykły na pustyni jest też widok gołych, mocno wypiętych części ciała...

Który z dotychczasowych etapów był najtrudniejszy?

Zdecydowanie drugi, ten, na którym spłonęło auto Adama Małysza, a „Hołek” mówił, że dostał choroby
morskiej.

Jednak to na nim był Pan najszybszy, pokonując południowoamerykańską armię quadowców...

Był to etap prawdy. Jego końcówka, ostatnie 60-70 km, to najtrudniejszy odcinek, jaki w życiu przejechałem. Zdradliwy piasek przerośnięty trawą, niewielkie wydmy, sporo kamieni. Potworny teren. Do tego ponad 40 stopni w cieniu, a więc temperatura potrafiąca zamęczyć na śmierć.

Pojedynek o zwycięstwo rozstrzygnął się jakieś 20 km przed metą. Wyprzedził Pan wtedy Casale.

Chilijczyk cały dzień miał kilkuminutową przewagę. Nie szarżowałem jednak, oszczędzałem quada. W pewnym momencie postanowiłem przyspieszyć. Kiedy mijałem Chilijczyka, widziałem, że jest tak zmęczony i wyczerpany, iż nie miał już siły jechać. To był morderczy odcinek. Nie ukrywam, że zwycięstwo w tym piekle, na skraju fizjologicznej zapaści, sprawiło mi wielką satysfakcję. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że do końca Dakaru jeszcze bardzo daleko.

Na trzecim etapie zmarł motocyklista, krakowianin Michał Hernik...

Dowiedzieliśmy się o tym dopiero na biwaku. To była straszna widomość. Następnego dnia nie było łatwo wyruszyć na trasę. Byłem kompletnie rozbity śmiercią Michała... Startowaliśmy razem w Maroku i w Abu Dhabi. Dziesiątki razy widzieliśmy się na trasie… Będzie z nami na mecie w Buenos Aires. Dowieziemy go tam w naszych sercach.

Po tym odcinku stracił Pan też prowadzenie. Spadł Pan na czwarte miejsce. Co się stało?

Organizatorzy doliczyli mi do czasu 15 karnych minut za zbyt szybką jazdę na jednym z odcinków o ograniczonej prędkości. Stąd spadek na czwarte miejsce. Tego dnia miałem zepsuty Sentinel i Speedocap. Nie miałem więc pewności, jak szybko wjeżdżałem w taką strefę. Oczywiście przejeżdżałem ją zgodnie z przepisami, ale sam wjazd mógł być za szybki. Do tej pory, a minęło już od tego czasu parę dni, organizatorzy nie potrafią mi jednak wskazać, w którym miejscu popełniłem przewinienie... Nie chodzę więc do biura rajdu, żeby się nie denerwować.

Na czwartym etapie prowadził Pan od startu do mety. Czy chciał Pan udowodnić sędziom, że jest bardzo szybki?

Złapałem odpowiedni rytm jazdy... Ostatnie 140 km jechałem jednak bez kropli wody, bo zablokował mi się zawór w kamelbaku. To była makabra. Byłem tak zmęczony, że prosiłem Boga tylko o to, aby dotrzeć do mety. Jechałem odwodniony i opadałem z sił. Nie dziwię się więc, że na tym odcinku Ignacio odrobił do mnie kilka minut. Wjechał też na swój teren.

Kolejnego dnia pobił go Pan o ponad 10 minut, wygrywając jednocześnie trzeci etap w tym rajdzie...

Zapewniam, że nie była to jazda desperata. Nie ryzykowałem, cały czas utrzymywałem swoje tempo.

W tej chwili ma Pan kilkanaście minut przewagi nad Casale. To dużo?

Ani dużo, ani mało. Podczas Dakaru każdy, czasem drobny błąd może kosztować bardzo wiele. Najważniejsze, że ani ja, ani quad nie jesteśmy uszkodzeni. Dobre wiadomości są też takie, że potrafię wygrywać z południowoamerykańskimi quadowcami na ich terenie.

Jaką taktykę przyjmie Pan na kolejne etapy?

Muszę utrzymać dotychczasowe tempo, wystrzegając się jednocześnie błędów.

Jak spisuje się quad?

Mocno dostał w kość, ale spisuje się doskonale. To wielka zasługa moich świetnych mechaników. Musieliśmy mu już co prawda wymienić sporo części, ale to normalne po takich katuszach.

A jak Pan się czuje?

Tak jak i quad – świetnie. U mnie na szczęście nie trzeba było niczego wymieniać. Tak jak o quada dba Jarosław Zając, tak o moją kondycję troszczy się osteopata Stanisław Czopek.

Na półmetku wygląda na to, że wśród quadowców liczą się już tylko Rafał Sonik, Ignacio Casale i Urugwajczyk Sergio Lafuente...

I oby tak pozostało do mety ostatniego etapu. Moim marzeniem jest przecież wysłuchanie Mazurka Dąbrowskiego w Buenos Aires.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski