Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wspomnienia, Refleksje

Redakcja

 

Fragmenty homilii, którą biskup polowy WP Tadeusz Płoski, jedna z ofiar katastrofy pod Smoleńskiem, miał wygłosić na cmentarzu wojennym w Katyniu podczas mszy św. w 70. rocznicę zbrodni katyńskiej. Wybór fragmentów i tytuł od redakcji.

Ile dowodów trzeba przedstawić ludziom, aby wreszcie uwierzyli w Boże działanie? Słowo Boże wybrane na 70. rocznicę zbrodni katyńskiej pokazuje także, że nie jest to sprawa łatwa. Dzisiejsza Ewangelia, pokazując spotkania Jezusa Zmartwychwstałego z kolejnymi osobami, de facto przekazuje smutną prawdę o ludzkiej podejrzliwości, niedowierzaniu, dystansie do nowych, niepojętych Bożych interwencji. (...)

Niektórzy ludzie tak bardzo boją się Boga, że wolą zaprzeczać Jego działaniu, wbrew najbardziej oczywistym, wręcz krzyczącym świadectwom Jego obecności i działania. Wolą sami milczeć, co więcej, wolą zmuszać innych do milczenia, byle tylko zachować swoiste status quo, nie wymagające wysiłku nawrócenia i zmiany myślenia. (...) Widać to również w dzisiejszym fragmencie Ewangelii. Jezus, ukazując się Jedenastu, gdy siedzieli za stołem, musiał najpierw wyrzucać im brak wiary i upór, że nie wierzyli tym, którzy widzieli Go zmartwychwstałego. Dopiero potem (...) Mistrz i Nauczyciel mógł im przekazać ważne zadanie głoszenia Ewangelii wszelkiemu stworzeniu.

A my? Czy nie jest tak, że wciąż wolimy bardziej słuchać ludzi niż Boga? Czy nie próbujemy za bardzo dopasowywać się do ludzkich poglądów, usiłując nasze doświadczenie wcisnąć w ramy poprawności społecznej i politycznej? Bóg jednak oczekuje od nas czegoś innego. (...) W świecie mnogości głosów i idei, w czasach zalewu informacji, musimy umieć praktycznie postępować w kwestii wyboru autorytetów, osób lub instytucji, które obdarzymy zaufaniem na tyle, że pozwolimy im kształtować naszą doczesność i wieczność, uczynimy z nich naszych życiowych doradców. Musimy umieć zdecydować, kogo i czego będziemy słuchać bardziej, a kogo i czego mniej lub wcale. (...)

70 lat temu sowieckie NKWD przystąpiło do wykonywania polecenia Stalina i towarzyszy, którzy postanowili zgładzić tysiące polskich oficerów, policjantów i funkcjonariuszy państwowych uznanych za zdeklarowanych i nie rokujących nadziei poprawy wrogów władzy sowieckiej. Nie rokowali nadziei, że da się ich urobić do konsystencji ludzi sowieckich, wobec czego byli wrogami, których należało unicestwić. (...)

Podczas pielgrzymki do Rzymu 13 kwietnia 1996 roku Rodziny Katyńskie usłyszały najgłębsze, najbogatsze w treść słowa Ojca Świętego Jana Pawła II o istocie Golgoty Wschodu: "Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią... Dziś, pozdrawiając Rodziny Katyńskie na czele z księdzem prałatem Zdzisławem Peszkowskim, przywołuję te właśnie słowa Chrystusa: Ojcze, przebacz... Są one bowiem szczególnie aktualne dla ludzi, których dotknął dramat niewinnej śmierci bliskich. Jesteście świadkami śmierci, która nie powinna ulec zapomnieniu. (...) Ta żywa pamięć powinna być zachowana jako przestroga dla przyszłych pokoleń (...)".

Każdy rok pontyfikatu Ojca Świętego Jana Pawła II naznaczony był jakimś znakiem pamięci i troski o Golgotę Wschodu. (...) W marcu 2005 roku na placu św. Piotra w Rzymie, w czasie audiencji ogólnej w Niedzielę Wielkanocną, Ojciec Święty Jan Paweł II podczas swojego ostatniego błogosławieństwa Urbi et orbi pobłogosławił przywieziony z Polski do Rzymu Krzyż Katyński.

2 kwietnia 2005 roku odszedł od nas nasz największy Opiekun i Orędownik. Do dziś pamiętamy wstrząsające misterium Jego choroby, cierpienia i umierania. To były dla naszego Narodu, dla całego świata wielkie rekolekcje. Dziękujemy Ojcu Świętemu za to wszystko, co uczynił dla Golgoty Wschodu, dla jej pamięci, dla świadomości i tożsamości młodych pokoleń. Modlimy się żarliwie, aby i tam, w Niebie, stał się orędownikiem Golgoty Wschodu, tak jak czynił to w czasie swojej posługi tu, na ziemi.

Święty Boże! Święty Mocny! Święty a Nieśmiertelny! - zmiłuj się nad nami. Od powietrza, głodu, ognia i wojny - wybaw nas Panie. Od nagłej i niespodziewanej śmierci - zachowaj nas Panie. My grzeszni Ciebie Boga prosimy - wysłuchaj nas Panie.

 

Wieczny odpoczynek Prezydentowi Kaczyńskiemu

Z niedowierzaniem przyjąłem śmierć pod niebem Smoleńska naszego Prezydenta, Pana Lecha Kaczyńskiego, jego małżonki i całego gremium znakomitych osobistości polskiego państwa.

Miał to być jeden z kolejnych lotów, a był to lot ostatni. Miał to być hołd złożony pomordowanym w Katyniu, a stał się tragedią i żałobą narodową. Wiele z tych osób znałem osobiście. Parę Prezydencką miałem szczęście poznać w Krakowie, a później rozmawiać kilkakrotnie w Rzymie i w Zakopanem. Mogłem poznać szeroką wiedzę Prezydenta z różnych dziedzin życia, jego humor i otwartość.

Najbardziej szanowałem go za niepoprawność polityczną, która polegała na jasno sprecyzowanych poglądach, umiejętnie bronionych i uzasadnionych. W świecie życia publicznego taka postawa nie należy do częstych zjawisk. Był człowiekiem wiary, której nie ukrywał w gabinecie prywatności - jak wielu to robi - lecz w jej świetle usiłował kształtować swoją służbę dla kraju.

Pani Maria Kaczyńska ujęła mnie swoim ciepłym odniesieniem do człowieka i familiarnością. Niezwykle delikatna i taktowna.

Kiedy dowiedziałem się o śmierci Pana Prezydenta, jego żony i osób towarzyszących, nie chciałem nic komentować, ale skupić się na modlitwie różańcowej, aby modlić się o wieczny odpoczynek dla zmarłych, a dla ich rodzin o ulgę i otuchę w cierpieniu.

W oparciu o medialne przekazy można w miarę dokładnie zrekonstruować przebieg katastrofy. Jednak mało kto zwrócił uwagę na kruchość ludzkiego życia. Ciągle zatrzymujemy się na płaszczyźnie samego wydarzenia, lecz niewielu zdaje sobie sprawę z tego, że życie jest jak nitka, która w mgnieniu oka może być zerwana. Wielu oponentów Prezydenta pięknie dzisiaj o nim mówi, ale za życia niejednokrotnie wydawali - o Prezydencie jako człowieku - tanie i niesprawiedliwe sądy. Dlatego warto nieustannie przypominać sobie słynne zdanie ks. Twardowskiego "Spieszmy się kochać ludzi - tak szybko odchodzą". Dodam: niespodziewanie i nagle odchodzą. Oby ich śmierć nie poszła na marne!

Ks. Robert Nęcek

Nie wolno przeklinać Katynia!

Ciągle jeszcze rozum nie nadąża za biegiem wydarzeń, na które wszyscy patrzyliśmy. Zdruzgotała nas wiadomość, rozbiła w puch. Przed oczyma przesuwają się szare obrazy strzępów samolotu i zdjęć tych, co zginęli. Chyba wszyscy siedzieliśmy przed ekranami telewizorów, nawet nie po to, żeby na własne oczy oglądać to, co się stało, ale chyba bardziej dlatego, żeby się naprawdę przekonać, że nie jest to jakiś ogólnonarodowy koszmar ale rzeczywistość. (...)

To, co się stało jest Wielką Tajemnicą, ale tajemnice mają to do siebie, że z czasem się odsłaniają, czy się to komuś podoba, czy nie. (...)

Dwie rzeczy są bardzo uderzające w wydarzeniu z 10.04.2010. Niezależnie od tego, co orzekną eksperci, fakt, że straciliśmy Prezydenta - Przedstawiciela Narodu jest straszliwą rzeczywistością, której wszyscy musimy stawić czoła. Czy konieczne było, żeby go stracić? Czy musiał tak zginąć, czy musiał tam jechać? I o dziwo, odpowiedź jest twierdząca. Musiał tam jechać, sam tak mówił. Właśnie z tego powodu był krytykowany i wyśmiewany, że zachciewa mu się jechać tam, gdzie go nikt nie prosi, że się uparł przy tej historii, gdy trzeba iść do przodu. Zarzucano mu, że się upiera przy czymś, co nie jest zbyt popularne. I dlatego właśnie musiał tam jechać, bo nikt przed nim nie ujął się za prawdą. Czy gdyby sprawa Katynia była wyjaśniona i odkłamana, gdyby poprzednicy Lecha Kaczyńskiego zawalczyli o nią i przywrócili honor Pomordowanym i ich Rodzinom, które przez tyle lat PRL-u musiały ukrywać prawdę o tym, kim są - czy nasz ŚP. Prezydent byłby się porywał na taką wizytę? Myślę, że nie. Myślę, że nie byłoby takiej potrzeby, żeby specjalnie leciał do Katynia. On wiedział, że musi. Dopiero jego śmierć, jego krew sprawiły, że Katyń przestał być ziemią wyrzuconą na margines tematów o "prezydenckich fanaberiach", a stał się tym, czym powinien był być od zawsze dla wszystkich, ziemią uświęconą przelaną na niej krwią. Teraz już nie będzie go można ukryć albo zamieść pod dywan. I myślę, że gdyby nie ta, jeszcze świeża krew przelana w sobotę, to nadal byłby niewygodnym rekwizytem z lamusa.

Mówi się, że Prezydent w Polsce nie ma praktycznie żadnej władzy. I jest to prawdą. Jest jednak pewne niezbywalne prawo, które może wykorzystać tylko człowiek z wartościami. Jest to prawo autorytetu. Prezydent reprezentuje w swej osobie cały naród i nie jest obojętne, co robi i co myśli. Nasz prezydent własnym życiem przypieczętował swoją wielką miłość do narodu, nie tylko tego, który istnieje teraz, ale także tego, który był przed nami i tego, który przejmie po nas schedę.

Dlatego nie wolno nam nazywać ziemi katyńskiej przeklętą! Nie wolno przeklinać Golgoty. Jeśli ma być ona przeklęta, to chyba tylko dla tych, którzy widzą w niej jedynie rozpacz i klęskę. To nie przypadek, że świta prezydencka zginęła w Oktawie Wielkanocy. Łzy leją się po twarzy, a czytania mówią o zwycięstwie, o dziesiątkach tysięcy armii zbawionych siedzących na białych koniach! O tym, że Prawica Pańska okazała moc! Mózg naprawdę nie daje rady unieść tego, co meldują mu oczy i uszy.

W tym miejscu należy przejść do sprawy drugiej, czyli do naszej narodowej postawy i podejścia do tego, co się stało. Jest to zachęta do odwagi i otuchy, do działania.

Kochani Rodacy nabierzcie ducha i podnieście głowy! Może chodzi właśnie o to, żeby wyjść z ukrycia, żeby przestać biernie patrzeć i narzekać. Do tej pory wszyscy narzekaliśmy, że polityka to zajęcie dla szumowin i krętaczy, że trzeba mieć bardzo brudne ręce i sumienie żeby parać się polityką. A tu nagle okazuje się, że mieliśmy wspaniałego Prezydenta, cudowną Pierwszą Damę, która towarzyszyła mężowi aż do końca; wspaniałych uczciwych i fachowych polityków. Może właśnie ich śmierć, która choć dla nas tragiczna, dla nich jest wielkim zwycięstwem (przecież oni nadal żyją, tylko w innym świecie, ale nie sądzę, żeby przestali się interesować naszym).
Sobotnia tragedia jest jakimś wielkim wezwaniem Opatrzności do działania! Ileż będziemy stać, gapić się w niebo i lamentować. Nie chodzi o to, aby nas wpędzić w marazm i rozpacz, ale właśnie rozruszać. Czy możemy pozwolić, żeby praca i ofiara Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego współpracowników poszła na marne? (...)

Na koniec jeszcze tylko kilka słów pod adresem Brata Prezydenta od "prostego narodu". Nikt nie jest chyba w stanie zrozumieć, ani nawet mgliście sobie wyobrazić, co przeżywa ktoś, kto musi patrzeć na śmierć jakby siebie samego, swojego alter ego. To jest niewyobrażalne cierpienie. Prezydent umarł śmiercią bohatera i wojownika, jak za dawnych dni Rzeczypospolitej. On już nie cierpi, ale Pan, Panie Jarosławie, cierpi straszliwie i dlatego płaczemy, płaczemy rzewnie nad Pana złamanym sercem. Niech Bóg Pana pocieszy i doda odwagi, by żyć. To wszystko jest takie przedziwne, że bohaterem zostaje człowiek, który ma brata-bliźniaka.

Niech Pana Bóg prowadzi.

Dorota Wolak

Niech to będzie powiedziane

TRWA ŻAŁOBA NARODOWA. Trwa przy okazji stonowany i pokorny medialny szum. Telewizja próbuje "zagadać" swoje grzechy. Grzechy względem zmarłego Prezydenta, nareszcie pokazując Go w dobrym świetle.

Przywołuje się Jego zasługi dla "Solidarności", Jego patriotyzm i pobożność. Mówi się o Jego prezydenturze w Warszawie, o pryncypialności, prawości. Jako zasługę wymienia się nareszcie Jego troskę o Muzeum Powstania Warszawskiego i o Cmentarz Katyński. Już Mu nikt nie wypomina, że "nieproszony - na siłę chciał tam polecieć". Nawet powiedziano o cieple Jego osobowości w relacjach do Pani Marii i otoczenia. Owszem, o zmarłych tylko dobrze. Ale co dalej? Ponieważ ktoś zauważył, że reakcje Polaków są podobne do "tamtego pogrzebu" sprzed pięciu lat, to może i wnioski będą podobne. Pięć lat temu, po długich rządach komunistów i liberałów, ludzie sięgnęli po tradycyjne wartości, jakie reprezentował Zmarły. Ja jako kapłan i misjonarz mam prawo się nie znać na polityce, ale chcę zaświadczyć, że przez 18 lat mego pobytu na Wschodzie tylko raz zainteresowano się moimi potrzebami jako polskiego obywatela pracującego za granicą i potrzebami moich parafian. To za prezydentury Pana Lecha Kaczyńskiego Wspólnota Polska zaczęła aktywniej wspierać pewne projekty socjalne i patriotyczne, jakich w malutkich parafijkach na Wschodzie jest niemało, bo pracujemy pośród ludzi biednych. Niech więc będzie powiedziane i takie słowo i taki oddźwięk, echo dobrych uczynków Zmarłego.

Stojąc w kolejce do księgi pamiątkowej, prócz wdzięczności dla Pana Prezydenta chcę też wspomnieć z szacunkiem dwu innych zmarłych z tragicznej listy, a znanych mi osobiście: o. Józefa Jońca, pijara, twórcę i wykonawcę pięknej idei "parafiadowej" oraz pana marszałka Krzysztofa Putrę, którego pewni ludzie z powodu Jego katolickiego światopoglądu za życia nazywali "dzieciorobem". Przyłączam te słowa do licznych słów współczucia adresowanych do rodziny Pana Prezydenta, do wszystkich pogrążonych w żałobie rodzin. Łączę też piękne słowa Zmartwychwstałego Jezusa: Odwagi! Jam zwyciężył świat!

Tak pięknej śmierci można tylko pozazdrościć.

Ks. Jarosław Wiśniewski, polski misjonarz pracujący w Uzbekistanie

Prasówka zagraniczna

Być może, po tragicznej śmierci Lecha Kaczyńskiego, coś się zmieni, także w Europie.

Tej pełnej nic nieznaczących zdań, nieszczerych uśmiechów, powszechnych poklepywań, znamionujących brak prawdziwych relacji, uścisków na potrzebę telewizyjnych kamer. Jose Barroso, przewodniczący Komisji Europejskiej powiedział, że Lech Kaczyński był człowiekiem wielkich przekonań, a takich ludzi potrzebuje Europa. Kanclerz Angela Merkel: Wielki polski patriota. W Niemczech też będzie Go nam brakować. Minister spraw zagranicznych Niemiec, Guido Westerwelle: Lech Kaczyński był szczególnie mądrym i energicznym rozmówcą wśród polityków. Julia Tymoszenko, była premier Ukrainy: Jego stanowisko było zawsze jasne. Dziennikarz czeskiej "Mladej Fronty Dnes" napisał jeszcze dokładniej - odszedł człowiek, który zawsze nazywał rzeczy po imieniu.

Polityka, szczególnie zagraniczna, od dawna jest pełna niedomówień, eufemizmów, a najczęściej jednak obłudy. Człowiek mówiący, co naprawdę myśli, uważany jest za nieudacznika, lub - w najlepszym przypadku - politycznego fajtłapę. Kiedyś honor nie pozwalał łgać. Tylko co to jest honor?

Tomasz Domalewski

Dlaczego?

Gdy nadeszła wieść o straszliwej katastrofie, zamarliśmy w grozie i niedowierzaniu. Bo ci, którzy jechali złożyć hołd pomordowanym Polakom, znaleźli śmierć obok tamtych mogił.

Na pokładzie feralnego tupolewa znajdowali się ludzie, którzy mieli nas reprezentować, bo reprezentowali państwo polskie. Ich misję przerwała śmierć. Nie żyje Prezydent Rzeczpospolitej i jego żona, nie żyją wybitni parlamentarzyści, ministrowie, zginęli szefowie armii i szefowie ważnych instytucji państwowych, nie żyją ludzie, którzy swym straceńczym uporem pokonali kłamstwo katyńskie.

Nie wierzę, by ich śmierć nie miała sensu. Musimy tylko odczytać i zrozumieć jej znaczenie.

Przed siedemdziesięcioma laty rodziny pomordowanych odkrywały nazwiska ofiar "tamtego" Katynia i byli w swej żałobie kompletnie samotni. My możemy obecną żałobę przeżywać w kadrze własnego państwie. Na to państwo często narzekamy: nie podobają nam się obyczaje polityczne, mierzi nas biurokracja. Dopiero w chwilach wyjątkowych, jak teraz, widzimy z całą ostrością, że niepodległe państwo jest wartością bezcenną.

Liliana Sonik

Zbigniew Wassermann

Jak wielu Polaków, również i ja zadaję sobie pytanie o sens tragedii w Smoleńsku. I, jak pewnie wielu innych, mam nadzieję, że ta ofiara, jaką złożyła blisko setka osób, nie zostanie zmarnowana. Na pokładzie samolotu znajdował się także Poseł Zbigniew Wassermann - człowiek, którego poznałem w 2001 roku, a z którym miałem zaszczyt pracować od 2006 roku.

Przez te ponad cztery lata dość bliskiej współpracy przeżywaliśmy różne chwile. Także trudne. Nie mam prawa nazywać go przyjacielem, ale był moim mentorem, osobą bardzo bliską, kimś, kogo brakuje w moim domu. Ostatni rok był dla Posła Wassermanna wyjątkowo udany. Wydawało się, że po latach ciężkiej pracy, przyjdzie czas na zdyskontowanie wysiłku... Postać Zbigniewa Wassermanna może być przykładem tragicznej sytuacji, w jakiej znajduje się wielu polityków, którzy chcą traktować Polskę na serio. Wielu zna wyssane z palca historie na temat jego domu, ale niewielu wie o setkach, a może i tysiącach interwencji, które podejmował w sprawach zwykłych ludzi. Było ich tak wiele, że ja sam odradzałem mu taki tryb pracy; tłumaczyłem, że w ten sposób "traci czas", który mógłby poświęcić na "wielką politykę". Poseł Wassermann był człowiekiem, który podjął się trudnej roli koordynatora służb specjalnych, chociaż doskonale wiedział, że mógłby walczyć o bardziej wdzięczne i eksponowane stanowiska w rządzie PiS. Podjął się tego wyzwania w imię odpowiedzialności za Polskę; czy to coś dzisiaj znaczy? Poseł Wassermann był człowiekiem honorowym, wiernym takim wartościom jak wiara, patriotyzm, uczciwość. Ja sam zaangażowałem się w politykę tylko ze względu na jego osobę. Dawał mi poczucie bezpieczeństwa, że współpracując z nim nie będę się musiał wstydzić bycia w polityce. (...)

Żyjemy w czasach, kiedy osoby piastujące najwyższe stanowiska w państwie redukują swoją rolę do odegrania spektaklu medialnego. W czasach, kiedy nie mówi się o przyszłości narodu, nie oczekuje od polityków odpowiedzialności za kraj. Kiedy można zbanalizować każdą świętość, wyśmiać najbardziej poważne zachowanie. Liczy się tylko cięta riposta. Żyjemy w iluzji, zamykamy oczy na zagrożenia, które są nieodzowną cechą życia człowieka i historii każdego narodu. Jak twierdzi wielu, aspiracje Polaków mają ograniczyć się do konsumpcji, do grilla na balkonie lub w ogródku. Ale chcę mieć nadzieję, że śmierć tak wielu wybitnych ludzi nie jest pozbawiona sensu. I dostrzegłem zwiastuny tego sensu podczas mszy na Wawelu w intencji ofiar katastrofy. Przyszły tysiące ludzi i to w większości ludzi młodych. Dostrzegłem ten sens w tłumach przed Pałacem Prezydenckim i wzdłuż drogi, którą przemierzał samochód z ciałem Prezydenta Kaczyńskiego. I znów wielu młodych. Tych, których podobno nic nie obchodzi, a którzy dali świadectwo powagi, szacunku, odpowiedzialności. Wzywam wszystkich najzdolniejszych studentów, młodych prawników, ekonomistów, finansistów - wchodźcie do polityki, weźcie odpowiedzialność za swój kraj! Nie zrobią tego za was ci, których najczęściej widzicie w telewizji czy portalach internetowych. Oni już przegrali. Blisko setka osób na nowo nadała sens takim słowom, jak patriotyzm, pamięć narodowa, polityka. Wykorzystajmy szansę, którą nam dała ich ofiara.

Jakub Bator


Biało na czarnym

Biogramy i fotografie, życiorysy i twarze ofiar katastrofy pod Smoleńskiem wydrukowane we wczorajszych gazetach poruszyły mnie mocniej niż wszystko, co na temat tej tragedii wcześniej widziałem i słyszałem.

Długo wpatrywałem się w ostatnią stronę dziennika "Rzeczpospolita". Były tam tylko opatrzone imionami i nazwiskami fotografie lub puste czarne ramki przy nazwiskach bez wizerunków. Poza wspólnym zdjęciem pary prezydenckiej Lecha i Marii Kaczyńskich, wszystkie pozostałe były tej samej wielkości, ułożone według alfabetycznego porządku nazwisk; równość wobec rzeczy ostatecznych, stewardessa obok znanej posłanki, podoficer obok generała. Zarazem jedyność, niepowtarzalność każdej twarzy w osobnej żałobnej ramce. Patrząc na nazwiska i fotografie ludzi mi nieznanych, czułem potrzebę, by dowiedzieć się, kim byli ci, których nie widywałem w telewizji, szukałem ich biogramów. I był też oddany ten najbardziej wymierny, policzalny rozmiar tragedii: malutkie fotografie wypełniały całą stronę. Gdyby do każdej z nich dodać zdjęcia członków ich rodzin i przyjaciół, trzeba by pewnie całej książki, by pomieścić twarze naprawdę wszystkich ofiar tej tragedii.

Na pierwszej stronie "Dziennika Polskiego", zamiast jakiegokolwiek tytułu, lista ofiar ułożona na kształt krzyża. Pełna lista złożona tylko z imion i nazwisk. Białe litery na czarnym tle. Prześwitują w ciemności. Wspólna data śmierci u podstawy krzyża. Tylko to, co niezbędne, by opowiedzieć najważniejsze.

Zachowajmy wczorajsze gazety. Nie wyrzucajmy ich, choć to tylko gazety.

Dobrosław Rodziewicz

Najprostszy wiersz świata

Nie przeczytał: "Eos z łoża ślicznego Titona gdy wstała,/ Na bogów i na ludzi zdrój światła wylała,/ A na wiecu zasiedli niebianie zebrani,/ Śród nich Zeus, pan wszystkiego, wszyscy mu poddani".

Nie postawił kropki po słowie "poddani", nie zamilkł na chwilę, nie nabrał powietrza, nie ruszył dalej, nie otworzył kolejnych heksametrów, nikt nie usłyszał: "Atenie na myśl przyszły Odysa cierpienia,/ Ninie jeńca Kalypsy, i do zgromadzenia/ Rzekła: (...)" - więc nikt nie dowiedział się, co rzekła bogini wojny. W sobotę o 12.00, wyjątkowo w sobotę, nie jak rytuał każe - w niedzielę, na 302 Krakowskim Salonie Poezji nikt nie usłyszał niczego poza dwiema minutami bezradnej ciszy.

Andrzej Seweryn nie przeczytał V pieśni "Odysei" Homera - "Tratwy Odyseusza", i nie przeczytał pieśni VI, w której Odys przybywa do Feaków. Harfa Agnieszki Kaczmarek-Bialic pozostała nietknięta. Lecz koniec dwóch minut bezradnej ciszy ludzi stojących z brakiem słów w gardłach - nie był epilogiem Salonu. Chwilę później, gdzie indziej, nie w złotym foyer Teatru im. Juliusza Słowackiego, dla pięciu, sześciu wybranych, przypadkowo wybranych, Seweryn przez godzinę wciąż od nowa recytował najprostszy wiersz o nas, wciąż jeszcze o nas. Musiał go mówić. Wiersz jest dziecinnie prosty, nie do zapomnienia, w sumie - tylko jeden wyraz. Jedno słowo w pierwszej osobie liczby pojedynczej czasu teraźniejszego.

W sobotę rano samolot runął na trawy pod Smoleńskiem. W ósmej pieśni "Odysei" Homer uczy, że bogowie przędą nieszczęścia, aby przyszłym pokoleniom nie zabrakło tematów do opiewania. Gorzka lekcja. Lecz gdy to ludzie - zapewne z dobrej chęci, z troski wielkiej, albo na kanwie odwiecznej namiętności ziemian do wzmagania czerni realnej czerniami iluzyjnymi, wyssanymi z własnych palców - w zastępstwie bogów przędą słowami nieszczęścia, gorycz nie jest lżejsza. Na trawach pod Smoleńskiem zginęli wszyscy. Był wśród nich przedstawiciel Rodzin Katyńskich Wojciech Seweryn - kuzyn Andrzeja Seweryna. Ktoś skojarzył zbyt łatwo, nie sprawdził imion, niczego nie sprawdził, wrzucił w tłum żywych czarną iluzję, która siłą bezwładności puchnąć zaczęła, rozrastać się, twardnieć, oddychać. Ten ktoś chciał przecież dobrze. Z pewnością tak. W sobotę o 12.00, gdy Andrzej Seweryn stał bez słowa na dwuminutowym Salonie Poezji - ilu było w Polsce takich, dla których już nie żył?

Należało się oburzyć? Wyć? Zaocznie karcić tego, który chciał dobrze, lecz wzruszenie tragedią poniosło mu jego słowa wprost w czarną groteskę? Nie. Wszystko, co Andrzejowi Sewerynowi pozostało, to wciąż od nowa szeptać przez telefon komórkowy najprostszy, najbardziej łamliwy wiersz świata: "Żyję". Nie przeczytał V i VI pieśni "Odysei". Kalypso nie uwolniła Odysa, Odys nie odpłynął na tratwie, by wrócić do domu. Seweryn recytował tylko: "Cześć, jednak żyję". Posejdon nie zesłał burzy, nie zdruzgotał wichrem tratwy. "Mama? Wszystko w porządku, nic się nie stało, żyję". Odys nie zasnął w krzakach nad rzeką w królestwie Feaków. "Telewizja? Chcę zdementować plotkę. Otóż - ja żyję". Nausikaa, córka króla Feaków, nie przyniosła Odysowi ani szat, ani pożywienia, ani dobrej rady, jak ma prosić jej ojca o pomoc w powrocie do domu. "Kochani, to ja, tak, ja. Żyję. Będę w domu w poniedziałek". I co?

I wrócił do domu w poniedziałek. Tak się skończyła przez nikogo nie wyśniona czerń sobotniej odysei. Dla Andrzeja Seweryna - tak. Dla innych - zupełnie inaczej. W słynnym wierszu "Campo di Fiori" Czesław Miłosz mówi o samotności umierających. Tu płonący stos - a tu kwiaty, handel, buczący dzień. Tu dymy warszawskiego Getta - a za murem dziecięca radość na wirującej karuzeli. Patrząc, jak po dwuminutowym Salonie nie do zapomnienia Andrzej Seweryna najprostszym wierszem świata tłumaczył się światu ze swego niezawinionego zmartwychwstania - nie sposób było nie pomyśleć o samotności żyjących. O nas, w sobotę, od 8.56 w górę.

Paweł Głowacki

Tomasz Merta

Do końca wierzyłam, że Tomek jednak nie wsiadł na pokład prezydenckiego samolotu. Myślałam, że podobnie jak kilku innych znajomych oddał swoje miejsce innym uczestnikom uroczystości. Gdy radio podawało informację, że katastrofę mogły przeżyć trzy osoby, tliła się nadzieja, iż jedną z nich jest właśnie On...

Tomka poznałam, gdy 13 lat temu na chwilę sprowadziliśmy się do Warszawy. Pamiętam spotkanie w Grupie Windsor, podczas którego Tomek wraz z innymi członkami nieformalnego warszawskiego Klubu Krytyki Politycznej, środowiska konserwatywnych intelektualistów, rozmawiał o misji mediów publicznych. Następnego dnia natychmiast zapisałam się na seminarium w katedrze Erazma z Rotterdamu, podczas którego Tomek i Dariusz Gawin czytali z grupą studentów powojenną literaturę polską starając się zrozumieć interpretacje ówczesnej rzeczywistości przez wybitnych intelektualistów o różnej proweniencji ideowej. Była to intelektualna uczta, wirtuozeria merytoryczna i retoryczna. Wielkie przeżycie i otwarcie na nowe obszary polskiej kultury. Wtedy zaczęła się też nasza przyjaźń. Przyjaźń, w której Tomek pozostawał mistrzem.

Później, po wyborach 1997 r. Tomek został doradcą Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Wtedy zdobywał pierwsze doświadczenia w służbie publicznej. To on był współautorem koncepcji polityki historycznej, której owocem stały się placówki muzealne i kulturalne tworzące się w Polsce po 2000 r. Nigdy w pierwszym szeregu w dialogu z mediami, zawsze z małym zeszytem w kratkę, pełnym uporządkowanych notatek na temat spraw, którymi właśnie się zajmował. Pełnił funkcję redaktora naczelnego "Kwartalnika Konserwatywnego", dyrektora Instytutu Dziedzictwa Narodowego, był członkiem rady Programowej Muzeum Powstania Warszawskiego, wiceministrem Kultury i Dziedzictwa Narodowego i Generalnym Konserwatorem Zabytków (od 2005 r.), wreszcie autorem koncepcji Muzeum Historii Polski.

W Krakowie bywał często. Przyjaźnił się z dyrektorami muzeów. Był z nimi też związany poprzez swoje ministerialne kompetencje.

Był człowiekiem niezwykle ciepłym, z ogromnym poczuciem humoru oraz dystansu wobec siebie. Był intelektualistą w każdym calu, przeczytał chyba wszystkie najważniejsze książki, choć w ostatnim czasie narzekał na brak czasu na pisanie i głębszą lekturę. Bardzo lubiłam jego imponującą bibliotekę i imponującą kolekcję płyt z muzyką klasyczną. "Innej muzyki nie słucham" - mówił nam podczas jednej z naszych wizyt u niego w domu na warszawskim Służewiu. Był melomanem, kolekcjonującym różne wykonania najciekawszych jego zdaniem utworów.

Bym żarliwym patriotą, dla którego polityka musi być republikańska, czyli prowadzona w interesie wspólnoty, bo państwo to nasza "rzecz wspólna". W tym sensie uprawianie polityki to misja, której wykonywanie jest poświęceniem się dla dobra wspólnego. Tak rozumiał politykę i obywatelskość, i takie rozumienie chciał przekazać młodzieży w swoich tekstach do podręczników wydawanych przez Centrum Edukacji Obywatelskiej.

W czwartek rozmawialiśmy jeszcze o ostatniej książce prof. Andrzeja Friszke, którą Tomek oczywiście już przeczytał i recenzował. Umawialiśmy się też na jego przyjazd do Krakowa za dwa tygodnie, na 50. rocznicę walk o krzyż w Nowej Hucie. Na koncercie przygotowywanym przez Muzeum PRL-u miał reprezentować Ministerstwo Kultury. Dziś mieliśmy ustalać szczegóły jego przyjazdu. "Zadzwonię po powrocie z Katynia"...

Jadwiga Emilewicz

Na nieludzkiej ziemi

Refleksje

Pociąg do Smoleńska na uroczystości 70-lecia zbrodni katyńskiej był szczególnym darem od prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Jechali nim najbardziej zasłużeni dla sprawy katyńskiej, albo ich najbliżsi krewni, w zastępstwie.

Moja mama, Zofia Lamers, od wielu lat głosi prawdę o Katyniu, jest córką zamordowanego tam oficera. Wspaniały ojciec - Ignacy Dec, oficer, porucznik rezerwy. Legionista II Brygady, dyrektor Szkoły Powszechnej im. Jachowicza w Rzeszowie. Miał zaledwie 43 lata. Mama - jako nauczycielka, pedagog szkolny i organizator wielu działań w Bielsku Białej, gdzie mieszka, ale również wszędzie, gdzie tylko jest to możliwe - sprawie katyńskiej oddana jest przez całe życie.

Mieszkam w Krakowie i do Katynia jechałam po raz pierwszy, jako pokolenie wnuków. W podróży do Smoleńska żyliśmy historią. Opowiadaliśmy o dziadkach, starsi o ojcach. Czasami okazywało się, że dziadkowie się znali. Atmosfera była o tyle radosna, że wreszcie doczekaliśmy się rządu, który taką swoistą pielgrzymkę zorganizował. Harcerze rozdawali materiały katyńskie, wśród nich przemówienie prezydenta Lecha Kaczyńskiego z datą: 10 kwiecień 2010.

W Smoleńsku rano świeciło słońce, potem zaciągnęły chmury, ale mgły nie było. Jadąc na cmentarz pomyślałam: - Jakie tu złowieszcze niebo. Na cmentarzu katyńskim odszukałam płytę z nazwiskiem mojego dziadka, stanowiącą jedyny Jego grób. Po zapaleniu zniczy i modlitwie chciałam tę szczególną chwilę upamiętnić. Poprosiłam moją znajomą z pociągu, dr Ewę, aby zrobiła mi zdjęcie. Właśnie w chwili, gdy przytuliłam głowę do płyty nagrobnej, pan stojący obok mnie odczytał łamiącym się głosem sms: Katastrofa samolotu. Prezydent nie żyje! Ewa, która robiła zdjęcie, rzuciła się na niego z krzykiem: Jak pan śmie! Takie pogłoski wygłaszać w takim miejscu! - Jestem posłem - odpowiedział. A ona jeszcze agresywniej: - Jakim posłem! Jak pan może!!!

Pod głównym ołtarzem, gdzie od razu się udałam, rozdzwaniały się coraz dotkliwiej telefony i sms-y. Najpierw docierały wiadomości, że są trudności, że coś się zapaliło, że parę osób zginęło. Do końca nikt nic nie wiedział, albo nie chciał wiedzieć...

Jednak msza św. rozpoczęła się, choć cały czas dzwoniły telefony, a krzesła dla najświetniejszych pozostały puste. Dopiero gdy wniesiono sztandar z kirem usłyszałam za sobą jęk: - O Boże! prezydent nie żyje! I szloch! Wtedy dopiero dotarła do mnie straszna wiadomość. A było to w trakcie "Requiem" przygotowanego przez chór Wojska Polskiego dla uczczenia ofiar sprzed 70 lat! Reakcje były różne - jedni płakali, inni stali jak słupy soli. Pewna pani poseł tak dygotała - już nie wiadomo, czy z zimna, czy z przerażenia - że zdjęłam z siebie ciepły szal i otuliłam ją. Po mszy wróciłam na grób Dziadka z zapytaniem: - Dlaczego musieli zginąć znowu najlepsi! Kwiat nasz, ludzie - prawie legendy walki o wolną Polskę... Walentynowicz, Kaczorowski... Inni...

W odpowiedzi usłyszałam wewnętrzny głos, jakby jego odpowiedź. - Oni już byli wielcy, zrobili dla Polski wszystko, co było możliwe. Oddali życie do końca, aby dać świadectwo prawdzie. Aby o Katyniu dowiedział się cały świat. Teraz kolej na Was, musicie im dorównać, być tacy wielcy jak oni, aby ich zastąpić. Teraz jest Wasz czas, zastanów się, na co go poświęcasz. Czas to życie.

Ziemię katyńską, którą miałam przywieźć do Polski, wyrywałam dosłownie gołymi rękami w strasznym pośpiechu, bałam się, że zostawią mnie na tej nieludzkiej ziemi. Program uległ zmianie, wracaliśmy natychmiast do Polski. Podróż do Warszawy to już nie historia, a współczesność. Nie wiedzieliśmy, do jakiej Polski wracamy! Powoli docierało do nas, że uczestniczymy w zakręcie historii, czuliśmy, że na naszych oczach wydarzyło się coś, co otworzy nowy jej rozdział.

Już w pociągu działo się to, co można by nazwać odradzającą się, przyprószoną kurzem waśni, zapomnianą Solidarnością. Oddzieleni od mediów nie wiedzieliśmy, że tak zareaguje również cały naród. Jak za czasów strajków dodawaliśmy sobie otuchy, śpiewając najpiękniejsze pieśni patriotyczne, które rozpalały ducha naszym praojcom, jak np. Pieśń Konfederatów Barskich i inne. Powoli śpiewających przybywało, schodzili się z różnych wagonów, dołączył do nas też p. Pospieszalski, który musiał tę straszną wiadomość oficjalnie ogłosić w Katyniu.

Przez to tragiczne wydarzenie w wigilię Święta Miłosierdzia Bożego narodziła się między nami nowa Solidarność. Cała Polska stała się Jedną Wielką Rodziną Katyńską.

Epitafium dla pradziadka

niewiele wiem o Tobie

prawie nic

wiem jedno

zginąłeś

za pola zielone

za bezchmurne niebo

za wierzby płaczące

za drzewa i ptaki

i polskie rozterki

Matki Bożej

smutek jest wielki

Ten wiersz napisała prawnuczka oficera zamordowanego w Katyniu, jedenastoletnia Wiktoria Lamers, dnia 18 kwietnia 1999 r.

/Maria Lamers/

Maria Lamers (Krakowska Rodzina Katyńska) - wnuczka por. rez. Ignacego Deca, Legionisty II Brygady, dyrektora Szkoły Powszechnej im. Stanisława Jachowicza w Rzeszowie.

Ewa Bąkowska

Wspomnienie

Piszę, aby pamięć z dzisiaj pojutrze nie odleciała jak ptak.

W pierwszej chwili nie połączyłem nazwiska Ewy Bąkowskiej z Ewą. Potem pojawiła się informacja: wnuczka generała Mieczysława Smorawińskiego. W piątek w Kaliszu brała udział w uroczystości nadania imienia dziadka jednej ze szkół. I wtedy przed oczami stanęła mi fotografia z harcerskiego obozu z początku lat 80. Lekko uśmiechnięta dwudziestolatka z gitarą siedzi na piaszczystym pagórku, wśród sosen. Śpiewa. Bo Ewa była pierwszą drużynową 5. Krakowskiej Drużyny Harcerek "Burza" w szczepie "Wichry". Była instruktorką w stopniu przewodniczki, wychowawczynią. Zawsze rzetelna, solidna, radośnie wymagająca. To dzięki niej Generał znalazł w mojej świadomości historycznej godne miejsce. Zdała maturę w krakowskim IX LO. Potem były studia polonistyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim. Potem zniknęła. Życie miało swoje prawa. Praca zawodowa, rodzina, ukochane góry. Po wielu latach zadzwoniła do mnie. Pracowała w Bibliotece Jagiellońskiej. Napisałem właśnie jakąś książkę o historii harcerstwa. Namawiała mnie, abym robił to dalej. Od kilku lat mieliśmy okazje zamieniać kilka słów raz-dwa razy do roku, na spotkaniach harcerskiego Kręgu Totemowego 5 KDH "Synów i Dzieci Pioruna"; o rodzinach, o naszych pasjach, o Rodzinie Katyńskiej. Bo Ewa była w kręgu z puszczańskim mianem "Wiewiórka". Zapamiętałem jej spokój, ciepło, uśmiech. I jeszcze jedna fotografia zamieszczona na stronie internetowej Okręgu Małopolskiego ZHR: dziewczyna z plecakiem na tle tatrzańskiej grani, zatrzymana w pół kroku, lekko odwrócona. Pożegnanie?

Wojciech Hausner

Herbert pisał o Katyniu

Liliana Sonik

"upada liść kiełkuje ślaz...

i dymi mgłą katyński las"

Natura jest pragmatyczna, zajęta swoimi sprawami. Natura nie płacze, nie traci czasu, nie pali zniczy. Tym, co nas humanizuje, co czyni nas ludźmi jest kultura, czyli zdolność do kultu.

Tylko ludzie pamiętają. Ludzie potrafią oddać cześć.

Przesłanie Pana Cogito

Refleksje

Gdy odchodzą postacie tak ważne dla życia narodowego jak Prezydent Rzeczypospolitej Lech Kaczyński, nie można pozostawać wyłącznie w świecie emocji, wspomnień i osobistych relacji. One naturalnie są pierwsze, przychodzą wraz z uświadomieniem sobie tragicznego faktu śmierci. Warto jednak, chwilę później, zastanowić się nad tym, jakie jest dziedzictwo myśli i czynu prezydenta Kaczyńskiego, nasze wobec niego zobowiązanie, dotyczące kształtu życia publicznego i polskiej polityki.

Ja sam odczytuję to przesłanie wedle trzech osi: patriotyzmu jako budulca tożsamości, ojczyzny jako wspólnoty politycznej i państwa jako gwaranta bezpieczeństwa oraz nośnika podmiotowości.

Tym, czego nauczyłem się o polityce patrząc na działalność prezydenta Lecha Kaczyńskiego, jest przekonanie, iż we współczesnym świecie potrzebna jest nadal tradycyjna polityczna wspólnota, oparta na miłości Ojczyzny wyrażającej się przekonaniem, że warto się dla niej poświęcać, że istnieją w przestrzeni publicznej wartości i zasady niezbywalne, z których nie wolno rezygnować dla doraźnego sukcesu mierzonego liczbą głosów wyborczych czy taniej popularności. Że trzeba być wiernym i powtarzać wielkie słowa, powtarzać je z uporem.

To jest pierwsza część przesłania, tak bardzo trafiająca zarówno do najstarszego jak i młodego pokolenia, a przynajmniej tej jego części - sporej, jak wskazuje obecność młodzieży na uroczystościach w ostatnich dniach - która ma ambicje żyć dla idei, dla którego poświęcenie jest wyborem pociągającym. Należy dziś pokazać młodym Polakom drogę pracy dla Ojczyzny, dla honoru, wpajając im przekonanie, że są spadkobiercami wielkiego narodowego dziedzictwa, które nie przemija i nie jest modną pozą, a przeciwnie - tworzy łańcuch pokoleń.

Nauczyłem się także tego, że wspólnota narodowa to nie tylko - jak to się obecnie mówi - narracja polityczna, ale rzeczywisty podmiot polityki, realny byt, który powinien posiadać w swych rękach sprawne i silne państwo jako swoją organizację polityczną. Państwo to zaś powinno być narzędziem solidarności, sprawiedliwości i bezpieczeństwa. Powinno wszystkim obywatelom, niezależnie od ich stanu majątkowego, koneksji czy pozycji społecznej gwarantować niezbywalne prawa do godnego życia oraz równość w dostępie do publicznego dobra. Ta druga część przesłania, takiego, jakim go odczytuję, również - jak mi się wydaje - stanowić może intelektualnie dojrzałą podstawę dla przyszłych działań politycznych. Treścią programu takich działań jest przekonanie, że Polska ma się rozwijać, że potrzeba nam modernizacji i nowoczesności, ale nie takiej, która oznacza wykorzenienie i podział społeczny na tych, którzy znajdują się w "cyklu modernizacyjnym" i tych, którzy są z niego wykluczeni. To przesłanie mówi o konieczności budowy solidarności w ramach nowoczesnego państwa.

Jest wreszcie trzeci element tego, co dla mnie było ważne w działaniach prezydenta Kaczyńskiego, a mianowicie przekonanie, że trzeba być wyprostowanym wśród tych, co na kolanach, wśród odwróconych plecami i obalonych w proch.

Polska jest zbyt ważna, by być peryferiami potrzebującymi centrum określającego warunki jej istnienia. Polskę, w relacjach globalnych i europejskich, musi być stać na samodzielność celów, na podmiotowość w dziedzinie bezpieczeństwa, na realizowanie własnych interesów. Jak nigdy przedtem - co widać po szczerych a nie konwenansowych reakcjach w stolicach państw i komentarzach prasy zagranicznej - Polska zbudowała w ostatnich latach, dzięki wysiłkom prezydenta Kaczyńskiego, grupę państw orientujących się na nasze działania w polityce międzynarodowej, gdzie polski prezydent był postrzegany jako rzeczywisty autorytet, a także oceniany jako niezłomny obrońca polskiej racji stanu.

To także ważny element przesłania - powinniśmy ponieść w przyszłość politykę polskiego statusu i polskiej obecności, samodzielności w gwarantowaniu naszej racji stanu i naszych interesów.

Post scriptum do przesłania, spisanego naprędce i wymagającego dalszych przemyśleń, jest gorzkie, choć może i ono wyda owoc po jakimś czasie. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego za życia nagradzano tym, co było pod ręką - chłostą śmiechu, zabójstwem na śmietniku. A mimo to był odważny, gdy rozum zawodzi, był odważny, a w ostatecznym rachunku jedynie to się liczy.

Krzysztof Szczerski*

Autor jest politologiem, wicedyrektorem Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych UJ, w latach 2007-2008 był wiceministrem spraw zagranicznych i wiceministrem w Urzędzie Komitetu Integracji Europejskiej.

Stanisław Mikke

Wspomnienie

Dławiący żal; to już dzień po potwornej katastrofie, wypalona jak piętno świadomość straty. Trudno mi opanować nerwy i powstrzymać uczucia.

Budzi sprzeciw świadomość, że ten tekst jest pierwszym spośród wysyłanych do "Palestry", którego Staszek nie przeczyta. Czytał wszystko, co Mu przesyłałem od siedmiu lat. I zawsze, od ćwierćwiecza naszej znajomości, On mówił "jestem" i ja mówiłem "jestem". A teraz już On był. Adwokat Stanisław Mikke, świetny pisarz, wspaniały człowiek, autor przejmującej książki "«ŚPIJ MĘŻNY» w Katyniu, Charkowie i Miednoje". Naczelny "Palestry", któremu udało się włączyć do ścisłego zespołu świetnych redaktorów, erudytów, pracowników redakcji, wzbogacał pismo, rzec by można, branżowe, w głęboko humanistyczne treści. Wybitnego pisarza, Władysława Leszka Terleckiego, zachęcił do współpracy z "Palestrą" i tak to nasz wspólny przyjaciel, a kuzyn Staszka, w ostatnich latach życia publikował tu felietony, zawsze z ziarnem prawa i prawdy.

Staszek służył mi pomocą w kwestiach, z którymi z trudem sobie radziłem w życiu. Oddany, przybywał z pomocą w złych chwilach. Mało kto dziś pamięta, że bywał beletrystą, a On zawsze pamiętał moją pozytywną recenzję z jego książki, zamieszczoną w ogólnopolskim tygodniku literackim przed ilu to już dziesiątkami lat... Godzinami rozmawialiśmy o tych Staszka heroicznych latach 1991-1996, o misji w Starobielsku, Charkowie, Ostaszkowie, Miednoje, w Katyniu, Kotłasie, Archangielskiu i Tarakanowie, gdzie On, tak wrażliwy, biorąc udział w pracach ekshumacyjnych, spisał dzieje męczeństwa i okrucieństwa, dał obraz tamtych strasznych dni. Przybliżał ludzi, nie siał nienawiści. Wędrował śladami swego stryja, także Stanisława Mikke, polskiego oficera i osadnika wojskowego na Wołyniu.

Jeszcze z początkiem kwietnia doglądał prac przy produkcji nowego wydania swego opus magnum, jeszcze raz słuchał uważnie nagrania fragmentów czytanych przez Jana Englerta. Część nakładu "ŚPIJ, MĘŻNY" miała polecieć (czy poleciała?) w samolocie rano 10 kwietnia 2010... Dwa dni wcześniej rozmawialiśmy przez telefon. - To będzie ważna podróż, ale wrócę bardzo szybko - powiedział. I: - Cześć, czołem!, jak zawsze kilka razy w tygodniu.

Ufał zasobom mojej pamięci, dotyczącym literatury i sztuk plastycznych. Ja ufałem Jego wiedzy prawniczej, podziwiałem pasję i odwagę badacza, imponował sposób, w jaki uczulał swoje dzieci na wartość pamięci o historii, bez której naród nie ma szans na przetrwanie. W obecnej dobie sankcjonowanych przez media pseudotwórczych prób wymazywania historii działalność Staszka była bohaterska. Dzięki Jego inicjatywie pozostanie w pamięci postać i dzieło poety, murmańczyka, Eugeniusza Małaczewskiego.

W związku z ochroną pamięci spotykaliśmy się w 2009 roku w Zakopanem. Jeżeli u człowieka w pełni sił istnieje przeczucie rychłej śmierci, to coś takiego uzewnętrzniło się letnią nocą, kiedy rozmawialiśmy w drewnianej willi (w której właściciela, doktora Kraszewskiego, bojowca i lekarza, odwiedzał w pierwszej dekadzie XX w. Józef Piłsudski). Staszek po namyśle powierzył mi pewne zadanie. Choć mnie nie przerastało, budziło moje - nieuzasadnione, jak się dziś okazuje - zdziwienie. W obliczu makabrycznego zrządzenia losu - żałobnej wolty, jaką wykonała historia - zamówienie Męczennika uzyskało najszlachetniejszy sens. Ja nie miałem pojęcia, że pro memoria! Nie wyjawię szczegółów. Podczas ostatniego spotkania w Warszawie 23 i 24 marca Stanisław Mikke uczulił mnie, że przedmiot dżentelmeńskiej umowy ma być do dnia ukończenia objęty tajemnicą.

Marek Sołtysik

Kraków, 11 kwietnia 2010

Katyń raz jeszcze

Marek Oramus: GALAKTYKA GUTENBERGA

Tydzień temu pisałem o wojennych losach polskiej rodziny Adamczyków, zesłanej w głąb Związku Sowieckiego w 1940 roku, o poszukiwaniu przez nią ojca i męża, który - jak się później okazało - zginął w Katyniu. Dziś podobnego kalibru tułaczka i gehenna, widziana i przeżyta tym razem przez Polaka żydowskiego pochodzenia.

Jako więzień, a potem człowiek wolny, Icek Erlichson przemierzył całe imperium sowieckie aż po Kołymę i z powrotem, zaznał związanych z tym słodyczy, a przeżycia swe opisał w roku 1953, kiedy zdarzenia te były na świeżo wyryte w jego pamięci. O jego wspomnieniach zatytułowanych ironicznie "Smakowanie raju" wspomina w swej pracy o Katyniu Abarinow, rosyjski poszukiwacz prawdy o polskich oficerach rozstrzelanych z rozkazu Stalina. Książkę Abarinowa "Oprawcy z Katynia" wydano u nas kilka lat temu; obecnie ukazała się także książka Erlichsona.

Po ataku Sowietów na Polskę 17 września 1939 roku, Erlichson z kolegą ruszyli na wschód z Wierzbnika, przedmieścia Starachowic. Szli do kraju "jak z dobrej bajki, w którym wszyscy ludzie są równi, w którym istnieje sprawiedliwość dla wszystkich, bez względu na narodowość, rasę, religię". Po drodze dołączali do nich kolejni żywiciele podobnych złudzeń, ludzie niby dojrzali (Icek był młokosem, miał ledwo 17 lat), o ukształtowanym światopoglądzie. "Widzieli się na stanowiskach dowódców, dyrektorów, urzędników państwowych. Jedynymi kwalifikacjami, jakie mieli, były lata więzienia, a jedyną ich wiarą ślepa wiara w komunizm". Po przedostaniu się na tereny okupowane przez Armię Czerwoną natychmiast zostali wtrąceni do więzienia i poddani torturom. Jednych rozstrzelano jako trockistów, inni znaleźli się na szlaku gułagów. Także Erlichson, oskarżony o szpiegostwo na rzecz Anglii, rozpoczął więzienną tułaczkę.

Dla polskiego czytelnika szczególnie ciekawe są fragmenty na temat Starobielska, gdzie Erlichson znalazł się w marcu 1940 roku, a potem w łagrze nr 9 w lesie katyńskim. "Każdego dnia obóz opuszczały transporty jeńców. (...) Oficerowie polscy nie wiedzieli, w jakim charakterze są tutaj przetrzymywani: jako jeńcy wojenni, więźniowie polityczni czy też pospolici przestępcy. Nie było procesów ani wyroków. Nikt im ich statusu nie wyjaśnił". Kiedy się wydaje tajemnica, że wszyscy z obozu mają być rozstrzelani, czterech więźniów, wśród nich Icek, decyduje się na ucieczkę. Krążą po okolicznych lasach - las katyński ma niewielkie rozmiary, ale na zachód rozciągały się potężne masywy leśne, od dawna wykorzystywane przez NKWD jako miejsce egzekucji i grzebania rozstrzelanych. Icek wraz z kompanem świadkują przypadkiem jednej z egzekucji; jest to bodaj jedyny taki opis w literaturze katyńskiej. Ich kompani z ucieczki zostali złapani i natychmiast rozstrzelani.

Katyń na drodze Erlichsona to tylko epizod; na Kołymie naszego bohatera zastaje "amnestia" dla Polaków, ogłoszona po ataku Hitlera na Sowiety. Jako obywatel polski doznaje represji i jako obywatel polski zostaje uwolniony - ale to tylko ciąg dalszy gehenny. Erlichson opisuje więzienia i łagry, w których przebywał, nieludzkie warunki w nich panujące, ludzi, których poznał. Wielu z nich to postaci historyczne, wśród nich spotkany po raz pierwszy we lwowskim więzieniu generał Mariusz Zaruski, którego grób znajduje się w Chersoniu na Krymie. (Ów Chersoń, jak mi powiedział polski misjonarz tam pracujący, to kolejne miejsce usłane grobami pomordowanych Polaków). Tragiczne zdarzenia przeplatają się z zabawnymi, jak to, gdy Erlichson, zatrudniony jako konwojent, przewozi beczki z wódką, dobrem szczególnie pożądanym na terenie ZSRS. Przygnębiające wrażenie sprawia opis stalinowskiej Moskwy. Wreszcie za wstawiennictwem Wandy Wasilewskiej Icek wydostaje się z proletariackiego raju, gdzie archaniołami są śledczy NKWD, a bogami Lenin ze Stalinem.

Marsz do krainy, gdzie rządzą zbrodnia i absurd, o mało nie zakończył się dla autora postradaniem życia, ale pozwolił mu - paradoksalnie - na ocalenie; jego bliscy w Polsce zostali zgładzeni przez Niemców. Przekonanie, że komunizm to ziemska odmiana raju, utracił nieodwołalnie.

Niegodni

Jeżeli Polacy, którzy słyszeli i czytali przez ostatnie dwadzieścia lat, że przynoszą elitom wstyd, że muszą zedrzeć z siebie skorupę zaściankowości, że powinni dorosnąć do Europy, chcą dziś urządzić Prezydentowi RP wawelski pogrzeb, podnosi się wrzawa: "Nie jest godzien!".

A przecież On właśnie z przywiązania do Polski, do jej historii oraz tradycji uczynił cnotę. On - wbrew szyderstwom mediów i polityków - traktował polskość jak naszą wspólną wielką wartość. On wreszcie walczył o nasze miejsce na świecie.

Kiedy zatem wolą większości Polaków jest okazanie Mu czci, należy zdystansować się od nich (na łamach "Gazety Wyborczej"?), przywołać ich do porządku i pouczyć, kto jest czego godzien; trzeba napomnieć, by nie ośmieszali Jego i siebie. "Wycofajcie się - nawołuje Andrzej Wajda - nie dzielcie społeczeństwa". Jaka siła dzieli dziś Polaków? Ten apel jest jeszcze jednym wyrazem przekonania, że społeczeństwo zawsze pozwala sobą kierować jak stado bezrozumnych istot, że trzeba je traktować przedmiotowo. Bo daje sobą manipulować, nie ma własnego zdania, a jeżeli nawet ma, to trzeba mu je wybić z głowy, wyperswadować - dla jego własnego dobra.

W rzeczy samej bywa i tak, że na urzędy wybiera się wypudrowanych i uszminkowanych, wymownych, odchudzonych i efektownych. Taki jest współczesny świat. Znakomita większość Polaków ma jednak najwyraźniej dość publicznego spektaklu miałkości i małości, pustych słów o interesie państwa, za którymi ukrywa się troska o własne interesiki, wydzierania sobie ciepłych posadek, pokazywania jarmarcznych sztuczek przez polityków w błazeńskich kostiumach. Pod Pałac Prezydencki przychodzą i przyjeżdżają tłumy, także tysiące ludzi bardzo młodych, bowiem wiedzie ich tam pragnienie wiary w to, że są wśród nas ludzie prawdziwie wielcy.

Jeżeli komuś nie podobają się znicze na Krakowskim Przedmieściu - jego oczywiste prawo. Niech jednak zastanowi się przez moment, dlaczego tyle ich płonie...

Dziś naród chce uszanować człowieka, którego uznał za godnego miejsca w wawelskiej krypcie. I nikomu, także twórcy filmu o zbrodni katyńskiej, nie wolno tego prawa Polakom odbierać.

Anna Zechenter

Autorka jest pracownikiem Krakowskiego Oddziału IPN

Myśląc: Ojczyzna...

Ten samolot powinien wylądować. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości.

Stało się jednak inaczej. Teraz jest jedno miejsce i dwie tragedie. Pierwsza była strzałem w głowę. Tak jakby zbrodniczy system bał się myślenia. Druga - nie sposób to chyba wyrazić dzisiaj inaczej - zamyka się w prostym pytaniu: kto tym wszystkim kieruje.

Zostawmy Boga. Dał nam dużo wolności i pozwolił kierować swoim losem. Kto więc tym wszystkim kieruje?

W swoim myśleniu postanowiłem oprzeć się na tym, który miał sobą wypełnić mijający tydzień. Inspiracją jest dla mnie wiersz Karola Wojtyły z 1974 roku "Myśląc Ojczyzna".

Obyśmy nie stracili sprzed oczu tej przejrzystości, z jaką przychodzą ku nam wydarzenia zabłąkane w niewymiernej wieży, w której człowiek jednakże wie, dokąd idzie.

Miłość sama równoważy los.

Tragedia. Ludzie, którzy odeszli, a nie spodziewali się tego. Ludzie, którzy stracili bliskich. Sąd Boży i zwykłe ludzkie życie wypełnione brakiem najbliższych. To wszystko ma charakter niewymierny, osobisty. Wprost niesłychany. Doświadczany teraz przez wielu w świetle jupiterów. Przed Bogiem jesteśmy równi. Wobec mediów - nie. Żadna siła nie jest w stanie sobie z tym poradzić, rozwikłać tajemnic skrytych w ludzkim sercu. Zainteresowanie milionów nic w tej sprawie nie może zmienić. Miłość sama równoważy los. Tu na ziemi i w wieczności.

Obyśmy nie rozszerzali wymiarów cienia.

Promień światła niechaj pada w serca i prześwietla mroki pokoleń. Strumień mocy niech przenika słabości. Nie możemy godzić się na słabość.

To jest czas żałoby. Mamy prawo do smutku. Tego uczyłem się przez całe życie. Smutek ma wielką wartość. Pozwala w wyjątkowy sposób przeżyć własny los. Zobaczyć życie w kategoriach straty. Nie tak jak zwykle, gdy myślimy, że jakoś to będzie, albo że będzie dobrze. Smutek pokazuje wartość życia, gdy czegoś nie ma; gdy właśnie straciliśmy to, co kochaliśmy. I zawsze pyta się, czy jeszcze coś nam zostało. Smutek pyta się o nadzieję. Zawsze. Szuka światła.

Tak właśnie staram się przeżywać ten czas. Mój smutek szuka światła. Rozumiem, że nie jestem w stanie zmienić tragedii wielu ludzi. Widzę tylko światło w oczach miłosiernego Boga. Tragedia miała miejsce w przededniu Święta Miłosierdzia. Ale to wydarzenie ma również charakter społeczny. Zginął Prezydent, odeszli ludzie niesłychanie ważni dla naszego kraju. Jak to możliwe? Kto tym kierował? Doniesienia o tragedii wskazują na ludzki błąd. Ale przecież nie błąd jednego człowieka. Raczej sumę błędów. Rodzi się we mnie pytanie: ile musiało być popełnionych błędów, by mogło dojść do takiej tragedii? Nie rozumiem tego. Obyśmy nie rozszerzali wymiarów cienia. Szukam światła jak wielu. I dostrzegam je w prostym stwierdzeniu: mam nadzieję, że teraz będzie lepiej. Czuję, że tak myślą inni. Że suma błędów jest już zbyt wysoka i teraz zacznie się myślenie. Nie możemy godzić się na słabości.

Karol Wojtyła napisał wiersz "Myśląc Ojczyzna". Katyń zabijał myślenie. To była zbrodnia na myśleniu Narodu Polskiego. Więc wymiar cienia nie powinien odebrać nam zdolności do myślenia. Nie tym razem. Katyń nie może się powtórzyć.

Ojczyzna - kiedy myślę - wówczas wyrażam siebie i zakorzeniam, mówi mi o tym serce, jakby ukryta granica, która ze mnie przebiega ku innym. Kto jeszcze myśli w naszym kraju w ten sposób o Ojczyźnie? Kto tak postrzega siebie? Zakorzenienie w historię. Katyń to historia. Ci, którzy tam lecieli, żyli historią i byli w niej zakorzenieni. Ich historia jeszcze bardziej nas zakorzenia w tej historii. I to, co być może zaczyna się w nas odradzać: zdolność do wyrażania w sobie Ojczyzny, patriotyzm. Pojęcie zagubione w czasach PRL-u, a tak ważne i potrzebne. Bo dotyka korzeni i wypowiada głośno to, kim jesteśmy w środku.

W tym fragmencie zachwyca mnie jednak przede wszystkim głos serca Karola Wojtyły. Granica, która naturalnie wyznacza terytoria Ojczyzny nie dzieli, ale łączy. Jest linią, która przebiega ku innym. To jest moje marzenie od dawna. By Ojczyzna znowu znaczyła krąg porozumienia, a nie podziałów. Ja nie rozumiem tych podziałów. Nie rozumiem, dlaczego nie można szukać dobra wspólnego. Słowo partia - znaczy - część. Z natury władzę zdobywa część, nie mogą przecież rządzić wszyscy. Dlaczego jednak część nie może myśleć o wszystkich? Dlaczego zamiast debaty nad dobrem wspólnym wciąż jestem karmiony kłótniami o drobiazgi? Myśląc: Ojczyzna, szukam i dzisiaj tych granic, które nie dzielą, ale łączą. Wyczuwam, że są. W smutku o nich marzę.

Z niej się wyłaniam... gdy myślę Ojczyzna - by zamknąć ją w sobie jak skarb.

Pytam wciąż, jak ją pomnożyć, jak poszerzyć tę przestrzeń, którą wypełnia.

Jestem włączony w smutek, a raczej tragedię. Staram się jednak myśleć. Nie chcę się pogodzić z tym, że wszystko skończy się źle. Myślę. I w ten sposób staram się przezwyciężyć przekleństwo Katynia. Myślę. Jak pomnożyć tę przestrzeń, którą nazywamy Ojczyzną. Tę, która jest w sercach ludzi, a nie w granicach terytorium. Nie chcę zostać z tym sam. Dlatego piszę ten tekst. Myślę. Jutro zacznę działać.

Ks. Jacek WIOSNA Stryczek

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski