Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wszyscy nas chcą

Redakcja
TADEUSZ JACEWICZ

Z bliska

TADEUSZ JACEWICZ

Z bliska

Doczekaliśmy się. Przez długie dziesięciolecia wyjazd do pracy za granicę był marzeniem milionów Polaków. Jednostkom udawało się wyjechać na tzw. placówkę, czyli na kilkuletnią delegację urzędową do ambasady, przedstawicielstwa polskiej firmy za granicą czy opisywania świata dla polskich mediów. Sam należałem do tej ostatniej kategorii, która zresztą była niezwykle elitarna. Ambasadorów PRL miała coś ze 130, korespondentów z trudem uskładały się cztery tuziny. Fascynujące było być w wielkim świecie, jeszcze przyjemniej o nim opowiadać. Na spotkania z korespondentem w tzw. terenie przychodziło tylu ludzi, ilu dzisiaj gromadzi gwiazda rodzimego rocka.
 Najpopularniejsze jednak były wyjazdy do pracy na czarno. Określenie miało podwójne znaczenie. Po pierwsze, pracowało się nielegalnie, po drugie, wykonywało się za psie grosze czynności, do których na miejscu nie było chętnych. Chociaż zdarzały się wyjątki. Podczas mojego pierwszego pobytu w Londynie wylała Tamiza. Nadrzeczne bulwary, z okolicami parlamentu włącznie, pokryte zostały grubą warstwą mułu, naszpikowanego utopionymi zwierzętami. Śmierdziało to wszystko pod niebiosa. Ogłoszono nabór chętnych do szuflowania tego towaru za bardzo atrakcyjne stawki i bez zadawania zbędnych pytań. Zgłosiłem się i przez dwa tygodnie marzyłem o utracie zmysłu węchu. Dziennie zarabiałem ówczesną polską średnią miesięczną płacę.
 Niestety, były i koszty. Porzuciła mnie, na gruncie aromatycznym, wakacyjna narzeczona. Wybrała pracownika recepcji hotelu, w którym sprzątała. Wyglądał dosyć kaprawo, ale pachniał pięknie. Wtedy zrozumiałem sens amerykańskiego powiedzenia: "Where’s muck, there’s buck" (Gdzie błoto, tam szmal). Zwątpiłem za to w znacznie starszą mądrość, że pieniądze pozbawione są niemiłego zapachu. Na pewno nie nad wylaną Tamizą.
 I oto stał się cud. Armie tych, którzy zmywali naczynia, zamiatali magazyny, łamali w USA azbest i harowali wszędzie tam, gdzie ciężko, zostaną pomszczone. Dzisiaj jeszcze niektórzy pogranicznicy w Londynie, Nowym Jorku czy Toronto z przyzwyczajenia sztywnieją na widok polskiego paszportu i powoli (żeby przybyły półgłówek zrozumiał) wypytują, ile ma pieniędzy i w jakiej właściwie sprawie przyjeżdża. Wkrótce będą nam salutowali. Świat chce Polaków. Zaprasza, obiecuje pracę i wysokie płace. Po latach bezwzględnego odpędzania od bram zachodniego raju teraz szeroko się je otwiera i przyjaznym gestem zachęca do wejścia.
 Pierwszy ruch wykonała Szwecja, która zaprasza polskich lekarzy. Równolegle Niemcy ogłosiły, że na gwałt potrzeba im 50 tysięcy specjalistów komputerowych, skądkolwiek. Polacy są mile widziani, mimo że syntetyczna definicja naszego rodaka nie jest nad Renem, delikatnie to określając, pochlebna. Norwegia wabi lekarzy, Portugalia inżynierów, Szwajcaria - pomocniczy personel medyczny i handlowców. To wszystko są oficjalne programy rządowe. Dołączyć do nich trzeba aktywność poszczególnych firm, szpitali, biur projektowych i pracowni naukowych. Polacy nagle, na długo przed naszym wejściem do Unii Europejskiej, stają się pożądanymi, szanowanymi przybyszami. Pomogą innym, mającym trudności.
 Równolegle toczy się proces może mniej masowy, ale bodajże bardziej interesujący. Polacy wyjeżdżają do pracy, na razie na średnich, potem na wysokich i najwyższych stanowiskach, do zagranicznych biur i zakładów wielkich firm konsultingowych, audytorskich, prawnych, produkcyjnych, handlowych. To jest miara imponującego sukcesu. W ciągu 10 lat nowej Polski, która do gospodarki rynkowej powróciła z drugiej strony Księżyca, wykształcili się ludzie zdolni skutecznie konkurować z tymi, którzy w tej gospodarce tkwią od wielu pokoleń. Przyjemnie jest o tym mówić. Ale to jest nie tylko miłe, lecz i pożyteczne.
 Pofantazjuję sobie trochę. Nie ma oficjalnych statystyk, ale niektórzy oceniają, że co roku pracuje za granicą (w ogromnej większości nielegalnie) około miliona Polaków. Zarabiają trochę lepiej niż w kraju, ale na ogół nędznie. Załóżmy, że inżynier zbierający dzisiaj jagody w Szwecji lub pani doktor niańcząca staruszka w Chicago wyjadą oficjalnie do pracy w swoich zawodach. Będą zarabiać 5 - 10 razy więcej. Wrócą bogaci (lub przynajmniej bogatsi), przyjrzą się życiu gdzie indziej, zdobędą nowe doświadczenia i nowe nawyki. To będą inni, ciekawsi, bardzo pożyteczni dla kraju ludzie.
 Jeszcze trochę fantazji. Gdyby za kilka - kilkanaście lat Polaków pracujących legalnie za granicą było 500 tysięcy i gdyby każdy z nich odłożył miesięcznie tylko 500 "zielonych", rocznie byłyby to 3 miliardy dolarów. Czystego kapitału, w sprawnie operujących nim rękach. To kolosalna kwota. Dzisiaj omdlewamy ze szczęścia, jak jakaś fundacja lub fundusz pomocy przeznaczy dla Polski 5 milionów.
 Mamy szansę wejść frontowymi drzwiami do wielkiego świata, bez pokłonów i umizgów, jakie teraz wykonujemy dla Unii Europejskiej. To wszystko od zaraz i na pewno. Między innymi dlatego, że sprawy nie znajdują się w rękach naszych władz, tylko obcych rządów. Te zaś potrafią zadbać o własne interesy. Teraz brzmią one: zatrudniać Polaków.
 Polski rząd też może coś zrobić. Po pierwsze, urzędy nie powinny przeszkadzać, a to czynią świetnie. Po drugie - wszystko trzeba podporządkować edukacji. Pieniądze, ulgi podatkowe, pomoc dla istniejących i wspieranie tworzenia nowych szkół. Internet musi trafić pod każdą strzechę. Dzieci powinny pisać _"Ala ma kota" _równolegle w zeszycie i na komputerze.
 Mamy wielką szansę. Musimy pokazać światu, że Polak potrafi. Wygrać ją, a nie zaprzepaścić, jak wiele innych.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski