Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wszyscy w cieniu Cathy

Redakcja
Korespondencja "Dziennika" z Sydney

Robert Maćkowiak 5. na 400 metrów

Robert Maćkowiak 5. na 400 metrów

Korespondencja "Dziennika" z Sydney


 Był krok od stanięcia na podium obok legendarnego Michaela Johnsona. W obecności 112 tysięcy 524 osób na Stadionie Olimpijskim w Sydney Robert Maćkowiak zajął 5. miejsce w biegu na 400 metrów. Jak Marcin Urbaś na 200 metrów podczas MŚ, Polak na dwukrotnie dłuższym dystansie został najszybszym białym człowiekiem w historii. - Czułem się dumny, że jestem w tym biegu reprezentantem białej rasy i Europy - mówił.
 Piszemy "legendarnego" Johnsona, gdyż Amerykanin tuż po odebraniu drugiego złotego medalu olimpijskiego za 400 metrów (pierwszy zdobył w Atlancie), zapowiedział, że trwające igrzyska są dla niego ostatnią wielką imprezą w karierze. W Sydney zobaczymy go jeszcze w amerykańskiej sztafecie 4x400 metrów, z którą - mamy ogromną nadzieję - będzie walczyć o medal polska ekipa "lisowczyków".
 Czy krok od podium Maćkowiaka to nie wyrażenie na wyrost? Przecież Polak był "dopiero" 5. z czasem 45,14 sek., tymczasem 4. Brazylijczyk Sanderlei Claro Parrela miał 45,01, a trzeci Jamajczyk Gregory Haughton 44,70. Johnson, który jako jedyny złamał wczoraj granicę 44 sekund (po raz 23. w karierze - 43,84), wyprzedził jeszcze swego rodaka Alvina Harrisona (44,40).
 - Po losowaniu trener Józef Lisowski powiedział mi: "Gdybyś wylosował ósmy tor, miałbyś medal. Ale na pierwszym będziesz piąty". I miał rację.__Nie lubię biegać po pierwszym torze - opowiadał Maćkowiak.
 Pochodzący z Rawicza zawodnik Śląska Wrocław chciał pobić w Sydney rekord kraju Tomasza Czubaka. - Od razu mu powiedziałem, żeby to sobie wybił z głowy. Co innego, gdyby panowały takie warunki, jak w Sewilli. Lecz przy takim zimnie wyniki są gorsze o 0,5 sekundy. Gdyby Johnson pobił tu rekord świata (43,18), znaczyłoby to, że jest nadczłowiekiem - mówił trener Lisowski.
 Maćkowiak nie przejął się specjalnie czasem w finale: - Najważniejsze było miejsce. To jeden z moich największych sukcesów w karierze. Pierwsze sto metrów pobiegłem bardzo dobrze. Za wolno pół prostej i pół wirażu. Z końcówki już jestem zadowolony.
 Na czym polega fenomen Johnsona? - zapytał "Dziennik" Maćkowiaka.
 - Na pierwszych 250-300 metrach biegnie jakby na równi z resztą stawki. Rzecz polega na tym, że on wówczas traci o wiele mniej energii. Być może to kwestia techniki biegu. Na ostatnich 100 metrach utrzymuje tempo, a my jesteśmy już wyeksploatowani. Ponadto on biega 200 metrów w niecałe 20 sekund, a ja sobie tylko tego życzę.
 - Czy patrzył Pan przed siebie, jak on biegnie?
 - Nie, koncentrowałem się na swoim biegu. Nigdy nie patrzę na rywali.
 - Pobiegnie Pan kiedyś tak jak on?
 - Pewnie, że chciałbym biegać jak "Kaczor"! (śmiech) Nie wydałem jeszcze wszystkich moich pieniędzy. Mam rezerwę, czuję się znakomicie i wkrótce złamię granicę 45 sekund.
 - Jakie są szanse wicemistrzów świata w olimpijskiej sztafecie?
 - Po wynikach widać, że poziom na 400 metrów bardzo się w ostatnim czasie podniósł. Na igrzyskach jest bardzo dużo zespołów, mamy przed sobą eliminacje i półfinał. Wiele się może zdarzyć, ale przecież przyjechaliśmy tu wystąpić w finale.
 Lisowski nie ustalił jeszcze ostatecznego składu. - Mogę go podać na dwie godziny przed konkurencją - mówi. W grę nie wchodzi wystawienie Pawła Januszewskiego, który wczoraj w biegu na 400 m przez płotki, mimo zajęcia dopiero 4. miejsca w swoim półfinale, uzyskał awans do finału z czasem 48,42 (jego najlepszym w tym sezonie). - Eliminacje do sztafety zakończyły się podczas sierpniowych mistrzostw kraju w Krakowie - uciął dyskusję Lisowski.

Johnson: teraz to zabawa

 Konferencja prasowa z Michaelem Johnsonem nie trwała długo. W pewnym momencie zadzwonił w jego kieszeni telefon, ale kilkuset dziennikarzy z całego świata nie zgodziło się, by mógł go odebrać. Pytany o aferę dopingową w ekipie USA (przyłapany C.J. Hunter) Johnson odparł:
 - Dziś byłem wielkim egoistą. Koncentrowałem się wyłącznie na moim starcie.
 Czym różnią się dla niego te igrzyska od tych w Atlancie?
 - Tam byłem u szczytu sławy i formy. I byłem pod wielką presją. Tutaj po prostu dobrze się bawię.
 Wreszcie kwestia dla Australijczyków najistotniejsza - czy nie przeszkadza mu, że tym razem pozostaje w cieniu aborygenki Cathy Freeman, a nawet swojej rodaczki Marion Jones?
 Johnson odpowiadał dyplomatycznie: - One obie są wspaniałymi zawodniczkami, przed którymi postawiono wielkie zadania. Dobrze to rozumiem. Byłem bardzo zmotywowany tym, że Cathy tak fantastycznie pobiegła w finale 400 metrów przede mną. Miałem pobiec na tym samym, szóstym torze i chciałem zrobić to samo, co ona. Publiczność na tym stadionie generowała wielką energię, która udzieliła się także mnie.
 Tak, to z pewnością był wieczór Cathy Freeman. "Ta, która zapaliła znicz", jak się od 15 września mówi o niej w Australii, wytrzymała ogromną presję, jaka na niej ciążyła. Wprawdzie wygrała do wczoraj 41 z 42 startów na 400 m od 1997 roku i jest dwukrotną mistrzynią świata na tym dystansie (97, 99), lecz przecież nigdy, ani w 1992, ani w 1996 roku (srebro), nie wygrała na igrzyskach.
 Wczoraj, ubrana w zielonkawo-żółty kostium, zakrywający ją szczelnie łącznie z głową (najnowszy wynalazek firmy Nike), wyglądała jak kosmitka. I jak przybysz z kosmosu zdystansowała rywalki z najlepszym czasem w tym sezonie - 49,11. Tuż za metą zdjęła kaptur i długo, bardzo długo odpoczywała, zanim wstała, by podejść na bosaka do kibiców i z australijską, a potem także aborygeńską flagą w rękach, obejść cały stadion. Kwiaty, które otrzymała na podium, wręczyła matce.
 To był kulminacyjny punkt wspaniałego wieczoru w Sydney. Freeman zdobyła setny złoty medal dla Australii w historii igrzysk olimpijskich. Z całą pewnością tym razem Michael Johnson pozostał w jej cieniu.
 Gdy odpowiadała na pytania reporterów miała kłopoty z koncentracją. Prosiła wtedy o powtórzenie pytania. W pewnym momencie zdjęła nawet z szyi złoty medal. Stanowczo, uderzając ręką w stół, podkreśliła, że wszystko zawdzięcza rodzinie - rodzicom, a także pochodzącemu z Ameryki mężowi.
 - Miałam to szczęście, że trafiałam na dobrych ludzi, którzy prowadzili mnie we właściwym kierunku za rękę, jak dziecko - _mówiła.
 Czy coś się teraz zmieni w jej życiu?
 
- Sądzę, że nadal będę budzić się rano, myć zęby, jeść śniadanie... Może rzeczywiście ludzie będą mnie trochę inaczej traktować. Ale ja pozostanę taka sama.
 Oczywiście nie sposób było nie wrócić do ceremonii otwarcia olimpiady. - _Zapalenie znicza było cudownym przeżyciem, lecz dzisiejsze zwycięstwo jest jakby bardziej moje
- mówiła. Czy zapalając znicz myślała już o finale 400 metrów? - Nie, zastanawiałam się, jak wejść do wody - odparła.
 Cathy chodziła po wodzie ze zniczem w dłoni, a w niedzielę, w półfinale 400 metrów biegła w strugach deszczu. Dopiero wczoraj miała suche buty.

Krzysztof Kawa

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski