Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wyryłem "kocham Baśkę"

Redakcja
Artystą jest się na scenie, a w życiu trzeba się zachowywać jak zwykły człowiek Fot. Anna Kaczmarz
Artystą jest się na scenie, a w życiu trzeba się zachowywać jak zwykły człowiek Fot. Anna Kaczmarz
WIESŁAW OCHMAN o pociągach, kamienicy na Pradze, boksie, humorze i cyrkonii, a także o wielkim świecie opery pełnym uwielbienia i absurdów w rozmowie z Agnieszką Malatyńską-Stankiewicz

Artystą jest się na scenie, a w życiu trzeba się zachowywać jak zwykły człowiek Fot. Anna Kaczmarz

- Podobno dorabia Pan w pociągach?

- Zdarzyło się. Jechałem pociągiem w wagonie bez przedziałów. Było tam kilkanaście osób zajętych swoimi sprawami. Przyszedł konduktor sprawdzać bilety. Jak mnie zobaczył, powiedział: "Oj, ja do pana jeszcze wrócę". Wrócił. Okazało się, że jest solistą kolejowego chóru i że ma problem z zaśpiewaniem kilku partii. Zaczęliśmy sobie podśpiewywać. Najpierw on mnie, potem ja jemu. Tłumaczyłem, jak trzeba wziąć oddech, jak zaatakować dźwięk. Dojechaliśmy do Warszawy. Wysiadłem. Na peronie miły pan podszedł do mnie i pyta: "Panie Ochman, pan sobie teraz dorabiasz w pociągach?". Za dwa dni zadzwonił do mnie kolega i mówi: "Słuchaj, Wiesiek, podobno śpiewasz w Intercity". A ja na to: "Nie w Intercity, tylko w Tanich Liniach Kolejowych". "To aż tak jest źle?" - jęknął kolega.

- Widać, że ma Pan dystans do siebie.

- Raczej umiem się z siebie śmiać. Kiedyś zatrzymał mnie policjant, bo za szybko jechałem. Wziął ode mnie prawo jazdy, przyjrzał się, uśmiechnął i powiedział: "Panie Ochman, dlaczego pan nie jeździ tak, jak pan śpiewa?".

- Sypie Pan dowcipami jak z rękawa.

- Nie, ja tylko opowiadam śmieszne historie, które mi się przydarzyły. Nic nie zmyślam. Na przykład: naciskam dzwonek przy furtce w jednym z domów w Zabierzowie. Po chwili otwierają się drzwi, staje w nich mężczyzna i mówi: "Jezus Maria. To pan? Mamo, mamo" - woła. - "Pan Połomski przyjechał". A na to matka: "Synu, czy ty oczu nie masz, to przecież pan Hofman". Albo pewien mężczyzna przechodząc ulicą spojrzał na mnie i zdziwił się: "O Boże, pan żyje?". "Żyję" - odpowiedziałem. "To który z tych wielkich artystów umarł?" - zapytał. "Szalapin" - odparłem. "No właśnie" - stwierdził i poszedł dalej.

- Poczucie humoru pomaga Panu w życiu?

- Oczywiście. Poczucie humoru to wielka zaleta. W czasie studiów w AGH byłem w wesołej grupie kolegów i w akademiku - na Miasteczku Studenckim przy ul. Reymonta, gdzie spędziłem wiele lat - wiodłem wesołe życie. Na zajęciach też bywało zabawnie. Np. marksizm wykładał bardzo sympatyczny pan. Zajęcia odbywały się w sali amfiteatralnej, gdzie na górze podczas wykładu grywaliśmy w brydża. Pewnego razu tak się "zagraliśmy", że wykładowca wszedł na górę stanął za nami i jak kolega chciał wychodzić w asa, krzyknął: "Pan chyba zwariował. Lepiej niech pan wyjdzie w króla".

- Sprawdzę Pańską wiedzę z zakresu studiów: czy cyrkon i cyrkonia znaczy to samo?

- Oczywiście, że nie. Cyrkonia to głównie oczko w pierścionkach. Natomiast cyrkon to pierwiastek, który barwi szkło ceramiczne. Wiem dlaczego Pani pyta...

- ...bo tytuł Pańskiej pracy magisterskiej brzmi: "Wpływ dwutlenku cyrkonu na mącenie szkliw ceramicznych".

- Nawet okazuje się, że kaflarnia w Kieleckiem pracuje według mojej metody, o czym powiedział mi kolega, który przez pewien czas był tam szefem technicznym. Jak widać istnieję w świadomości także jako ceramik, choć może nie wszyscy wiedzą, że to jest mój przepis. Uczelnia wiele mi dała, bo nauczyła mnie trzeźwego myślenia, racjonalnego podejścia do wszystkiego. Dlatego uważam, że artystą jest się na scenie, a w życiu trzeba się zachowywać jak zwykły człowiek. To trudne, bo jak ktoś codziennie rano patrząc w lustro powtarza sobie "jestem wybitnym artystą", to zaczyna mu się ciężki dzień. A jak się jest zwykłym człowiekiem, łatwiej żyć. Zawsze powtarzam, że odtwarzanie nut to nie jest sztuka. Sztuka pojawia się wtedy, kiedy uda nam się te nuty przetworzyć w osobisty przekaz. Wtedy możemy powiedzieć, że coś zostało stworzone z naszym udziałem.
- Pańska praca magisterska została uznana za interesującą. Zaproponowano Panu nawet pracę na uczelni. Pana jednak porwał śpiew.

- Prof. Tomasz Kuroś, u którego broniłem pracę magisterską, powiedział: "Niech Pan idzie próbować do opery, ale jak się panu nie uda, to niech pan wraca robić doktorat". I ja do dziś próbuję w operze.

- Z jakim skutkiem?

- To pytanie właściwie nie do mnie, lecz do publiczności.

- Zrobił Pan wielką karierę, osiągnął wszystko, o czym może marzyć śpiewak.

- Początki nie były łatwe. Byłem przekonany, że po roku wrócę na uczelnię. Nie podejrzewałem, że mogę zostać na scenie na dłużej. W Krakowie, w Operze, zaproponowano mi jedynie statystowanie w "Baronie cygańskim", a dokładnie skakanie przez ogień. Odmówiłem. Dyrektor Opery Poznańskiej odpisał na mój list z prośbą o przesłuchanie, że nie potrzebuje tenorów. Udało mi się dostać do Opery Śląskiej, gdzie wiele się nauczyłem. Potem trafiłem do NRD, później RFN itd. Spotykałem wielu doskonałych fachowców: Bronisława Dąbrowskiego, z którym pracowałem podczas otwarcia Teatru Wielkiego w Warszawie...

- ...śpiewał Pan wówczas partię Jontka w "Halce" Moniuszki.

- To było zresztą bardzo dobre przedstawienie przez niego wyreżyserowane; krakowskie, bo twórcy byli z Krakowa. Autorem pięknej scenografii był prof. Jacek Stopka. Później poznałem takich reżyserów, jak August Everding, Goetz Friedrich, John Dexter, który realizował słynne przedstawienie "Nieszporów sycylijskich" w Operze w Hamburgu, Paryżu i Metropolitan Opera w Nowym Jorku.

- W 1975 roku zadebiutował Pan w Metropolitan Opera w Nowym Jorku właśnie w "Nieszporach sycylijskich". Wówczas był Pan drugim Polakiem po Kiepurze, który stanął na tej scenie. Pamięta Pan ten moment?

- Oczywiście. Tego nie da się zapomnieć. Widownia na 4 tys. osób, poza tym doskonała obsada, m.in. Renata Scotto, Sherill Milnes, Ruggero Raimondi. Nie mogliśmy zejść ze sceny. Owacja trwała długo.

- W MET wystąpił Pan jeszcze w "Eugeniuszu Onieginie" Czajkowskiego, "Borysie Godunowie" i "Chowańszczyźnie" Musorgskiego, "Rycerskości Wieśniaczej" Mascagniego, "Katii Kabanowej" Janaczka. Jaka była atmosfera w tym najsłynniejszym teatrze?

- Niezwykła. Pewnego dnia Franco Zafirelli zaprowadził mnie w podziemia, do pracowni krawieckiej, której szefem był Polak, pan Włodziu. "Słuchaj" mówił do niego po angielsku. "On musi mieć kostium jak kawa, jak kawa na Sycylii, z tą przestrzenią, z tym pejzażem. Pamiętaj, jak kawa na Sycylii". A na to pan Włodziu: "ale z mlekiem czy bez".

- Szybko przylgnęła do Pana opinia, że jest Pan trudnym śpiewakiem. Dlaczego?

- Bo zadawałem reżyserom wiele pytań. W operze logika jest bardzo ważnym elementem kreacji całego przedstawienia. Każdy ruch i gest musi być uzasadniony. Na wykładach reżyserii w Hamburgu, w których brałem udział, Goetz Friedrich mówił, że najtrudniej jest przekonać widza, że to, co się działo w XV wieku, jest do zrozumienia w dzisiejszych czasach. Jeżeli ktoś Borysa Godunowa ubiera we współczesny garnitur, a ten śpiewając, że został carem, nakłada koronę na głowę, to robi się farsa. Niedawno zadzwonił do mnie asystent jednego reżysera i powiedział: Opowiedz mi, o czym jest "Nabucco", bo będę to reżyserował.
- Wielki świat sceny operowej, czyli uwielbienie publiczności, kwiaty, szampany, kawior nie zepsuły Pana?

- Nie. Nigdy nie schodziłem ze sceny z poczuciem uwielbienia dla siebie. Zdarzało się, że byłem zadowolony bardziej czy mniej, ale starałem się zawsze reprezentować wysoki poziom, aby publiczność była zadowolona. Pamiętam mój debiut w "Tosce" w Hamburgu. Śpiewałem wówczas z legendą, barytonem Tito Gobbim, który mówił mi: "Pamiętaj, idź w pracy do przodu, ale nigdy nie pchaj się w górę. W każdym teatrze możesz wystąpić raz, ale jeżeli zaproszą cię kilka razy, znaczy, że coś jesteś wart". I według tych wskazówek starałem się działać. Zawsze mnie interesowała różnorodność. Śpiewałem w operach od Mozarta do Wagnera. Potrafiłem wykonywać partie liryczne i dramatyczne.

- W jednym z wywiadów powiedział Pan, że mimo wielkich scen i przyjaciół gwiazd pozostał Pan chłopakiem z Pragi, z ulicy Ząbkowskiej.

- To prawda. Moja młodość, pomimo że przypadła na czas okupacji, przebiegała spokojnie. Wpłynęła na moje pojmowanie świata. Mimo "obijania się" po świecie, dzięki ludziom w mojej dzielnicy, w której wzrastałem, wiedziałem jak żyć.

- Czyli?

- Praga nauczyła mnie, że prawdziwe życie wygląda nie tak kolorowo, jak pokazują czasopisma; toczy się gdzie indziej, niekoniecznie tam, gdzie są miliony, najlepsze samochody. W tej dzielnicy nie było hrabiów, choć mieszkali ludzie bardzo znani... policji. Jako mały chłopak jeździłem w Lubelskie z mamą, która w zamian za środki czystości przywoziła jedzenie. Pamiętam, że później rozdawała je sąsiadom. Wtedy zrozumiałem, że pomaganie innym jest normalnym działaniem człowieka. Wprawdzie "dorosłe" życie pokazało mi też inny rodzaj ludzkiej "życzliwości", ale ja zawsze wierzę w ludzką dobroć i wrażliwość.

- Walczył Pan o swoje miejsce w grupie?

- U nas na Pradze była to raczej walka dla rozrywki. Nie o chleb czy o pozycję społeczną. Z tymi chłopakami, z którymi się biłem, potem się przyjaźniłem i do dziś się z nimi spotykam. Jeden z nich, obecnie już na emeryturze, był kierowcą autobusu. Dzwonił do mnie i mówił: "Jak chcesz, to przewiozę cię za darmo". Nie skorzystałem. Porządni ludzie powyrastali. Pomogło mi to zrozumieć, że rzetelna praca może doprowadzić do sukcesu. Niekoniecznie trzeba się urodzić w superdzielnicy, aby do czegoś dojść.

- Boks Panu pomógł?

- Nie przepadałem za boksem, ale jako sportowiec dostawałem większe racje żywnościowe. A poza tym miałem idealne warunki do wagi papierowej. Grałem także w piłkę nożną. Pomagało mi, że byłem kapitanem drużyny szkolnej i mogłem decydować, kto ze mną gra. Była to pierwsza władza i pierwsza odpowiedzialność za innych.

- Wraca Pan na ulicę Ząbkowską?

- Już nie. Kamienica nasza nie istnieje. Przetrwała wojnę, miała wiele śladów od kul, ale w latach 70. wysadzono ją w powietrze, zlikwidowano ogród i postawiono blok z wielkiej płyty. Gdy kamienicę wysadzili, pojechałem tam z bratem i szukaliśmy parapetów, na których pisałem "kocham Baśkę". Chciałem sobie wziąć na pamiątkę. Ale zjawiła się milicja, zaczęła nas legitymować. Jeden z policjantów mnie znał, bo już śpiewałem w Operze Narodowej, trochę pogadaliśmy i tak skończyła się historia naszego domu. Pozostały już tylko wspomnienia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski