Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wystrzelony z procy

Redakcja
- Parę dni temu PAP podała, że Robert Korzeniowski otrzymał honorowe obywatelstwo... Kobylej Góry. Kojarzy się Pana z największymi imprezami sportowymi, z Krakowem - jako miejscem zamieszkania; treningami i startami na różnych kontynentach, jest Pan polskim ambasadorem ds. sportu i fair play przy Radzie Europy, jednym słowem - Robert Korzeniowski to jakby obywatel świata. Skąd więc ta Kobyla Góra?!

Robert Korzeniowski - obywatel świata i... Kobylej Góry

- Położona jest między Kaliszem a Wrocławiem. Wykryli ją dla chodziarzy trenerzy Krzysztof Kisiel i Jerzy Makles. Jeździłem do Kobylej Góry corocznie, tylko ostatnio już mniej. Było tam lepiej niż w niejednych COS-ach. Kobyla Góra dysponuje trasami o rozmaitej skali trudności i to mi bardzo odpowiadało w treningach. Nie byłem traktowany jak numer hotelowy. Zajmowano się mną troskliwie, dostarczano takie menu, jakie sportowcowi było potrzebne. Gospodarze naprawdę z sercem przyjmowali naszą grupę chodziarzy. Często przywoziłem też do Kobylej Góry rodzinę.
- To pierwsze Pana honorowe obywatelstwo?
- O nie, już drugie. Jestem od ub. roku honorowym obywatelem francuskiego Font Romeu. W tym wysokogórskim ośrodku bywam co rok, nie inaczej będzie w tegorocznym sezonie. Znają mnie tam dobrze, mer miasta wraz z nadaniem godności wręczył mi stosowny medal.
- Miał Pan wyczerpujący okres zimowy; ciężki, bo należało uczestniczyć w rozmaitych imprezach, balach sportowych, podczas których organizatorzy nie wyobrażali sobie braku mistrza olimpijskiego. Potem zaszył się Pan na długie tygodnie poza krajem...
- Istotnie, zima obfitowała w wiele towarzyskich imprez. Postronnym może się wydawało, że tylko balowałem. Tymczasem wielokrotnie moja obecność sprowadzała się do odebrania przyznanej nagrody, kurtuazyjnych krótkich rozmów. Następnie znikałem z balu, bo sportowca obowiązuje określony reżim czasowy. Niemniej potem chciałem wybrać się daleko, by spokojnie trenować. Najpierw z Tomkiem Lipcem oraz uprawiającą też chód Kasią Radtke wybraliśmy się do Hiszpanii.
- Na rekonesans przed mistrzostwami świata w Sewilli?
- Też tak myślałem. Planowałem poznać trasę, na której 25 sierpnia w chodzie na 50 km będę bronił tytułu mistrza świata. Na miejscu okazało się, że Dział Zagraniczny PZLA wysłał nas nie do Sewilli, tylko Zahary de los Atunes. Kiedy taksówkarz powiedział nam, że do Sewilli mamy 250 km, myślałem, że go nie zrozumiałem. Tymczasem ulokowano nas między Kadyksem a Gibraltarem. Trasy mistrzostw nie zobaczyłem, w zamian podziwiałem z okien hotelu brzegi Afryki. To było blisko. Wybrałem się też na wycieczkę do Gibraltaru. Spore wrażenie zrobił pas startowy dla samolotów, który przecięty jest zwykłą drogą dla samochodów. Kiedy samolot startuje, ruch samochodowy zostaje wstrzymany. Wybraliśmy się też promem do Maroka, do Tangeru. Mówiono nam, że wizy nie są potrzebne. Na miejscu okazało się inaczej i cała polska grupa tym samym promem zawróciła. Niemniej przejażdżka morzem była przyjemna.
- Brak rozeznania trasy mistrzostw będzie mankamentem w przygotowaniach?
- Nie robię z tego tragedii. Przed mistrzostwami w Atenach i Budapeszcie też trasy nie znałem. Zaliczyłem tylko rekonesans w Atlancie. Oczywiście dobrze byłoby poznać już Sewillę, ale jeszcze będę miał czas przed samymi zawodami. Potrenuję wtedy w tym mieście 2 tygodnie.
- Potem pojechał Pan do Republiki Południowej Afryki...
- Już piąty raz, znów do Melville, przedmieścia Johannesburga. Zintensyfikowaliśmy tam treningi. Pracowaliśmy ciężko, a pogoda sprzyjała. Było ciepło, ale bez upałów.
- Czy znów wziął Pan udział, w wolnej chwili, w afrykańskim safari?
- W tym roku nie. Pojechali inni Polacy i byli świadkami, jak w parku zwierząt lew dobierał się do auta jakiegoś turysty, pazurami podrapał karoserię. Natomiast w tym roku w Afryce dałem się wystrzelić z procy.
- To znaczy...
- Na zakończenie ciężkich treningów udaliśmy się nieco rozerwać do Waterfront, parku rozrywki. Są tam wkopane w ziemię dwa słupy, przypięta do nich gumowa lina, co tworzy razem gigantyczną procę. Wsiada się do fotela, przypina pasami i leci w powietrze. Lot trwa półtorej minuty, choć tak wysoko nad ziemią czas biegnie jakby wolniej, w dodatku fotel jeszcze się kręci z góry na dół. Po tym locie otrzymałem certyfikat, że przeżyłem Bunge Rocket, bo tak to urządzenie się nazywa.
- A teraz wrócił Pan z Austrii...
- To był zarazem wyjazd rodzinny, z żoną i córką. Wygrałem bowiem podczas mityngu na Rynku 7-dniowy pobyt w Austrii, ufundowany przez firmę Janpol. Agnieszka i Andżelika mogły skorzystać z nart. Spotkaliśmy w Filzmoos na Dachsteinie trenera Polaka o nazwisku... Łuszczek. Nie był to jednak nasz sławny narciarz. Nie uczestniczyłem w białym szaleństwie, muszę uważać na nogi. Moją rozrywką były więc kolejne treningowe marsze.
- Czy tak częsta zmiana otoczenia i klimatu nie utrudnia harmonijnych przygotowań do sezonu?
- Nie. Lubię zmieniać miejsca treningu. Kiedy mam być długo w jednym ośrodku, stale na tej samej trasie, to odczuwam w końcu znużenie. Mnie częste podróże, zmiany miejscowości, właśnie pomagają.
- Ile czasu jest Pan z rodziną w swym mieście?
- Około 90-100 dni w roku bywam w domu.
- Długo będzie Pan trenował w Krakowie?
- Pod koniec tygodnia wyjeżdżam na zgrupowanie do Spały. Ten krótki pobyt w Krakowie wykorzystuję zarazem do masymalnego treningu. Odbyłem np. w ostrym tempie 30 km wokół Błoń.
- Jadący za Panem z bidonem Pana brat Paweł nawet nie mógł nadążyć za piechurem, mimo że korzystał z samochodu!
- Zgadza się, bo ja maszerowałem bez przeszkód, a on wpadał autem w uliczne korki.
- Jeszcze jeden to dowód, że po centrum Krakowa najszybciej na piechotę! Jakie kolejne plany?
- 1 maja wystartuję w Mezidon we Francji w Pucharze Świata na 20 km.
- Z jakimi szansami?
- Faworytami są Rosjanin Markow i Ekwadorczyk Perez. Mnie będzie satysfakcjonować miejsce 3-5. Mój koronny dystans to oczywiście 50 km. Wiele zależy od trasy; jeśli będzie trudna, pagórkowata, zarazem silny wiatr, to dla mnie, jako zawodnika wytrzymałego, jest lepiej. Wtedy powalczę nawet o 1. miejsce. Rywalom sprzyja płaska, szybka trasa.
- Kolejne występy?
- Jeszcze w barwach klubu Tourcoigne w lidze francuskiej. 15 maja będę gościem biegu na krakowskim Rynku. Potem wyjazd do Turku i start w lidze polskiej. W czerwcu Memoriał Kusocińskiego i pobyt w Font Romeu. W lipcu, po mistrzostwach Polski w Krakowie, planuję obóz w amerykańskim stanie Colorado. W sierpniu zaś MŚ w Sewilli!
- Jak układa się współpraca ze sponsorami?
- Dobrze, kontrakty mam do 2000 r. Głównym sponsorem jest cukiernicza firma z Jarosławia San-United Biscuits, następni to Reebok i Citroen.
- A Wawel Kraków?
- Nasza umowa wygasła w grudniu, trochę należności klub jest winien, niemniej wygląda na to, że niebawem otrzymam obiecane mieszkanie. Nie wiem, co stanie się dalej z sekcją lekkoatletyczną. Czytam w prasie o wielkich problemach finansowych klubu. Zostajemy bez pomocy, w dodatku nikt z Wawelu z nami nie rozmawia. Może należałoby powiedzieć zawodnikom: trudno, nie mamy pieniędzy na sport, odbierzcie sobie od nas licencję i sami zdecydujcie, co dalej?
- Zmieni Pan barwy klubowe?
- Nie sądzę. Pozostanę w Krakowie.
Rozmawiał: Jan Otałęga

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski