18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wziął kapliczkę pod opiekę, bo ma za co dziękować

Redakcja
Dolina dała mi dużo satysfakcji, ale też cierpienia - mówi przy kapliczce w Dolinie Będkowskiej Wacław Kula, artysta plastyk i scenograf z Trzebini Fot. Piotr Subik
Dolina dała mi dużo satysfakcji, ale też cierpienia - mówi przy kapliczce w Dolinie Będkowskiej Wacław Kula, artysta plastyk i scenograf z Trzebini Fot. Piotr Subik
Kapliczka pięknieje - z dnia na dzień coraz bardziej. I gdyby nie niepogoda - deszcz co rusz przegania robotników, wypiękniałaby już dawno. Wacławowi Kuli bardzo na tym zależy. Wziął kapliczkę pod opiekę, bo naprawdę ma za co dziękować...

Dolina dała mi dużo satysfakcji, ale też cierpienia - mówi przy kapliczce w Dolinie Będkowskiej Wacław Kula, artysta plastyk i scenograf z Trzebini Fot. Piotr Subik

DOLINA BĘDKOWSKA. - Krótsza noga, kręgosłup zaczyna się krzywić, ale to nic. Doceniam to, że przeżyłem - mówi artysta plastyk Wacław Kula.

Ale jej historia zaczęła się długo, długo wcześniej, nim trafił tu pierwszy raz. W 1936 r. kapliczkę z kamienia wapiennego wystawił nieopodal skały Sokolica Władysław Brandys, dziadek obecnego gospodarza na "Brandysówce" - Zbigniewa. - Dziadkowi zaczęło się powodzić: miał młyny, tartak miał i tak chciał wyrazić swą wdzięczność Bogu - opowiada Zbigniew Brandys.
Dolina zwana była wtedy jeszcze Doliną Tartaczną.
Czasem ktoś odśpiewał tu majówkę, czasem zatrzymał się podczas wędrówki, czasem rzucił do środka grosik. Nikomu kapliczka nie kojarzyła się szczególnie z niczym; ot, znak wiary, jakich i w tej dolinie nie brakuje. Aż zdarzył się ten wypadek.
Wacław Kula pamięta dokładnie: zdarzył się 6 czerwca 1975 r.
\
Wacław Kula, wtedy i teraz mieszkaniec Trzebini, członek Klubu Wysokogórskiego w Katowicach, krótko po studiach w ASP w Krakowie przyjechał do Doliny Będkowskiej, by wspinać się z kolegami po skałkach. Nieraz jeździli razem w Tatry, nieraz właśnie na Jurę Krakowsko-Częstochowską.
Pogoda tego dnia nie dopisywała; było prawie jak teraz: co chwilę nad doliną przetaczały się ulewy. Kula był asekurującym, od niego zależało życie kolegów, którzy sukcesywnie pięli się w górę po skale - niedaleko "Brandysówki", zawsze przyjaznej wspinaczom. W pewnym momencie usłyszał głośny szum, a zanim stracił przytomność - zapanowała cisza, kątem oka zdążył dostrzec odrywające się od ściany wapienne głazy.
Jeden z nich, na oko wielkości worka cementu - ale tego ówczesnego, bo teraz są znacznie mniejsze - przetoczył się mu po plecach. Kamień mógł spadać dziesięć, może piętnaście metrów - zdążył nabrać niszczycielskiej siły.
Wszyscy wkoło zamarli: wspinacz leżał zakrwawiony i nie dawał znaków życia. - Strasznie pokiereszował go ten głaz; w ogóle nie dało się poznać, że to on. Nie wyglądało, że przeżyje, tak wielki był upływ krwi - wspomina Zbigniew Brandys.
Rozpoczęła się trudna akcja ratunkowa; dowodził nią przyjaciel Kuli, świętej pamię- ci już Marek Kozicki - doświadczony taternik. Do poszkodowanego trzeba było dotrzeć - co wcale nie było łatwe, a potem przetransportować go z trawersu w połowie ściany na dół - co również nastręczało spore trudności. Mało tego, wezwana na pomoc karetka pogotowia po drodze utknęła w błocie - przecież nieustannie padało, a dopiero po pewnym czasie w dolinie mógł lądować śmigłowiec ratunkowy, który zabrał poszkodowanego do szpitala w Krakowie.
Lekarze nie dawali mu szans na przeżycie. Z takimi obrażeniami naprawdę trudno było o optymistyczne rokowania. Teraz, po latach, Wacław Kula nawet nie może się doliczyć złamań: pęknięta podstawa czaszki, uszkodzona miednica, kręgosłup, żebra, itd. Pamięta, że czekając na pomoc co chwilę odzyskiwał przytomność i odczuwał przenikliwy chłód. Kazał też ściągnąć sobie buta ze zmiażdżonej lewej stopy.
Przeleżał w szpitalu miesiąc bez ruchu; potem tak samo - dwa w domu. Podniósł się dopiero po trzech miesią- cach. Powoli dochodził do siebie. - Wróciłem do wspinaczki, ale tylko z górną asekuracją, i tylko w skałkach. W Tatry jeździłem już tylko na piesze wędrówki, albo na narty - opowiada.
\

Przyjeżdża tu - do jurajskiej doliny - niezmiennie od 1965 r.; wie, że w "Brandysówce" może liczyć na dach nad głową, na ciepłą herbatę. Przywiązał się do Będkowskiej, przywiązał się do Brandysowej kapliczki.
- To jakby ucieczka do Lasu Ardeńskiego: namiastka wolności i swobody. Dolina dała mi dużo satysfakcji, ale też cierpienia - mówi.
Choć po wypadku krótko czuł do niej niechęć...
Z kolegami, którzy go ratowali, tak naprawdę nigdy nie rozmawiał na ten temat, nigdy nie wracał do wspomnień.
Jeszcze do niedawna wychodził tam - na feralny trawers, i stawał przy sośnie, do której był wtedy przywiązany. Wciąż widać było rany zadane jej przez spadające skały. Teraz tam nie bywa, brak mu sprawności...
Rok po wypadku wyrzeźbił z lipy postać Chrystusa, szczególnego - bo z liną taternicką na szyi. To artystyczna interpretacja Zdjęcia z Krzyża.
Wtedy zaczęła się jego troska o kapliczkę, która trwa do dziś.
Konserwację rozpoczął w ubiegłym roku; systemem gospodarczym, krok po kroku, dzięki rodzinie: kto ma czas, ten pomaga, i przyjaciołom od wspinaczki: wspierają prace finansowo - przywraca jej świetność.
Ubytki tynku uzupełnia i spoin, dach poprawia, by nie przeciekał, stabilizuje konstrukcję - bo posadowiono budyneczek na ziemi bez fundamentów. Wszystko tak, by wyglądała, jakby tyle co zbudował ją dziadek Brandys. - Musi stać przynajmniej następne sto lat - cieszy się właściciel "Brandysówki".
Tego, co zdarzyło się w czerwcu 1975 r., Wacław Kula nie chce nazywać "cudem". - Może to bardziej szczęśliwy przypadek? - zastanawia się teraz. I zaraz dodaje: - Do dziś o wypadku przypomina ból, który cały czas towarzyszy mi w różnych nasileniach. Mam krótszą nogę przez złamanie miednicy, kręgosłup zaczyna się krzywić. Ale doceniam to, że przeżyłem. A mało brakowało, żeby moja żona została młodą wdową...
Przy tej kapliczce, artysta plastyk, scenograf - a dziś rencista, myśli i o niej, i o córce Joannie, która tu się wychowała, która w Dolinie Będkowskiej zna każdy kąt.
A ten głaz, który omal nie odebrał mu życia, długo leżał nieopodal "Brandysówki"; dopiero lata po wypadku wmurowano go w mostek na Będkówce. Tam zapewne zostanie już na zawsze.
PIOTR SUBIK
[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski