Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Z dworu do Piwnicy, czyli jak to Szaszkiewiczowa się życiu wywijała

Wacław Krupiński
Kika Szaszkiewiczowa kontynuuje wspomnienia na swym blogu
Kika Szaszkiewiczowa kontynuuje wspomnienia na swym blogu Fot. Archiwum rodzinne
Reportaż. Ma za sobą 97 lat życia, które rozpisane na scenariusz byłoby podstawą fascynującego filmu, jakże optymistycznego, mimo tragicznych zdarzeń. Z uśmiechniętą bohaterką: – Ja szczęście miałam całe życie, już za okupacji… Są tacy ludzie, co to zawsze się wywiną.

Irena Kika Szaszkiewiczowa, z domu Jarochowska, wywijała się życiu nie raz. W czasie wojny, gdy ona, panienka z dworu, pracując dla Armii Krajowej przewoziła, co trzeba było, łącznie z bronią.

I gdy uciekała z tego dworu przed Armią Czerwoną, i gdy pomagała ratować żydowską rodzinę malarza Artura Nachta, i w czasie stanu wojennego, gdy szmuglowała do Polski książki paryskiej „Kultury”, jak i sprzęt poligraficzny dla podziemnego wydawnictwa NOW-a – w tym powielacze i gilotynę do papieru.

Była już wówczas obywatelką Królestwa Norwegii, dokąd wyjechała za chlebem. I tak dawna ziemianka, później artystka Piwnicy pod Baranami, mając 52 lata, znalazła się w Stavanger, by przez siedem lat pracować jako pomywaczka w hotelu Victoria.

Na dworze i w „George’u”
Jej ojciec, Joachim Jarochowski, ze znanego w Wielkopolsce rodu ziemiańskiego, z wielkim powodzeniem zarządzał nie tylko majątkiem własnym w Babicy pod Rzeszowem, ale i majątkiem rodziny Lubomirskich. Z ziemiaństwa wywodziła się i matka, Maria, zwana Muchą. Gdy 4 marca 1917 roku, w Krakowie, urodziła się ich córka Irena, była dzieckiem na tyle oczekiwanym, że ojciec w podzięce ufundował w parku figurkę Matki Bożej. Stoi w Babicy do dziś, podobnie jak i zasadzona z tejże okazji lipa, choć sam dwór rodzinie odebrano, by urządzić w nim szkołę milicyjną. Teraz mieści się tam dom opieki.

Był to piękny czas – zabaw z wnukami Lubomirskich, dworu z kolekcją pięknych sztychów na ścianach, z portretem pani domu, pędzla zaprzyjaźnionego z rodziną Wojciecha Kossaka, z kilkutysięcznym księgozbiorem w bibliotece, do którego Mucha z chęcią sięgała podczas codziennej głośnej lektury. Była też wierną czytelniczką „Wiadomości Literackich”. Czyż można się dziwić, że taki dom ukształtował i przyszłą pisarkę, Marię Jarochowską, młodszą siostrę Ireny? Ale nie tylko książki pasjonowały panny z dworu; Irena chętnie korzystała też z kortu do tenisa.

I tak, czując się dzieckiem kochanym i szczęśliwym, wyrastała w tym dworze. Kraków pozna jako uczennica Gimnazjum Żeńskiego im. Królowej Jadwigi, ale opuści je mając pięć dwój na zakończenie szóstej klasy. Ostatecznie maturę zrobi we Lwowie, by po niej trafić na trzyletnie studia w wyższej szkole gospodarstwa domowego w Snop­­kowie, koło Lwowa. Gdy je ukończyła, był lipiec 1939 roku. Czas tamtej Polski, czas beztroski, dostatku i spokoju, czas wspaniałych balów w słynnym lwowskim hotelu „George” odchodził bezpowrotnie...

Na zmywaku i pogotowiu
Powojenne realia przyniosły Irenie, będącej od 1944 roku żoną Antoniego Szaszkiewicza, życie jakże jaskrawo odmienne. Przez pierwsze lata powodziło się im nie najgorzej.

Joachima Jarochowskiego, znakomitego fachowca, nowa władza zatrudniła na Ziemiach Odzyskanych, a Irena przeżywała radość z narodzin Maćka, a później jego młodszego o dwa lata brata, który imię odziedziczył po dziadku. Tyle że on był Jaszą, a seniora rodu zwano Chimkiem. Jego ciężka choroba, utrata pracy, decyzja o przyjeździe rodziny do Krakowa, wreszcie śmierć definitywnie zamknęły dawną epokę.

Nadszedł czas kłopotów i trudności – z pracą, z mieszkaniem, a ostatecznie i rodzinnych, Antoni Szaszkiewicz porzucił bowiem rodzinę i stworzył inną, bynajmniej nie ostatnią. „Toni (...) kochał Maćka i Jaszę i był dobrym ojcem, choć nie płacił alimentów i nigdy nie dał mi grosza na ich utrzymanie” – powie po latach żona.

Sama była ogromnie dzielna. Pracowała na zmywaku w popularnej ongiś restauracji „Pod Krzyżykiem”, potem jako dietetyczka w Domu Matki i Dziecka, co dawało jej, jak i młodszemu z synów dach nad głową. Drugi trafił do domu dziecka... Potem już będą tam obaj, gdyż mama, zmieniwszy pracę, miała 24-godzinne dyżury w pogotowiu ratunkowym. Cóż z tego, że szczęśliwie dysponowała już własnym kątem – 27-metrowym lokum przy Urzędniczej. Szła do pracy, a chłopcy zostawali sami. „W końcu Jasza omal nie puścił z dymem naszego mieszkania, a Maciek został zwerbowany do gangu, który obrabiał okoliczne sklepy! Całe szczęście, że natychmiast mi się tym pochwalił...”. Za to wszystkie niedziele spędzali chłopcy z mamą. Także na wycieczkach za miasto.

Nowy lokator i kabaret
A tymczasem przy Urzędniczej pojawił się nowy lokator. Chwilowo bezdomny Piotr Skrzy­necki, Przemieszkiwać będą i inni: Kazimierz Wiśniak, Wiesław Dymny z Barbarą Nawra­towicz… A był to już czas, kiedy w podziemiach pałacu Potockich młodzi przedstawiciele środowisk artystycznych organizowali kabaret. Piotr, oczytany, wrażliwy, ujmujący szybko znalazł w starszej od siebie o 13 lat kobiecie osobę wielce przyjazną, a ona miała partnera do rozmów o literaturze, o sztuce.

„Piotr do końca swoich dni zwracał się do mnie ze staroświecką galanterią: Jest pani tak interesująca, tak się miło z panią gawędzi, że człowiek zapomina, jaka pani jest stara i gruba. To nie była gafa, taki był styl jego żartów”. Nowy adres Piotra stał się także tematem towarzysko-matrymonialnych plotek, nic to, że bezpodstawnych.

Powstający kabaret w ogóle otaczał kokon skandalu i sensacji. Niegdysiejsza ziemianka naturalnie szybko doń trafiła, by dać się natychmiast uwieść aurze i ludziom. Zwłaszcza że jak ongiś w „George’u” uwielbiała tańczyć, a właśnie zapanowała moda na twista, którego stała się fanką i propagatorką. A poznała go w Sopocie, dokąd udała się autostopem. którego także była prekursorką i entuzjastką.

Zabierała naturalnie z sobą synów, o czym pisał nawet „Przekrój”, apelując do kierowców, by byli wobec tej trójki życzliwi. Była już bowiem owym czasie Szaszkiewiczowa bohaterką zamieszczanej w tym popularnym tygodniku „obrazkowej powieści współczesnej” pt. „Szaszkiewi­czowa, czyli Ksylolit w Jej życiu”, autorstwa Kazimierza Wiśniaka, scenografa i rysownika oraz Piotra Skrzyneckiego.

– Kika Szaszkiewiczowa pojawiła się któregoś dnia w kabarecie, starsza od nas, tęga, ogromnie dowcipna i wesoła, polubiliśmy ją wszyscy. (…) I została nie tylko bohaterką naszej opowieści, ale i wspaniałą piwniczną artystką. A przy tym była cudownym człowiekiem… – mówił mi przed laty Kazimierz Wiśniak.

Bo też faktycznie „ekscentryczna starowina ze sfer ziemiańskich” – jak sama się określi po latach – stała się nie lada atrakcją kabaretu. Śpiewającą! To Piotr Skrzynecki fortelem sprawił, że wystąpiła przed publicznością.

Wykonała piosenkę z repertuaru Josephine Baker i otrzymała brawa tak huraganowe, że było oczywiste, że na tym pierwszym razie się nie skończy. I tak zapowiedziana przez Skrzyne­ckiego: „A teraz zaśpiewa Szaszkiewiczowa, która ma głosik słaby, ale za to bardzo nieprzyjemny” zaczęła piwniczną karierę. Wkrótce przystąpiła do prób nowego programu „Sen namiestnika Hinkona” i choć na nim jej występy ustały, to Piwnicy i jej artystom pozostała wierna. Będzie o nich pamiętać i w Norwegii, także śląc paczki z pomocą. Paczki, na wielką skalę, będzie organizował z mamą Jasza, który nielegalnie dotarł do Norwegii, by tam również zamieszkać.

Makatki i paczki do Polski
Wyjechała w lutym 1969 roku z przekonaniem, że to będą dwa-trzy lata. Chciała wreszcie zarobić przyzwoite pieniądze, by mieć na studia synów, by im pomóc w starcie w życie. Pielęgniarska pensja, dorabianie dyżurami i dzierganymi na drutach swetrami nie dawały żadnych możliwości. „Kika musiała ciągle przekraczać granice własnych możliwości, ale gdyby ją o to spytać, powiedziałaby, że to wcale nie było trudne. Ona reprezentuje starą dobrą szkołę, eleganckiego i lekkiego życia, która nie pozwala demaskować słabości i zakłada programowy optymizm” – powie po latach synowa Wanda, żona Maćka. To z nimi zamieszka Kika, gdy po 40 latach powróci do Krakowa. Kiką będzie i dla wnuków, bo jaka tam z niej babcia, skoro wnuka Piotrka zostawiła u siebie w Norwegii, by przez miesiąc oglądać z nim mistrzostwa świata w piłce nożnej i tłumaczyć mu, na czym polega spalony.

To w Norwegii przypomniała sobie o szydełku, by swymi makatami, czyli obrazami szydełkiem malowanymi zachwycać kolejne kręgi odbiorców. To w tym kraju, gdzie potem pracowała już w zawodzie pielęgniarki, troszcząc się w domu opieki o osoby w podeszłym wieku, miała pierwsze wystawy. Ich sukces zrodził kolejne – w Krakowie, w Warszawie, w Nowym Jorku, w Chicago. I wszędzie te jakże kolorowe obrazki, budziły entuzjazm. Równo 30 lat temu z zachwytem pisała o nich Agnieszka Osiecka, doceniając poczucie humoru autorki oraz jej „metafizyczny stosunek do włócz­ki”.

Wypadek samochodowy sprzed przeszło dekady i wywołany nim niedowład ręki nie pozwala już na szydełkowanie. Utrudnia też pisanie, ale że pamięć Kika Szaszkiewiczowa wciąż ma dobrą, to przy pomocy członków rodziny prowadzi swój blog, dopisując do wspomnieniowej książki z 2011 rozmaite ciągi dalsze. Blog zatytułowała „Moje pierwsze sto lat”, zatem nijak mnie nie zdziwiła, gdy przed tygodniem, przy okazji otwieranej wystawy makatek, umówiła się ze mną na drugą setkę. Makatki w Look in Gallery (ul. Senacka 6) powiszą do 8 marca.

„...taka Kika Szaszkiewi-czowa. Dobre, polskie ziemiaństwo. Wykwintna polszczyzna. Świetne poczucie humoru. Może zdeklasowana przez demokrację, ale dalej dama, mimo wszystkich swoich szaleństw” – pisała Joanna Olczak Ronikier, biografka Piwnicy.

I opinia to wciąż aktualna.

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski