Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Z "kogutem" na dachu

Redakcja
Wśród taksówkarzy trafiają się: byli policjanci, emerytowany wojskowy, profesor, prawosławny diakon

Beata Chomątowska

Beata Chomątowska

Wśród taksówkarzy trafiają się:

byli policjanci, emerytowany wojskowy, profesor, prawosławny diakon

   Po Nowym Jorku jeździ około 50 tysięcy licencjonowanych taksówek. Po Londynie i Tokio niewiele mniej - 40 tysięcy. W Paryżu jest ich około 15 tysięcy, w Berlinie - siedem. W całej Polsce - blisko 75 tysięcy.
   W Krakowie - nie wiadomo. Urzędnicy znają wyłącznie liczbę wydanych licencji na "wykonywanie transportu drogowego taksówką". Do 4 stycznia udzielono ich 3 252, co nie znaczy bynajmniej, że dokładnie tyle samochodów "z kogutem" porusza się po krakowskich ulicach. Na jeden wóz może bowiem przypadać kilka licencji - aby zmniejszyć koszty, niektórzy zaprzyjaźnieni kierowcy korzystają z samochodu na spółkę. Jedyny pewnik stanowi górny, nie zmieniany od dwóch lat limit zezwoleń - 4 184.

Po pierwsze: za dużo nas

   Dwadzieścia lat temu, gdy własny samochód stanowił luksus dostępny nielicznym krakowianom, taksówek było o połowę mniej, około dwóch tysięcy. Istniała jedna i niezmienna taryfa za kilometr. Teraz obowiązuje górny limit ustalony przez radę miejską - w wysokości 2,30 zł za 1 km w ciągu dnia, a na rynku działają sieci radio taxi, prześcigające się w promocjach, co powoduje, że stawka za przebyty kilometr w praktyce waha się od 1,20-2 zł. Żadna korporacja nie jeździ po maksymalnej cenie, bo nie miałaby klientów.
   Próba ograniczenia rabatów nie wyszła na dobre taksówkarzom w Tarnowie. Okoliczności zawarcia pod koniec ubiegłego roku przez siedem tarnowskich korporacji porozumienia, ustalającego identyczne ceny przewozu pasażerów na terenie miasta, bada Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów.
   W Krakowie sieci pojawiły się na początku lat 90. Pierwsze było MPT - przedsiębiorstwo wywodzące się z Miejskiego Zakładu Taksówek MPK Kraków, świadczące najpierw niemal wyłącznie usługi dla firm. W 1992 r. powstały między innymi Wawel, dysponujący około 160 samochodami, i Express, który w 2002 r. połączył się z Rotundą i obecnie zatrudnia około 250 taksówkarzy. W 1993 r. - Euro Taxi, szczycące się posiadaniem samochodów "wyłącznie renomowanych marek zachodnich". Wtedy taka reklama robiła wrażenie. Do grona radio taxi dołączyły wkrótce kolejne firmy - "Dwójka", czyli Zrzeszenie Transportu Prywatnego, odwołujące się do tradycji przedwojennych krakowskich organizacji transportowych, Partner, Barbakan (liczący ok. 400 taksówkarzy), 919 (ok. 300), Lajkonik, Royal, Krak, Mega, Metro, Grosik, Tele Taxi. Większość dotrwała do dziś - obecnie krakowianom swoje usługi oferuje 17 korporacji.
   O zarobkach taksówkarzy krążą legendy. Oni jednak zaklinają się, że nic podobnego, żaden nigdy nie dorobił się fortuny, a od kilku lat wręcz z trudem wiążą koniec z końcem.
   - Załóżmy, że ktoś chce dopiero wejść w ten biznes - _mówi taksówkarz z ponaddwudziestoletnim stażem. - _Za używanego poloneza, powiedzmy z końca lat 90., trzeba zapłacić 7-8 tys. zł. Specjalny kurs, zakończony egzaminem z topografii miasta i wydaniem licencji, kosztuje około 600 zł. Mały "kogut" do umieszczenia na dachu - 160 zł, duży, czyli "banan", to wydatek rzędu nawet 300 zł. Do tego jeszcze coroczny przegląd techniczny - 220 zł. Abonament za przynależność do korporacji: 200-400 zł. Radiotelefon - około 1 tys. zł. Rozliczenie wg karty podatkowej - ok.200 zł lub na zasadach ewidencjonowanego ryczałtu - 8,5 proc. obrotów. Będzie szczęśliwy, jak po odliczeniu podatku zarobi miesięcznie 800 złotych.
   Wyliczenia te nie są jednak do końca ścisłe. Niektóre koszty, jak zakup "koguta", należą do jednorazowych, trzeba także uwzględnić m.in. amortyzację i wydatki na benzynę, co nie stanowi łatwego zadania. Większość kierowców nie ma bowiem normowanego czasu pracy, spędzają "za kółkiem" raz sześć, raz dwie, a raz dwanaście godzin. Podobnie niestały jest ich dzienny przychód: bywa, że przez pół dnia czekają na postoju na zlecenie warte dziesięć albo dwadzieścia złotych, ale zdarzają się i weekendowe noce, kiedy kursuje się bez ustanku z jednego końca miasta na drugi. Na skutek stosowanych przez korporacje zniżek i promocji trudno też przyjąć prostą rachubę, że średni utarg za przejechanych dziesięć kilometrów wynosi 20 zł. Taksówkarze, którzy zgodzili się ujawnić swoje zyski na potrzeby ogólnopolskich list płac, tworzonych przez media, mówią o 1800-2300 zł brutto, zależnie od wielkości miasta, w którym pracują.

Po drugie: po co te kasy

   Od 1 stycznia 2004 r. do listy koniecznych inwestycji wszyscy taksówkarze muszą dopisać jeszcze jedną pozycję: kasa fiskalna, połączona z taksometrem, średni koszt: 2,4 tys. zł. Nawet przy założeniu, że fiskus zwraca 50 proc. ceny netto samej kasy (bez taksometru), jest to poważna pozycja w ich budżecie. Ponadto, jak twierdzą, posiadanie wspomnianych urządzeń nie jest wymogiem obowiązującym w Unii Europejskiej. Od kilku miesięcy toczą więc batalię o kasy z Ministerstwem Finansów. Jej wynik jest wciąż niewiadomą: 11 lutego Trybunał Konstytucyjny miał zbadać zgodność kontrowersyjnego rozporządzenia z konstytucją, jednak termin rozprawy uległ przesunięciu.
   _- Kasy często się psują, są mało odporne na mróz, wstrząsy, kurz. Zdarza się, że wydają puste wydruki. Zgodnie z kartą gwarancyjną okres naprawy wynosi 14 dni, a bez kasy nie wolno jeździć. Jeśli urządzenie ulegnie dłuższej awarii, co ma zrobić kierowca, dla którego taksówka stanowi jedyne źródło utrzymania? Pojechać do Warszawy, pod Ministerstwo Finansów i prosić o zapomogę? - _pyta retorycznie jeden z taksówkarzy.
   Teoretycznie kasy powinny być już w każdym wozie. Kierowcom, którym mimo złożonego wniosku o zakup z powodu "braków rynkowych" nie udało się ich zdobyć na czas, przepisy nakazują wstrzymać się od wykonywania zawodu. Praktyka wygląda jednak inaczej - zaledwie 60 proc. taksówkarzy zamontowało kasy, pozostali czekają na rozstrzygnięcie Trybunału Konstytucyjnego. W opinii urzędników jeżdżą nielegalnie. Trudno im jednak to udowodnić - uprawnienia do kontroli pojazdów w ruchu ma jedynie policja i wydział transportu drogowego. Pracownicy Urzędu Miasta mogą jedynie sprawdzić, czy samochód stojący na postoju jest czysty, bezpieczny i posiada wszystkie niezbędne oznaczenia.
   Niektórzy taksówkarze znaleźli już sposób na obejście nowych przepisów. Jeśli zamiast "przewozu osobowego taksówką" zarejestrują swoją działalność jako "transport drogowy osób", nie będą musieli kupować kasy ani zdawać egzaminu z topografii miasta. Nazwę "Taxi", do której używania traci się wówczas prawo, można zastąpić inną - "Taksi", "Tax", albo logo korporacji. Równie skuteczna metoda walki z fiskusem to świadczenie przez korporacje usług wyłącznie na rzecz osób prowadzących działalność gospodarczą - wówczas, zgodnie z obowiązującą ustawą o VAT, są zwolnieni z obowiązku posiadania kas.
   Niektórzy taksówkarze po cichu liczą na to, że konieczność zakupu kas zniechęci część ich kolegów do uprawiania zawodu. Na razie, od początku stycznia, zrezygnowało 15 osób. W latach 2002-2003, po wprowadzeniu licencji, z "kogutem" na dachu pożegnało się 14 kierowców. Mimo powszechnych narzekań, że taksówka to dziś najlepsze zajęcie dla emerytów, chętnych do tego zawodu jednak nie brakuje - od początku stycznia 2004 r. do wydziału komunikacji Urzędu Miasta wpłynęło 50 wniosków o wydanie licencji. Na pierwszy, lutowy termin egzaminu, którego zaliczenie uprawnia do ubiegania się o licencję, zgłosił się już komplet - 20 osób. Na drugi termin - 26 lutego - na razie zapisanych jest 8 chętnych.
   Urzędnicy, wydający licencje, obserwują na co dzień starcia dwóch grup interesów. Starsi taksówkarze krzywym okiem patrzą na nowicjuszy, domagając się ograniczenia zezwoleń. Młodsi sarkają, że wprowadzono limit. Jednym i drugim trudno dogodzić. A klienci i tak wiedzą swoje - taksówkarz to "taryfa", "złotówa", "sałaciarz". Dopóki nie wstaną zbyt późno, by zdążyć do pracy, nie ucieknie im ostatni tramwaj, nie złapią gumy w samochodzie albo nie będzie miał kto zawieźć dziecka do szkoły. Wtedy "złotówa" i "sałaciarz" bywa ostatnią deską ratunku.

Po trzecie: za mało postojów

   Po Berlinie i innych niemieckich miastach ze znakiem "Taxi" jeżdżą niemal wyłącznie beżowe mercedesy. Londyńczycy chlubią się czarnymi, staroświeckimi taksówkami - świetną przynętą na turystów. W Nowym Jorku, od 1969 r. samochody wszystkich taksówkarzy są żółte. Podobnie - w Bułgarii. Spodobało się to swego czasu kilku krakowskim radnym, którzy chcieli przeszczepić pomysł jednokolorowych wozów na rodzinny grunt. Na szczęście dla posiadaczy różnobarwnych polonezów, mercedesów, audi, fordów i volkswagenów - bo te marki pojazdów dominują wśród miejskich taksówkarzy - idea przemalowania wszystkich wozów na żółto nie została wcielona w czyn. Fiaskiem zakończyła się też próba oznakowania taksówek w Krakowie specjalną, biało-niebieską szarfą o szerokości 10 cm, która wedle zamierzeń miała biec z obu stron auta, przez całą jego szerokość.
   Nie oznacza to jednak końca problemów. Prócz kas, podstawową bolączkę, związaną ściśle z nadmierną - jak twierdzą starsi adepci zawodu - liczbą taksówek, stanowi brak miejsca na postojach, zwłaszcza w centrum - a za polowanie na klientów w niedozwolonym miejscu grozi 300 zł mandatu. Prowadzi to do kolejnych utarczek - tym razem między "zrzeszonymi" i "betonem", czyli kierowcami nie należącymi do sieci. "Beton" może polować na klienta tylko na postoju, nic więc dziwnego, że walczy wszelkimi siłami o miejsce, nie zawsze imając się uczciwych metod. Na przykład wzywając przez telefon komórkowy kolegów z radia taxi pod dowolny adres, zmuszając tym samym do opuszczenia parkingu. W slangu taksówkarzy nazywa się to "zgłoszeniem na minę". Czasem stosują je też złośliwi klienci.
   Walka między "betonem" i "zrzeszonymi" przybrała najostrzejszą formę na dworcu, zaliczanym do najbardziej atrakcyjnych postojów. Oznaczone miejsca dla taksówkarzy przy wejściu na perony zmonopolizowała grupa kierowców nie należących do żadnej korporacji, która - by oddalić zarzuty pod adresem "betonu" - zawiązała własne zrzeszenie pod nazwą Centrum. Między nimi a reprezentantami innych sieci, usiłującymi wjechać na wspomniany postój, dochodziło dawniej do wyzwisk, plucia, a nawet przebijania kół i rękoczynów. Ostatnio można jednak odnieść wrażenie, że ów nieformalny "podział łupów" uległ usankcjonowaniu - kierowcy firmy Centrum polują na klientów przy głównym wejściu, pozostali podjeżdżają po nich na wezwanie od drugiej strony dworca.
   Oprócz "betonu" i "zrzeszonych" istnieje jeszcze trzecia, najmniej liczna kategoria taksówkarzy - kierowcy, którzy umieszczają na dachu "koguta" wyłącznie na zlecenia znajomych, stałych pasażerów.
   Londyńskie władze ostrzegają mieszkańców i turystów przed fałszywymi taksówkami - w brytyjskiej metropolii zdarzyło się ostatnio kilka przypadków pobicia lub obrabowania pasażerów przez kierowców nie posiadających licencji. W Krakowie takiej sytuacji nie ma, za to taksówkarze zrzeszeni w sieciach utyskują na kilku swoich kolegów po fachu, którzy umieszczają na swoich "kogutach" z napisem "Taxi" nazwę łudząco podobną do którejś ze znanych sieci, np. "Głosik", "Bałbakan", "981" czy "Megan". Zasada działania jest podobna jak w przypadku podrabiania wszelkich wyrobów markowych - krój liter i tło wygląda niemal identycznie jak w korporacji. Naiwnych - mało spostrzegawczych lub podchmielonych, którzy wybrali taką taksówkę na postoju, licząc na zniżkę w ulubionej sieci, czeka wówczas niemiła niespodzianka. Zastrzeżenia władz miejskich, przeprowadzających wśród taksówkarzy nieregularne kontrole, budzi także niedokładne oznakowanie niektórych wozów, brak obowiązkowych nalepek z cenami za przejazd oraz informacji, gdzie można zgłaszać reklamacje.

Po czwarte: za szeroka strefa

   Kiedyś zaczynała się 300 metrów od ostatniego postoju. Niedawno poszerzono ją do granic administracyjnych miasta, więc przy drodze na lotnisko kończy się w Kryspinowie, a na trasie zakopiańskiej - zamiast na Górze Borkowskiej, dochodzi aż do Opatkowic i Gaju.
   - _Bywa, że taksówkarz musi dojechać kilkanaście kilometrów po klienta, przewozi go dwa kilometry dalej, a potem wraca na postój. Czasem trzeba jechać aż pod Niepołomice, bo i tam sięga strefa miasta. Dlatego ograniczamy dalekie wyjazdy w granicach strefy. Po prostu się nie opłacają - _wyznaje jeden z kierowców.
   W ciągu doby sieć przyjmuje przeciętnie 800 zgłoszeń. Rozdzielone są według następującej zasady: dyspozytorka podaje przez radio adres, na który złożono zamówienie, i wywołuje dwa najbliższe postoje. W całym mieście jest ich ponad 90. Każdy ma swój numer - pierwsza cyfra oznacza dzielnicę - 1 to Śródmieście, 3 - Krowodrza, 4 - Nowa Huta. Dopiero gdy na postoju brakuje kierowców, wezwanie przyjmuje ten, kto zgłosi się pierwszy. Za zignorowanie zgłoszenia grozi kara - na przykład dzień wolnego. Najgorzej, gdy przymusowy urlop wypadnie w piątek lub sobotę, bo to najlepsze dni dla taksówkarzy.

Ksiądz i profesor

   - Pół litra, papierosy, prezerwatywy i przegryzka - tak zwykle brzmi zlecenie dotyczące zakupów. Zdarza się, że spragniony klient zdąży opróżnić połowę butelki jeszcze w drzwiach, zapominając o bożym świecie, co dla kierowcy oznacza najczęściej jedno - utratę spodziewanego zarobku. Pretensje może mieć wówczas tylko do siebie - sieć nie zwraca mu kosztów. Nic zatem dziwnego, że nie wszyscy kierowcy zgadzają się na świadczenie dodatkowych usług, mimo że są lepiej płatne niż standardowy kurs. Taksówkami jeżdżą dzieci do szkoły, psy, koty, króliki i szczury do weterynarza, a panienki z agencji towarzyskiej do hotelowego pokoju lub pod prywatny adres. Zgodnie z niepisaną zasadą, taksówkarze zaprzyjaźnieni z właścicielami agencji inkasują za swoją pomoc jedną trzecią zarobionej przez dziewczynę kwoty.
   W słynnym filmie Jarmuscha "Noc na Ziemi" nowojorską "medallion cab" kieruje atrakcyjna Winona Ryder. W Krakowie panie jeżdżące w charakterze kierowcy można policzyć na palcach jednej ręki. Taksówkarze są pod tym względem raczej jednomyślni: - To nie jest zajęcie dla kobiet. _I chyba trudno ich w tym przypadku posądzać o męski szowinizm.
   - _Kończyłem właśnie pracę, kiedy wezwano mnie do ostatniego kursu - _wspomina jeden z kierowców. - _Przed jakimś barem wziąłem czterech klientów. Kazali się wieźć za miasto. Jeździli od baru do baru, od sklepu do sklepu, szukali wódki i dziewczyn. Nagle jeden z nich patrzy na taksometr i mówi do kolegów z tyłu: - Ale ten zegar zapie...., chyba nie starczy na zapłatę. A oni na to: co się przejmujesz. Najwyżej zabijemy kierowcę. Na szczęście był to ponury żart - _dodaje.
   Kraków ma opinię miasta raczej bezpiecznego dla taksówkarzy. Część z nich otwarcie przyznaje się jednak, że dla własnej obrony wozi w samochodzie pistolet gazowy albo pojemnik z gazem.
- Jeśli pasażer nie wzbudza mojego zaufania, jest pijany albo agresywny, odmawiam_wzięcia go na kurs - _mówi jeden z kierowców. W razie zagrożenia pracownicy sieci mogą też liczyć na pomoc kolegów. Niemal każdy ma przy sobie telefon komórkowy, przez który może wezwać pomoc. Największym utrapieniem są jednak klienci, którzy nie płacą za przejazd.
   
- Mówią: proszę poczekać, skoczę na chwilkę na górę, zaraz pojedziemy dalej. I szukaj wiatru w polu - _narzekają taksówkarze. Ponoć wśród takich oszustów najwięcej jest kobiet koło trzydziestki.
   Z "kogutem" na dachu jeździ w Krakowie prawosławny diakon, kilku byłych policjantów, profesor, emerytowany wojskowy, lotnicy w rezerwie. Każdemu dziś marzy się jeśli nie wygrana w totka, to przynajmniej jedno takie zlecenie dziennie:
   - _Kurs do Warszawy, krótki postój i z powrotem do Krakowa. _Nawet o piątej rano, zimą.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski